Nie roznoszę chorób, tylko pomysły

11 minut czytania

/ Film

Nie roznoszę chorób, tylko pomysły

Rozmowa z Pablo Larraínem

Wiem, że toczy się teraz zażarta dyskusja na temat: kto może o czym opowiadać, kto może kogo zagrać. Ale sztuka powinna chyba być wolna – mówi chilijski reżyser, autor „Emy”, która właśnie wchodzi do kin

Jeszcze 3 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: Pewien dziennikarz w „Guardianie” porównał twoje filmy do wirusa – wychodzisz z kina i na początku czujesz się dobrze, a po dwóch dniach okazuje się, że masz gorączkę. Nieźle, biorąc pod uwagę naszą obecną sytuację.
PABLO LARRAÍN
: Ktoś tak powiedział?! Dziwaczne porównanie, choć trochę je rozumiem [mówi Larraín na Zoomie, od razu wyłączając kamerę, bo „po prostu nie potrafi tak rozmawiać”. Choć w swoim odcinku dla kręconej w warunkach kwarantanny serii NetflixaHomemade” oparł na nim całą historię – przyp. MB]. Powiedzmy, że nie roznoszę chorób, tylko pomysły, emocje, jakieś człowieczeństwo. Które faktycznie zwykle okazuje się bardzo złożone i trzeba się nad nim potem zastanowić, ale to chyba nic złego? To nie choroba – to sztuka.

Która może być „zaraźliwa” także w tym pozytywnym sensie? Wydaje mi się, że bardzo lubisz tajemnice.
Tajemnica jest jednym z najważniejszych elementów kina. Jest konieczna, bo jeśli jej nie ma, jeśli bohaterowie od razu podają ci na tacy wszystkie odpowiedzi, po co w ogóle robić ten film? Po co zapraszać na niego widzów? Żeby tylko przyswajali sobie jakieś informacje, absorbowali je jak gąbka?

Nie wiem, chyba lepiej już odkryć coś samemu. Tylko w taki sposób tworzy się jakaś interakcja. Zaczynasz nad czymś myśleć, próbujesz domyślić się, co chodzi po głowie temu dziwnemu człowiekowi na ekranie. W ludziach najbardziej fascynujące jest to, że każdy nosi w sobie jakąś tajemnicę. Niby dużo mówią, a potem i tak nie wiadomo, kim tak naprawdę są. Odkrywanie tego wszystkiego w kinie to coś pięknego.

Z twoimi postaciami zawsze tak chyba jest: z katolickimi księżmi w „El Club”, zamkniętymi w „domu spokojnej starości” z powodu różnych wykroczeń, z Jacqueline Kennedy w „Jackie”, z Emą. Choć na początku wydaje się, że po nieudanej adopcji „zostały jej tylko tlenione włosy i mąż palant”.
Podążamy za nią, a raczej za jej zachowaniem, bo to chyba znacznie ciekawsze. Sam mam dwoje biologicznych dzieci, ale udało mi się zweryfikować, że procesy adopcyjne opierają się na iście kafkowskiej biurokracji. Ocenia się „potencjał” przyszłych rodziców i ci, którzy nie spełniają pewnych wymagań, dostają starsze dzieci, obarczone często różnymi traumami. Gdy dziecko ma 9 lat, jeśli do tego momentu nie zostało przez nikogo adoptowane, najprawdopodobniej zostanie już sierotą na zawsze. Zdałem sobie sprawę, że wokół takich „nieudanych” adopcji istnieje ogromne tabu, bo wciąż bardzo idealizujemy ten proces.

Wracając do tego, co powiedziałaś wcześniej o tajemnicy, sprawa staje się prosta – gdy za dużo gadasz, stajesz się przezroczysty. Ja wolę postaci, które więcej robią, niż mówią. Choć na samym końcu filmu, jak pewnie pamiętasz, Ema [grana przez Marianę Di Girolamo – przyp. MB] wreszcie wszystko wyjaśnia. Co nią kierowało, czego tak naprawdę pragnęła.  

@©Louis PoirotCzy właśnie dlatego chciałeś pokazać tu taniec? Bo można nim coś wyrazić, nie posługując się słowami?
Gdy tańczymy, każdy z nas pokazuje pewną ukrytą część siebie. Co może być zresztą bardzo, bardzo wstydliwe. Wiem, o czym mówię – obejrzałem kiedyś nagranie, na którym tańczę, nie zdając sobie sprawy z tego, że ktoś to w ogóle filmuje. Straszny wstyd.

Z drugiej jednak strony taniec pokazuje jakąś część naszej osobowości, albo fizyczności, której na co dzień po prostu nie widać. Pomyśleliśmy więc, że dodanie tego elementu będzie dla filmu bardzo ciekawe. Ema wyraża w tańcu coś zupełnie innego, nagle zyskuje nowe oblicze. Także gdy tańczy w samotności, co w filmie robi akurat dość często. Łatwiej jej wtedy sięgnąć po pewne emocje, choć teraz trudno wyjaśnić mi to słowami. W końcu to taniec! Trzeba to zatańczyć, no i po prostu poczuć.  

Pablo Larraín

Chilijski reżyser, scenarzysta i producent filmowy. Zasłynął filmem „Tony Manero”. Jego akcja rozgrywa się w cieniu dyktatury Pinocheta i opowiada historię mężczyzny, który ma obsesję na punkcie głównego bohatera „Gorączki sobotniej nocy”. Za film „El Club” (2015) zdobył Srebrnego Niedźwiedzia na 65. MFF w Berlinie. Jego filmy „Nie” (2012) i „Jackie” (2016) były nominowane do Oscara. Zasiadał w jury konkursu głównego na 70. MFF w Wenecji (2013).

Zawsze szukasz tego, co ukryte – nawet gdy opowiadasz o znanych osobach. Kiedy jakiś czas temu rozmawialiśmy o „Nerudzie”, przyznałeś, że ostatecznie i tak nie wiedziałeś, kim był ten facet.
Kiedy wysyłasz film na festiwal, dostajesz taki formularz: pytają cię o długość filmu, gatunek. Pamiętam, że producenci zadzwonili do mnie spanikowani, pytając: „Pablo, co tam wpiszemy?”. Powiedziałem: „Nie mam pojęcia. Nic nie wpiszemy, bo sami nie wiemy, co to jest”. Dramat, komedia, a może western?

Ten film nie był o Nerudzie, był „nerudiański”, nerudiano. Tak przynajmniej mówi się po hiszpańsku. Ciężko robi się filmy o poezji, bo to czysta abstrakcja. Jak woda – kiedy spróbujesz ją pochwycić, tylko przeleje ci się przez palce, ale twoje dłonie będą mokre. Czyli coś ci po tym zostanie. Przeczytałem chyba z cztery poświęcone mu biografie, jego wspomnienia, większość jego twórczości i tak, zrobiłem film pod tytułem „Neruda”. I rzeczywiście mogę dziś oficjalnie przyznać, że wciąż nie mam pojęcia, kim był. Świetnie gotował. Naprawdę! Gotował tak jak nikt inny. Znał się na winach, zjeździł świat, mówił w pięciu językach. Ale nie da się go uchwycić, nie ma nawet sensu próbować. Kiedy wreszcie zdasz sobie z tego sprawę, nagle masz sporo wolności. Za każdym razem, gdy ktoś go nagrywał, nagle zaczynał mówić bardzo powoli – zastanawiał się nad tym, co chce powiedzieć. Każdy wywiad, którego w życiu „udzielił”, był przez niego napisany! Prosił, by dziennikarz wysłał mu wcześniej pytania, zastanawiał się nad nimi przez tydzień, a potem odsyłał gotowe odpowiedzi. Stanley Kubrick podobno robił tak samo. Lubił wszystko kontrolować. 

Dzisiaj byłoby pewnie o to trudno?
No właśnie, spójrz tylko na to, co teraz robimy. Co tu można kontrolować? Neruda mówił w bardzo charakterystyczny sposób. W Chile każdy potrafi go naśladować, lepiej lub gorzej. Na tym polega jednak problem z filmami biograficznymi: ludzie zbyt się na tym skupiają. I potem chwalą aktora czy aktorkę, że wyglądali zupełnie tak samo. Świetnie, ale co z samym filmem? W pewnym momencie i tak musisz skupić się na historii.

Gdy w Wenecji pokazywano „Jackie”, ciągle wspominano o tym, że do filmu o amerykańskiej ikonie wnosisz „perspektywę z zewnątrz”. Teraz, choć zostałeś w Chile [w Valparaíso], jest chyba jednak tak samo? W „Emie” opowiadasz o środowisku, którego – tak przynajmniej zakładam – zbyt dobrze nie znasz.
Zawsze staram się być świadkiem pewnych wydarzeń. Także tego, co dzieje się w świecie kultury. Niekoniecznie chodzi tu o krytykowanie rzeczy, na których się nie znam, a takich jest przecież sporo. Z różnych powodów: bo należę do zupełnie innego pokolenia, bo jestem mężczyzną. Dlatego tak bardzo potrzebowałem wkładu moich aktorów, zwłaszcza Mariany. Widzę, że młodsi ode mnie ludzie są naprawdę zainteresowani zmianą klimatu, nie chcą posiadać wielu rzeczy, nie mają samochodu. Mają inną koncepcję seksualności, feminizmu czy właśnie macierzyństwa.


I muzyki? Co świetnie wyraża scena, w której nieco starszy od nich Gael García Bernal wygłasza wściekły monolog o tym, dlaczego muzyka reggaeton „nadaje się tylko do słuchania w pierdlu”.
Gael ma to „coś”. Jest bardzo tajemniczy, a dla mnie, jak już ustaliliśmy, to bardzo ważne. Nawet kiedy wypluwa z siebie te wszystkie słowa, mówi ci, co myśli i czuje. Jeśli powiesz dziewczynom, że reggaeton ma maczystowskie teksty, że kobiety są w nich ukazywane jako obiekty seksualne, usłyszysz: „Będziesz nam mówił, do czego możemy, a do czego nie możemy tańczyć?!”. Taka będzie reakcja. Na pewno chodzi tu o pewne pokoleniowe starcie. W tym momencie muszę znowu podkreślić, że ten film stał się też filmem Mariany. Robiła w nim rzeczy, których ja nie zaplanowałem – tylko dlatego, że z jakiegoś powodu uznała je za istotne.

Często pracujesz w taki sposób, począwszy chyba od „El Club”? Kiedy postanowiłeś nie pokazywać aktorom scenariusza albo wręcz go nie kończyć?
Mieliśmy jakieś wytyczne, ale faktycznie znowu był to wysiłek zbiorowy. Dialogi pisaliśmy nocami, więc film powstawał w trakcie zdjęć. To dość rzadka metoda, ale jest ich przecież tak wiele. Wtedy, przy powstawaniu „El Club”, było podobnie. Dlatego potrzebujesz nie tyle aktora, ile partnera – kogoś, komu możesz zaufać. Kogoś, kto weźmie ten cały film na swoje barki i zrobi z tego coś osobistego.

Mariana, choć nie ma filmowego doświadczenia, ma w sobie niesamowitą energię, od razu to zobaczyłem. Na początku chciałem zrobić ten film z sześćdziesięcioletnią aktorką, potem w innym kraju. No i będąc w Chile, zobaczyłem Marianę na billboardzie i po kilku minutach spotkania zaproponowałem jej pracę. Okazała się wystarczająco silna, aby dotrzeć w pewne ciekawe miejsca i po prostu stać się na chwilę tą osobą. Nie była przyzwyczajona do tego, w jaki sposób powstaje film, nie wiedziała nawet, gdzie musi stanąć na planie, i paradoksalnie wniosło to w cały proces sporo świeżości. Chyba uczyliśmy się wspólnie, jak znaleźć tę Emę.

Ema„Ema”, reż. Pablo Larraín. Chile 2020, w kinach od 11 września 2020Zacząłeś opowiadać o kobietach w dość szczególnym momencie: gdy zaczęto na nowo przyglądać się kwestii „męskiego spojrzenia”, poddawać w wątpliwość, czy mężczyzna powinien w ogóle opowiadać teraz kobiece historie. Te pytania wrócą, gdy skończysz „Spencer” – powstający właśnie film o księżnej Dianie z Kristen Stewart w roli głównej. Jak się na to wszystko zapatrujesz?
Na pewno tego nie zaplanowałem. Niczego nie planuję, może tylko mój pierwszy film , „Fugę”. Nie zaplanowałem też, że nagle zacznę opowiadać o kobietach. [„Jackie” zaproponował mu stojący za filmem Darren Aronofsky].

Właśnie na tym polega nasza praca – kreujemy fikcje, opowiadamy baśnie. Pokazujemy rzeczy z bardzo subiektywnego punktu widzenia. To iluzja. Bardzo mnie to fascynuje – gdy opierając się na czymś rzeczywistym, nagle robi się z tego fikcja. Rozumiem te pytania, ale kobieta może zrobić film o mężczyźnie, a mężczyzna o kobiecie. Wiem, że toczy się teraz zażarta dyskusja na ten temat: kto może o czym opowiadać, kto może kogo zagrać. Ale sztuka powinna chyba być wolna. Niech każdy opowiada takie historie, jakie chce, o ile tylko jest szczery i szanuje przy tym innych. I nie stara się im wmówić, co mają myśleć.