Seksualne wykroczenia skorupiaków
fot. Locarno Film Festival

21 minut czytania

/ Film

Seksualne wykroczenia skorupiaków

Rozmowa z Johnem Watersem

Fajnie być wściekłym, zbuntowanym dwudziestolatkiem. Ale teraz? Jeśli masz na karku siedemdziesiątkę i wszystko cię wkurza, jesteś tylko zwykłym dupkiem. Życie jest niesprawiedliwe, to prawda, ale chyba zdążyłeś się już do tego przyzwyczaić? – mówi legendarny amerykański reżyser

Jeszcze 5 minut czytania

MARTA BAŁAGA: W książce „Role Models” poświęciłeś cały rozdział swojej przyjaciółce Leslie Van Houten, znanej przede wszystkim jako była członkini gangu Mansona, o czym przypomniał teraz Tarantino w „Pewnego razu… w Hollywood”.
JOHN WATERS: Ledwo o niej wspomina! Uwielbiam ten film, choć, jak cała reszta, wydaje się tylko podsycać niezdrową ciekawość wokół tej sprawy. Często pisałem o rodzinie Mansona, bo byli hipisami, którymi straszono ludzi. A my stworzyliśmy Divine [drag queen Divine była muzą Watersa, wystąpiła w większości jego filmów, wcielał się w nią aktor i piosenkarz Harris Glenn Milstead – przyp. red.], by straszyć hipisów! Różnica polegała na tym, że my robiliśmy to dla sztuki. Oni, bo mieli świra.

Moimi pierwszymi widzami byli przebrani za hipisów punkowcy, którzy jeszcze nie wyszli z szafy. Dlatego zawsze oburzam się, gdy ktoś utrzymuje, że Divine to czysty kamp. Nigdy w życiu! Divine był punkiem, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Nie znosił się przebierać, był za gruby i od razu robiło mu się za gorąco. Ale miał straszyć ludzi, a kiedy wreszcie przestał i zagrał „normalną” matkę w „Lakierze do włosów”, dostał najlepsze recenzje w życiu. Dlatego zawsze powtarzam, że jeśli Dolly Parton – swoją drogą, najwspanialszy transwestyta, jakiego znam – wreszcie zmyje tę całą tapetę i zagra ćpunkę, od razu dostanie Oscara.

Różowe flamingi” nie były twoim pierwszym filmem, szaleństwo zaczęło się chyba wtedy, gdy Ben Barenholtz pokazał go w Nowym Jorku. 
Wcześniej zrobiłem między innymi „Mondo Trasho” i „Pełny wybór maniaków”, ale nigdy nie grali tego w Nowym Jorku. A „Różowe flamingi” od razu trafiły do kultowego kina Elgin, zaraz po „El Topo” Jodorowskiego – pierwszym prawdziwym midnight movie w historii. To miejsce było jak Radio Music City Hall dla dziwaków – jeśli trafiał tam twój film, był to znak aprobaty. Pamiętam, że w pierwszym tygodniu pomylili tytuł, reklamując jakiegoś „Różowego flaminga”, a w kinie pojawiło się może z 50 osób. A potem nagle coś ruszyło i kolejka ciągnęła się przez kilka przecznic. Nie ma to jak poczta pantoflowa. Po raz pierwszy zdałem sobie wtedy sprawę, że moje życie się zmieni. Po raz drugi zmieniło się, gdy „Lakier do włosów” zdobył w 2003 roku nagrodę Tony za najlepszy musical.

John Waters

Legendarny amerykański reżyser i scenarzysta. Urodził się w Baltimore (Maryland). Pierwsze filmy kręcił w wieku 16 lat, studiował na New York University, ale nie za długo – wyrzucono go z uczelni za palenie trawki. Po tym incydencie wrócił do rodzinnego miasta, gdzie nakręcił swoje najgłośniejsze filmy, które przyniosły mu sławę obrazoburcy i piewcy złego smaku. Dziś jest klasykiem. Wykłada, pisze książki, kolekcjonuje sztukę.
Wybrana filmografia: „Różowe flamingi” „Kobiece kłopoty”, „Lakier do włosów”, „W czym mamy kłopot”, „Apetyt na seks”.

Scena, w której Divine pożera psie odchody, przeszła do historii. Nie wydaje ci się jednak, że coraz trudniej zaszokować czymś ludzi? No chyba że mowa o zwierzętach. W „Co jest grane?” twojego rodaka z Baltimore, Barry’ego Levinsona, producenci walczą o jedno: żeby tylko nikt nie zabił w filmie psa.
Ludziom coraz bardziej odbija na punkcie zwierząt. Możesz zabić w filmie dziesiątki tysięcy ludzi, ale psa?! W „Różowych flamingach” zabiliśmy kurczaka i może nie czuję się z tym najlepiej, ale po pierwsze: kupiliśmy go na targu u rzeźnika. Po drugie: zagrał w filmie, do tego uprawialiśmy z nim seks. A potem go zjedliśmy. Niektórzy powiedzieliby, że to nie najgorszy koniec. No, może nie PETA

Zgadzam się z nimi w wielu kwestiach, ale mieli niedawno w Stanach nową kampanię, nie wiem, czy o tym słyszałaś. Próbują nakłonić ludzi do zaprzestania używania wyrażeń, które uważają za „antyzwierzęce”. Więc zamiast mówić „zabić dwa ptaki jednym kamieniem” [to kill two birds with one stone, angielski odpowiednik polskiego „upiec dwie pieczenie na jednym ogniu”] zachęca się do tego, żeby „nakarmić dwa ptaki jednym ciastkiem” [to feed two birds with one scone]. A zamiast „łapać byka za rogi” powinno się „łapać kwiat za kolce”. Myślę, że to dość zabawne, ale właśnie dlatego Trump znowu wygra wybory. Ta cała poprawność polityczna doprowadza już ludzi do szaleństwa.


Przecież ciągle powtarzasz, że wszystkie twoje filmy są poprawne politycznie.
Tak, bo zawsze wygrywa w nich właściwa osoba. Wierz mi – chętnie bym kogoś czasem przeprosił, nawet publicznie, ale nikt tego ode mnie nie wymaga. Pewnie dlatego, że zawsze żartuję z rzeczy, które kocham, a nie z tych, których nienawidzę. To ogromna różnica. Żeby być zabawnym, nie trzeba od razu być wrednym. Poza tym nie żartuję zbyt często z Holokaustu, choć gdybym był Żydem, na pewno bym sobie nie odmawiał, ani z gwałtów, bo z natury nie są zbyt zabawne. Chociaż w „Female Trouble” grający dwie różne role Divine gwałci w sumie samego siebie, a potem krzyczy, też do siebie: „Idź się jebać!”. Nikt na to nigdy nie narzekał.

A słynny incydent z homarem w „Pełnym wyborze maniaków”?
No tak, Divine gwałcona przez homara! Nie dość, że gwałt, to jeszcze z udziałem zwierząt. Na szczęście nawet ruch #MeToo nie określił jeszcze swojej pozycji wobec seksualnych wykroczeń skorupiaków. Pamiętam, że kiedy kręciłem „Apetyt na seks”, sprawdzałem, czy wykorzystałem już wcześniej wszystkie pokręcone fetysze. Nie lubię się powtarzać, więc odpadała koprofilia i shrimping, czyli ssanie palców u stóp, choć akurat o stopach nikt nie wie więcej od Tarantino. Kiedyś zaczytywałem się książką pod tytułem „Seksualne mniejszości” autorstwa doktora Larsa Ullerstama, czy kimkolwiek tam był. Tak się to wszystko zaczęło. Niedawno zastanawiałem się nawet, czy mam jakiś limit, i ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że tak: dorosłe dzieci [ang. adult babies, ludzie lubiący przebierać się za dzieci]. W życiu nie walczyłbym o ich prawa. 

Ale potem i tak postanowiłeś jednego pokazać.
To moja ulubiona historia. „Apetyt na seks” filmowaliśmy w robotniczej dzielnicy, za którą przepadam. Przyzwyczaili się do nas, bo cały czas się tam kręciliśmy. Mili ludzie. Najlepsze było to, że pewnego razu grający dorosłego dzieciaka facet szedł na plan o czwartej nad ranem, ubrany już w tę ogromną pieluchę. Ktoś go zatrzymał, pytając: „Eee, grasz może w tym filmie?”. Myśleli, że tylko tak sobie spaceruje?! W życiu nie słyszałem dziwniejszego pytania. 


Dlaczego nakręciłeś wszystkie filmy w Baltimore?
Baltimore stało się jednym z moich ulubionych bohaterów. Barry Levinson też nakręcił tam wszystkie swoje filmy, powstało tam „The Wire”. Nikt nie robi filmów o normalnym Baltimore! Choć nie jestem pewien, czy takie w ogóle istnieje. Za każdym razem, kiedy próbują tam otworzyć jakiś prosty biznes, od razu ogłaszają bankructwo.

Zacząłem pracować w Baltimore, bo nie mieliśmy pieniędzy. Ciągle zatrudniałem tych samych aktorów, bo nie mieliśmy pieniędzy. Próbowałem zamienić ich w gwiazdy, bo – uwaga – nie mieliśmy pieniędzy, trzeba było więc stworzyć własne. Zrobił się z tego teatr repertuarowy. Ci, których widzowie najbardziej polubili, dostawali coraz większe role. Jak Divine albo Mink Stole, która zawsze grała czarne charaktery. Ciągle się z nią przyjaźnię, biorę z nią LSD. W moim wieku trzeba pielęgnować stare przyjaźnie. Na tej podstawie oceniam ludzi – nie ufam nikomu, kto tak jak ja ma już na karku siedemdziesiątkę i nie ma żadnych starych przyjaciół. Od razu wiadomo, że coś jest z nim nie tak.

No tak, o tym LSD było niedawno dość głośno.
Powiem tak: brałem, gdy byłem młody, i nigdy nie miałem z tego powodu żadnych nieprzyjemności, chociaż wielu ludzi po prostu oszalało. Trafili do zakładów psychiatrycznych. Mnie nigdy nie spotkał zły trip, ale w pewnym momencie przestało mnie to bawić. Rzuciłem narkotyki, gdy odniosłem sukces. Zwykle jest dokładnie na odwrót.

W „Mr. Know-It-All: The Tarnished Wisdom of a Filth Elder” opisuję, co się wydarzyło, gdy postanowiłem wziąć LSD po raz pierwszy od 50 lat. Na potrzeby poprzedniej książki podróżowałem autostopem po całym kraju, więc i tym razem musiałem pochwalić się jakimś nowym wyczynem. Pomyślałem sobie: John, co powiesz na odlot w wieku siedemdziesięciu lat? Postanowiłem skupić się na tym, by pozyskać kwas z naprawdę dobrego źródła. Zajęło mi to jakieś osiem miesięcy. Martwiłem się trochę, że stracę rozum – w końcu mam sporo do stracenia. Okazało się jednak, że LSD jest teraz znacznie lepsze niż kiedyś, jest też o wiele silniejsze. Miałem halucynacje przez dobre 12 godzin.

Towar był doskonały, ale raczej tego nie powtórzę. Tak jak nie zamierzam ponownie podróżować autostopem po Ameryce. Kiedy podpisałem umowę na tę książkę, mój wydawca powiedział tylko: „Bądź ostrożny.” Bądź ostrożny? Gdybym był ostrożny, niczego bym nie brał! To niesamowite, do czego człowiek musi się posunąć, żeby tylko zarobić trochę pieniędzy.

 

Do tego jeszcze rzuciłeś palenie. Pamiętam, gdy wymieniałeś 70 powodów, aby nigdy więcej nie zapalić. W tym „głupie zapałki” i to, że inni palacze otwarcie życzą ci porażki.
I nadal nie zapaliłem. Nie miałem w ustach papierosa, poczekaj, od 6660 dni [z dumą prezentuje wymiętoszoną karteczkę schowaną w kieszeni spodni]. Właśnie dlatego zapisuję to każdego dnia – nie chcę, żeby zamiast tej liczby znowu widniała na niej jedynka. Próbowałem rzucić, nie wiem, może z dziesięć razy? Palenie to jedyna rzecz, jakiej w życiu żałuję.

To jak bycie alkoholikiem – nie rozumiem, dlaczego nikt nie powiedział mi, że to choroba. Pod koniec wypalałem pięć paczek Kooli dziennie. Po prostu je zjadałem. A teraz młodzi ludzie znów palą! Zupełnie tego nie rozumiem. My nie wiedzieliśmy, że nie można. Do dziś pamiętam, że w niektórych magazynach reklamowali mentole jako doskonały środek na przeziębienie.

Zaczynam rozumieć, dlaczego wszędzie przyznają ci teraz nagrody za całokształt twórczości, jak ta w Locarno. Nie robisz już niczego, co mogłoby ci zaszkodzić.
Wiem, ale przecież wcale się nie zmieniłem! Mój ostatni film był dozwolony od lat 17! Po prostu przeżyłem swoich najzagorzalszych krytyków. Wszyscy zdążyli już umrzeć. Zmieniło się to, że kiedy zaczynaliśmy, trash był kojarzony z punkami – teraz to po prostu amerykański humor. Gdy byłem młody, w latach 50. zaczytywaliśmy się tanimi książeczkami z dowcipami: nazywały się „Sick, Sick, Sick, Sick Jokes”. Teraz takie świństwa znajdziesz w każdym programie telewizyjnym. Nie wiem, może to zdrowe. Ludzie wreszcie nauczyli się, że jeśli nie możesz czegoś zmienić, to śmiech jest najlepszym sposobem na to, żeby przynajmniej spojrzeć na to z nieco innej perspektywy. Chcesz, żeby ktoś zmienił zdanie? Najpierw go rozśmiesz, a potem kto wie? Może cię posłucha. Jeśli wciąż tylko narzekasz i pouczasz innych, nikt nigdy nie zwróci na ciebie najmniejszej uwagi.

Myślisz, że udało ci się kogoś w ten sposób „nawrócić”?
Mnie nie, ale udało się to „Lakierowi do włosów”. Ten film to najbardziej pokręcony numer, jaki kiedykolwiek udało mi się wykręcić. Wśliznął się pod strzechy przyzwoitych amerykańskich domów jak koń trojański. Pokazuje dwóch mężczyzn śpiewających sobie o miłości. Zachęca białe córki do umawiania się z czarnymi facetami. A mimo to nadal się w tych domach podoba! Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, że przemyciłem w nim własne spaczone wartości. Dlaczego? Bo najpierw się śmieją. Główna bohaterka, Tracy Turnblad, wcale nie zauważa, że ​​jej matka jest mężczyzną, granym przez Divine. To tajemnica, którą znają tylko widzowie i aktorzy. Byłem trochę zaskoczony, gdy „Lakier...” okazał się tak popularny. Nigdy nie napisałem tego z myślą: „O, wreszcie zrobię sobie komercyjny film”.

Pomysł, by w remake’u matkę Tracy zagrał John Travolta, też wyszedł od ciebie?
Nie, ale byłem jak najbardziej za – to dzięki niemu powstał ten film. Ludzie byli nim zachwyceni, chcieli zobaczyć, jak Travolta zatańczy przebrany za monstrualnie grubą kobietę. Dobrze się z nim dogadywałem. Nie miałem problemu z tym, że ktoś inny zabiera się za tę historię, bo robienie filmów wcale nie jest fajne, a już na pewno nie dla reżysera. Nie masz nawet czasu pójść do łazienki, ciągle zadają ci jakieś pytania albo musisz rozmawiać z prasą. Koszmar. Jeśli jesteś reżyserem, nigdy nie uda ci się porządnie wypróżnić.

Dlatego nie pracujesz nad kolejnym filmem? Od „Apetytu na seks” minęło już 15 lat.
Wciąż piszę nowe scenariusze, nawet mi za to płacą. A potem nigdy nic z nimi nie robią! Napisałem ze trzy różne kontynuacje „Lakieru do włosów”, z których żadna nie powstała, ale prawie udało się z „Fruitcake”. Świątecznym filmem dla dzieci opowiadającym o sympatycznej rodzinie złodziei mięsa, która nie nadąża z realizacją zamówień. Mamy coś takiego w Baltimore: drą ci się pod oknem, mówisz, co chcesz, indyka i z kilo mielonego, idą to ukraść, a ty płacisz potem połowę ceny.

Nie chcę się cofać. Nie chcę robić kolejnego filmu za darmo, bo co bym powiedział teraz tym wszystkim ludziom? „Nie mogę ci zapłacić, zrobiłem tylko 16 filmów”. Ludzie pytają: „Dlaczego nie zorganizujesz zbiórki na Kickstarterze?”. Mam trzy domy – nie mogę żebrać o pieniądze. Nakręciłem już tyle filmów, ciągle je pokazują. Naprawdę nie muszę robić kolejnego. Traktuję to jak zasiłek dla bezrobotnych – zarabiam, a nie pracuję. Ale faktycznie z książkami idzie mi znacznie lepiej. No i wciąż robię stand-up, podczas świąt występuję w 18 miastach w ciągu 21 dni. Zawsze potem choruję, bo wszyscy chcą się przytulać.

Wczoraj spotkałam kogoś, kto wciąż ma w domu własną Odoramę! Pasek, który pocierało się w czasie oglądania „Poliestru”, żeby poczuć to, co bohaterowie. Na przykład śmierdzące buty. Przypomniało mi to metody reżysera Williama Castle’a, którego opisywałeś z taką czułością w „Crackpot: The Obsessions of John Waters”: „Zapomnijcie o Edzie Woodzie. Zapomnijcie o George’u Romero. William Castle był najlepszy. William Castle był Bogiem”.
Ciągle robią nowe! We wrześniu Criterion wypuści film razem z nową, błyszczącą Odoramą. Castle był niesamowicie popularny, gdy dorastałem. „The Tingler”, „Dom na przeklętym wzgórzu” – wtedy były to filmy głównego nurtu. Chodziłem na imprezy urodzinowe organizowane w kinach z Percepto, małymi motorkami instalowanymi pod siedzeniami, udającymi atak pasożyta, i latającymi szkieletami (Emergo, który w określonym momencie przelatywał nad widownią dzięki porozwieszanym w kinie kablom). Dużo później dorwałem instrukcje, które wysyłali do kin – było to bardzo skomplikowane, a przecież instalowano to potem w całym kraju! Dzisiaj byłoby to niemożliwe, ale wtedy film miał znacznie krótsze życie. Pojawiał się w kinie, grali go przez osiem tygodni, potem trafiał na przedmieścia i znikał na zawsze, bo przecież nie było wideo. Castle wykorzystywał ten czas najlepiej, jak potrafił.

Po prostu kochałem Williama Castle’a jako dziecko, a potem zacząłem o nim pisać. Gdy jeszcze żył, napisałem wstęp do jego książki, poznałem jego żonę i córkę Terry, która współprodukowała potem remaki jego filmów. A potem zagrałem go w serialu „Konflikt. Bette and Joan”! W niczym go nie przypominam, był wysoki i znacznie potężniejszy. Producenci powiedzieli jednak, że podoba im się sam pomysł.


Często piszesz o ludziach, którzy cię inspirują, z niektórymi udało ci się nawet pracować – jak z Patty Hearst. Dziedziczką prasowego magnata, porwaną przez grupę lewicowych terrorystów, która potem zagrała w twoich filmach.
Patty chciała pracować ze mną dokładnie z tego samego powodu co Johnny Depp w „Beksie”. Powiedział: „Nienawidzę być nastoletnim idolem”. Postanowiliśmy się więc z tego ponabijać. Traci Lords: „Przetrwałam horror pornobiznesu”. Postanowiliśmy się więc z tego ponabijać. Ja sam ochrzciłem się mianem „papieża trashu”, zanim ktokolwiek zaczął wykorzystywać to określenie przeciwko mnie. Z Patty było tak samo, bo kto chce być sławną ofiarą? Po „Beksie”, a potem po „W czym mamy problem” w końcu mogła z dumą dać komuś autograf. Tak samo było z Traci, Johnnym. Jeśli jest w twoim życiu coś, czego nie możesz zmienić, po prostu to zaakceptuj, a potem to wyśmiej. W „Fotokłopotach” Patty zagrała nawet matkę porwanej ofiary! Nie znosiła, gdy ją o to pytano. Niektórzy zazdrościli jej sławy, ale co to była za sława? Ktoś ją porwał – nie jest to coś, z czego można być przesadnie dumnym.

Jak decydujesz, z kim chcesz pracować? Słyszałam, że jedyną rzeczą, której naprawdę nie znosisz, jest wspominanie o „udawaniu się we wspólną podróż”. 
Nienawidzę tego. Nienawidzę, gdy masz spotkanie z prawdziwymi gwiazdami, tymi naprawdę dużymi, i okazuje się, że oczywiście nie przeczytali scenariusza, bo z zasady niczego nie czytają. Nigdy. Siedzą i patrzą na mnie, myśląc: „Czy ten szaleniec zrujnuje moją karierę?”. A ja patrzę na nich, myśląc: „Czy przeżyjesz dwa miesiące w Baltimore?”. Ale jeśli tylko zaczną mówić o „udawaniu się w podróż”, wychodzę. Ponieważ oznacza to, że nie mają poczucia humoru i będą podchodzić do wszystkiego zbyt poważnie. Kiedyś poznałem Meryl Streep, ale nigdy nie powiedziałem jej: „Hej, zróbmy razem film”. Jestem jej fanem, ale nie napisałbym dla niej roli, bo już tego nie robię. Przestałem pisać dla konkretnych aktorów, gdy Divine nie mógł zagrać męskiej lesbijki w „Żyjąc desperacko”. Wydawało mi się, że będzie to dla niego miła odmiana.

Kiedyś istniały dla mnie tylko trzy osoby: Ingmar Bergman od filmów artystycznych, Andy Warhol od filmów undergroundowych i Russ Meyer od filmów eksploatacji. Potem, gdy zacząłem już robić własne, próbowałem zebrać to wszystko do kupy. Bergman jako pierwszy pokazał w kinie wymioty, pokazał gołe cycki. W Maryland zamawiali jego filmy, szybko je przemontowywali i puszczali w kinach erotycznych. „Wakacje z Moniką” stały się „Życiem seksualnym Moniki” – ciągle mam w domu te plakaty. Można było zamówić „Czekoladowe lody Moniki”. Tylko dlatego, że w paru miejscach mignęła gdzieś pierś. W Baltimore mieliśmy księgarnię z pornografią, nazywali ją „szwedzką”. W Ameryce ten kraj wciąż kojarzy się z pornografią.

Niedawno rozmawiałam z Christiną Lindberg, tytułową „Anitą, szwedzką nimfetką”.
Uwielbiam te filmy. „Jestem ciekawa w kolorze żółtym”, „Moja siostra, moja miłość”. Są świetne! „I, a Woman” – to był ogromny hit, Warhol z Morrisseyem zrobili potem dla ubawu „I, a Man”. Jeśli teraz na nie spojrzeć, wydają się dość łagodne. Ale wtedy był to skandal. Zapominamy, że na filmy Russa Meyera nie chodzili tylko intelektualiści, którzy uznali potem jego twórczość za „ironiczną”. Chodzili na nie onaniści. Mnie nigdy to nie spotkało, bo jeśli onanizujesz się na moich filmach, masz poważny problem. Spotkałem za to osobę, która miała wytatuowaną całą stronę scenariusza „Female Trouble”. Początkujący pisarz – wiadomo. A w zeszłym roku, podczas naszego corocznego „Obozu Johna Watersa” [w tym roku odbędzie się między 13 a 16 września] podeszła do mnie dziewczyna, pytając: „Czy mogę zjeść przy tobie psią kupę?”. Trzymała ją na tacy.

 

Przyniosła ją ze sobą?!
Zjadła ją od razu, gdy tylko się odwróciłem. Na zdrowie. Zamieściła to potem na Instagramie, może gdzieś to znajdziesz. Uwielbiam te obozy. Ludzie zjeżdżają się z całego świata, pobierają się tam, przebierają za moich bohaterów. Jestem też jednym z gospodarzy punkowego festiwalu Burger Boogaloo. Ludzie podchodzą dziś do tego z prawdziwą nostalgią. Zawsze przyglądam się tym wszystkim babciom tańczącym pogo, bo intryguje mnie to, jak ludzie starzeją się z modą, która kiedyś zrobiła z nich buntowników. Siedemdziesięcioletnie punki rzadko dobrze wyglądają. Na szczęście moje filmy nie wychodzą z mody, bo nigdy nie były modne. Poznaję teraz dzieciaki, które nie były nawet na świecie, gdy po raz pierwszy pokazywano „Różowe flamingi”. Albo nawet mój ostatni film! A i tak je oglądają. Nawet film „Cecila B. DeMented”, który nikomu się nie podobał, więc podchodzę do niego jak do dziecka, któremu się w życiu nie powiodło.

Myślisz, że z wiekiem złagodniałeś?
Na pewno jestem znacznie spokojniejszy. Fajnie być wściekłym, zbuntowanym dwudziestolatkiem – to cholernie seksowne. Ale teraz? Jeśli masz na karku siedemdziesiątkę i wszystko cię wkurza, jesteś tylko zwykłym dupkiem. Życie jest niesprawiedliwe, to prawda, ale chyba zdążyłeś się już do tego przyzwyczaić? Mam teorię, że można obwiniać za wszystko rodziców najwyżej do trzydziestki. Potem trzeba już odciąć tę pępowinę.