MARTA BAŁAGA: Pamiętasz jeszcze, kiedy oglądanie „Gwiezdnych wojen” przestało ci wystarczać i postanowiłeś opowiadać za pośrednictwem klocków Lego własne historie rozgrywające się w tym samym wszechświecie?
AVANAUT: Zawsze uwielbiałem efekty specjalne – zwłaszcza w „Gwiezdnych wojnach”. Czytałem na ten temat wszystko, co tylko wpadło mi w ręce. Magazyny, książki. A nie było tego wtedy zbyt wiele. Po raz pierwszy zacząłem robić zdjęcia moim zabawkom jeszcze jako dzieciak w latach 70. Były słabej jakości, nieostre. Nie wiedziałem dlaczego i nie miałem za bardzo do kogo się zwrócić, więc szybko zarzuciłem ten pomysł. Dopiero w 2009 roku, kiedy mój syn nieco podrósł, postanowiłem zacząć fotografować jego zabawki, żeby miał potem pamiątkę. Wiadomo, jak to jest: psują się, trafiają w cudze ręce. W życiu nie byłbym w stanie przewidzieć, jak to się skończy.
„Gwiezdne wojny” to mój Woodstock – nie potrafię zapomnieć o tym, co czułem, gdy po raz pierwszy obejrzałem te filmy. Miałem wtedy 10 lat i pozostawiły we mnie trwały ślad. Kocham kino i gdyby ktoś zapytał mnie o najlepsze filmy wszech czasów, pewnie nawet bym ich nie wymienił. Wywarły na mnie jednak największe wrażenie. Wielu krytyków ich nienawidzi, ale nie możemy zapominać o tym, jak wpłynęły na życie milionów ludzi. „Złodzieje rowerów” są wspaniali, ale czy smarkacze przebierają się potem za głównych bohaterów? No właśnie.
O „Imperium kontraatakuje” pisano akurat dość dobrze. Zaczyna się od scen na lodowej planecie Hoth – to właśnie tam postanowiłeś umieścić akcję pierwszych sesji.
Pamiętam, że gdy dopiero zaczęto wspominać o kolejnej części sagi, ktoś puścił plotkę, że będą ją kręcić w Laponii. Byłem najszczęśliwszy na świecie, bo stało się dla mnie jasne, że będzie to już zupełnie inna historia. Chciałem nawiązać do tamtego uczucia w zdjęciach. Długo nie miałem jednak pojęcia, co może naśladować śnieg. Najpierw zanurzyłem wszystko pod wodą, żeby uzyskać efekt śnieżnej kuli. Ludziom się to spodobało, ale bardzo mnie to ograniczało. Przerzuciłem się więc na mąkę, potem na puder dla niemowląt. Najgorszy był cukier puder, bo do wszystkiego się lepił. Wreszcie odkryłem proszek do pieczenia, którego trzymam się do dziś. Czasem, oblepiony tym cholernym proszkiem i w otoczeniu zabawek mojego syna, zastanawiałem się, co ja, do cholery, robię. Bałem się, że stracę przez to jego dzieciństwo. Trudno, może któregoś dnia pomoże mu terapeuta.
Kiedy zacząłem robić zdjęcia z wykorzystaniem Lego, szybko okazało się, że istnieje wokół tego cała społeczność. Ale bała się eksperymentów. No, może z wyjątkiem Cedrica Delsaux, który sprowadził „Gwiezdne wojny” na Ziemię, albo Michaela Paula Smitha. Większość skupiała się na jak najwierniejszym odtwarzaniu scen z filmów, a ja zapragnąłem opowiedzieć o przeciętniakach. O tych wszystkich kolesiach, dla których to tylko zwykła praca, a nie walka o najwyższą stawkę. Zacząłem skupiać się na szturmowcach Imperium i na tym, jak spędzają czas w oczekiwaniu na bitwę czy kolejną decyzję przełożonych. Wymyśliłem sobie tego faceta, TK-24/7, zawsze przepracowanego i lekko poirytowanego, bo nigdy nie pozwalają mu wziąć wolnego. Więc wieczorami czyta książki, siedząc w maszynie kroczącej AT-ST, albo buduje z nudów śnieżne lampiony. Pokazywałem też Dartha Vadera przewracającego się na nartach i przerażonych świadków tej wpadki, których nikt już potem nie widział [śmiech].
Avanaut
Pod tym pseudonimem kryje się ilustrator i fotograf Vesa Lethimäki. Nominowany do nagrody Hugo, wielokrotnie współpracował z Lego – jego prace wpłynęły na wygląd filmu „Lego: Przygoda”. Autor książek „Hoth: The Unseen Icy Adventures” oraz „Small Scenes From a Big Galaxy”.
W „Ostatnim Jedi” pojawia się planeta Crait, której powierzchnię pokrywa z kolei warstwa soli. Zainteresowało cię to?
Nawet ktoś ją liże, mówiąc: „To sól”. Tak, wiemy – nie musisz nam tego mówić! Ta scena uosabia wszystko, co jest nie tak w tych nowych filmach. Skupiają się na efektach „wow”, żeby zirytować innych filmowców, jednocześnie naśladując oryginalną trylogię. Nie wnoszą nic nowego. Nie pracowałem zbyt dużo na modelach z nowych filmów, bo umówiłem się z moim dzieciakiem, że te zabawki należą już tylko do niego. Poza tym dla takich fanów jak ja, „Gwiezdne wojny” były tylko trzy. I choć twierdzimy, że chcemy teraz czegoś zupełnie innego, wcale tak nie jest. To tak, jakbyś zbliżał się do pięćdziesiątki, oczekując, że poznasz teraz kogoś, kto stanie się dla ciebie tak samo ważny jak stary przyjaciel z dzieciństwa. Nie da się nadrobić tych wszystkich spędzonych wspólnie lat.
Czy fani, którzy – brrr – rozpoczęli swoją znajomość „Gwiezdnych wojen” od prequeli, będą kochać te filmy tak samo mocno jak my? Nie sądzę. Technicznie są czasem nawet lepsze, ale to po prostu inna osoba robiąca dokładnie to samo co wcześniej. Te nowe filmy są zbyt przemyślane. Wiele z moich najlepszych ujęć było wynikiem zupełnego przypadku, bo kiedy postanawiam, że dzisiaj zrobię moje najlepsze zdjęcie, wychodzi takie sobie. Sztywne, nudne. Jeśli chcesz zrobić coś, co zaangażuje ludzi emocjonalnie, nie możesz za dużo myśleć.
George Lucas przyznawał, że po premierze „Gwiezdnych wojen” stało się jasne, że jego historia jest tylko jedną z tysiąca, które można poświęcić tym bohaterom. Dodał: „Opowiedzenie ich nie jest jednak moim przeznaczeniem”. Fani przejęli tę galaktykę już dawno temu.
To ciekawy fenomen. W życiu nie przyszłoby mi do głowy, żeby rysować podobizny bohaterów albo pisać w internecie o zakazanym romansie pomiędzy Hanem Solo a Lukiem, ale w tej społeczności jest miejsce dla każdego. Nawet jeśli ja sam nie zawsze potrafię się w tym wszystkim odnaleźć. Dziennikarze często dzielą filmy na te dla krytyków i te dla „zwykłych” widzów, ale w przypadku „Gwiezdnych wojen” jest jeszcze jedna grupa: fani. Tylko oni wyłapią imię bohatera, który nie pojawia się w żadnym z filmów, tylko w Rozszerzonym Wszechświecie [obejmującym wszystkie oficjalnie licencjonowane materiały poza filmowymi trylogiami, zapoczątkowanym książką „Spotkanie na Mimban” Alana Deana Fostera]. Albo roześmieją się, widząc moje zdjęcia droida-zabójcy IG-88, bo nagle okazuje się poczciwcem, którego znudziła obrana ścieżka kariery, więc wyjeżdża nad morze.
Fan Fiction
Fan fiction, czyli niekomercyjna twórczosść fanowska, polega na rozwijaniu wątków i losów bohaterów znanych wcześniej z filmów, książek i seriali. Najpopularniejsze są opowieści alternatywne, poza tym powszechne jest portretowanie dalszych lub wcześniejszych wydarzeń i rozwijanie pominiętych wcześniej wątków. Do tej ostatniej kategorii można zaliczyć opowieści snute z perspektywy bohatera drugiego planu oraz OCC (ang. Out of Character), w których znana postać zachowuje się w nietypowy sposób. Crossover łączy bohaterów lub wydarzenia z różnych źródeł (w takiej historii Luke Skywalker spotyka Frodo i razem wędrują do Mordoru, torując sobie drogę mieczem świetlnym), round robin oznacza historię rozpoczętą przez jednego autora i kontynuowaną przez drugiego. Nie można też zapomnieć o parodiach, twórczości o nacechowaniu erotycznym, lub cieszących się złą sławą Mary Sue, skoncentrowanych wokół bohatera stanowiącego wyidealizowany odpowiednik autora. Przykład najpełniej ukazujący różnorodność tego zjawiska może być tylko jeden: „Gwiezdne wojny”.
Choć taka twórczość wyraża miłość do filmów, Lucas nie zawsze pozwalał fanom na jej kontynuację. Spotkały cię kiedyś jakieś nieprzyjemności?
My, fani, operujemy w szarej strefie. Wydając pierwszą książkę, spędziłem rok na rozmowach z prawnikami po dwóch stronach globu. Podejście Lucasa, a teraz Disneya jest proste: „Fani, kochamy was, ale nie aż tak bardzo”. Znam przypadki, gdy ludzie zarzucili swoją twórczość, bo kogo stać na taką walkę?
Twórcy filmu fanowskiego „Zakochany Lucas” z 1999 roku, w którym reżyser zmaga się z niemocą twórczą, a potem poznaje dziewczynę o dziwnej fryzurze przypominającej cynamonowe bułki, argumentowali, że ich dzieło to satyra. Tak samo bronił się reżyser przełomowych „Szturmowców”, Kevin Rubio.
W przypadku zdjęć trudniej to udowodnić. Posłuchaj – ja wiem, że ten świat do mnie nie należy. Należy do George’a Lucasa. Porzucenie tego całego „dawno, dawno temu w odległej galaktyce” będzie trudne, ale to tak, jakbyś ciągle chodził w cudzych ciuchach. A ja chcę czegoś własnego. Zdarza się też, że ludzie wykorzystują moją pracę, nie pytając mnie wcześniej o zgodę, bo wiadomo – internet. Są tacy, zresztą bardzo w naszej społeczności popularni, którzy ode mnie kradną, a potem usuwają komentarze, w których im się to wytyka. Inni z kolei zaczynają od imitacji, a potem tworzą już coś zupełnie nowego. Teraz, kiedy moja praca wreszcie stała się znana, trudno mi odnaleźć na nowo ten świat. Może dlatego pracuję obecnie nad jednym modelem od czterech lat i nawet nie wiem, czy zdjęcia będą dobre. Ale będę jeszcze próbował.
Jak wyglądałyby twoje „Gwiezdne wojny”?
Nikt nigdy mnie o to nie zapytał. Kiedy byłem nastolatkiem, marzyłem o robieniu filmów. Ale nie przyjęli mnie do szkoły filmowej, co zresztą bardzo dobrze o nich świadczy. Moje „Gwiezdne wojny”? Na pewno zamęczyłbym wszystkich dbałością o szczegóły. No i od razu zatrudniłbym Rogera Christiana – co z tego, że jest już na emeryturze. Był scenografem tych pierwszych filmów i nikomu nie udało się potem powtórzyć podobnego efektu. No, może trochę w „Rogue One”, gdzie wszystko wydawało się odpowiednio stare i zakurzone. To on zrobił miecze świetlne, to dzięki niemu Sokół Millennium wyglądał tak, a nie inaczej. Pobrudził science fiction. Wnętrze Sokoła z „Przebudzenia mocy” jest fatalnie odtworzone, bo nie można po prostu przykleić kilku rzeczy do ściany, udając, że wszystko jest w porządku. W „Hanie Solo” będzie pewnie tak samo.
Te filmy bardzo nas interesują i z łatwością przyswajamy informacje, które wielu ludzi zupełnie nie obchodzą. Ale nawet fani nie muszą wiedzieć wszystkiego. Nie musimy wiedzieć, że nasz ulubiony bohater sprawiał w dzieciństwie problemy wychowawcze, a raz narozrabiał i dlatego nosi teraz taki pasek. To głupie. W „Hanie Solo” zobaczymy, jak Han wygrywa Sokoła Millennium od Lando Calrissiana, grając w sabaka. Ale przecież wiemy już, że tak się stanie! Grający go aktor będzie biegał przez dwie godziny, rzucając na boki cytatami i odniesieniami do tamtych filmów. Sam nie wiem. Nie muszę kochać wszystkiego tylko dlatego, że firmuje to Lucas.
Photograph by Vesa Lehtimaki. ©2015 by DK
To, co robią fani pokrywa się trochę z tym, jak powstawały te pierwsze filmy. „Gwiezdne wojny”, przynajmniej jeśli chodzi o oryginalną trylogię, były robione ręcznie. Tyle elementów powstawało w miniaturze.
Nastolatki wieszają w pokojach plakaty ulubionych zespołów, a ja wieszałbym podobizny tych ludzi. Zacząłbym od Rogera Christiana. Kiedy ukazała się jego książka „Cinema Alchemist”, od razu do niego napisałem i był na tyle miły, że mi odpowiedział. Kontaktowałem się też z artystą Ianem McQue albo budującym modele statków Lorne Petersonem, który raczył mnie opowieściami o tym, jak to wnętrze piaskoczołgu Jawów zrobiono z fińskiej brzozy. Bardzo mnie to interesowało, bo kupiłem kiedyś okazyjnie na eBayu oryginalny zestaw klocków przedstawiający ten pojazd. Śmierdział nikotyną, a klocki aż pożółkły od brudu – coś obrzydliwego. Każdy z nich, a było ich ponad tysiąc, szorowałem potem szczoteczką do zębów przez kilka dni.
Łatwo teraz zwrócić się do ludzi bezpośrednio, więc często rozmawiam z innymi fanami, którzy pytają mnie, jak osiągnąć pewne efekty. Nie przeszkadza mi to. No, może tylko czasem. Sam nigdy nie pisałem do George’a Lucasa, bo nie ma co udawać, że wszyscy jesteśmy na tym samym poziomie. Ale ludzie, którzy zbudowali te filmy od zera nie boją się fanów. Może dlatego tak dobrze się rozumiemy. Tak naprawdę zatkało mnie tylko raz: kiedy na wystawie poświęconej filmom poznałem grającego C-3PO Anthony’ego Danielsa i nie byłem w stanie się do niego odezwać. Oczywiście od razu to zauważył. Próbował mi pomóc, wskazując na różne modele i mówiąc: „Wyobraź sobie, że jacyś ludzie godzinami składają to cholerstwo”. Odpowiedziałem: „Nawet nie muszę”. I uciekłem.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).