PIOTR MARECKI: Chciałbym cię zapytać o stopień twojej identyfikacji z mediami cyfrowymi. Z moich wywiadów z innymi osobami zainteresowanymi tematem wynika, że część z nich w pełni realizuje się na tym polu, a część, związana jednocześnie z innymi polami, używa mediów cyfrowych głównie jako nośników treści. Jak to wygląda u ciebie?
WIESŁAWIEC: Moja działalność w internecie to była kwestia przypadku. W pewnym momencie poczułem potrzebę twórczą, potrzebę wyrażenia czegoś, co wydawało mi się uderzające w rzeczywistości, a czego nie widziałem w żadnych znanych mi reprezentacjach. Tym, co mnie uderzało i uderza, jest absurdalność, jeśli się je ze sobą zestawi, komunikatów perswazyjnych, a więc treści z szeroko rozumianej mediosfery. Dobrym przykładem są layouty stron internetowych, choćby takich jak gazeta.pl. W pewnym momencie treści były tak absurdalnie pomieszane ze sobą i nie przystawały do siebie do tego stopnia, że wywoływało to u mnie głęboki chichot. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób się do tego zabrać, co więcej, wcale nie identyfikowałem się z mediami cyfrowymi. Po prostu miałem komputer, a na nim zainstalowanego Painta. Odkryłem, że mogę skopiować obrazek znaleziony w wyszukiwarce i przekleić go do programu, który jest jedynym znanym mi narzędziem do obróbki graficznej plików. Następnie mogę zmieniać jego rozmiar, obok umieścić tekst i wybrać czcionkę według własnego uznania. Dodatkową korzyść stanowiła możliwość pokazania tego pliku innym. Po pewnym czasie, mniej więcej w okresie, kiedy zjawisko stało się niesamowicie popularne, zorientowałem się, że da się na Facebooku założyć własny fanpage. Tak to się zaczęło. Moja identyfikacja z całkowicie powszechną platformą komunikacji i absolutnie siermiężnym narzędziem zainstalowanym w Windowsie ma charakter całkowicie przypadkowy. Właśnie to połączenie cechuje moją technikę.
Nie uważasz się za twórcę cyfrowego?
Moje memy to działanie artystyczne, ale nie postrzegam siebie jako twórcy w obrębie konkretnego pola. W pewnym sensie każdy może być twórcą memów: lepszych lub gorszych, sportowych lub politycznych. Czasami przeradza się to w działalność masową. Jestem człowiekiem, podobnie leniwym jak większość, który skorzystał z powszechnie dostępnych narzędzi, założył swój fanpage i na nim publikuje memy bardzo podobne do tych produkowanych masowo – zestawienie obrazka z tekstem. Odróżnia mnie jedynie zdecydowanie większy poziom abstrakcyjności.
Tworzenie memów staje się powoli zawodem, ich autor staje się memiarzem. Nie czujesz się takim zawodowcem? Czy też może ów brak identyfikacji to świadome działanie w celu odróżnienia się, co notabene jest częstym zabiegiem w sztuce?
To jest celowa strategia o nachyleniu narcystycznym. Nie chcę i nie będę zabiegać o tanie formy uznania, nie zamierzam kupować lajków ani prosić o eksponowanie mojej twórczości w galeriach sztuki. To mnie mają prosić. Chociaż muszę przyznać, że słowo „memiarz” bardzo mi się podoba. Czuję się memiarzem, czyli kimś, kto masowo produkuje memy. Nie powiedziałbym, że to zawód, ponieważ nikt mi za to nie płaci. W tym celu chodzę do pracy, ale gdy z niej wracam, to siadam przed komputerem i obsesyjnie tworzę memy – jednego wieczora jestem w stanie zrobić ich dziesięć albo nawet więcej, tyle że wtedy towarzyszy temu poczucie derealizacji (podobne jak to doświadczane po wielogodzinnym graniu na komputerze). To sfera ekspresji mojej prawdziwej tożsamości.
Jak to wyglądało, kiedy zaczynałeś? Miałeś jakieś punkty odniesienia?
Był nim tradycyjny prasowy rysunek satyryczny. Na początku moim celem było tworzenie rysunków satyrycznych, tyle że ja w ogóle nie potrafię rysować. Postanowiłem więc użyć odmiennej techniki – skopiować grafikę z innego źródła i dodać swój komentarz, jaki chciałby zamieścić autor, dajmy na to Marek Raczkowski. Moim pierwszym punktem odniesienia było zatem pole twórców satyrycznych, spośród których największy wpływ na mnie wywarł wspomniany przed chwilą rysownik. Ale też szybko przestałem się z nim porównywać, ponieważ stwierdziłem, że nigdy nie osiągnę takiej lekkości wychwytywania absurdu, i to bez nachalności, którą posiada Raczkowski. Kiedy natomiast oglądałem prace późnego Mleczki, powiedziałem do siebie, że to jest ohydne i żenujące, po prostu nieśmieszne. Nie śledziłem innych twórców – o Hipsterskim Maoizmie dowiedziałem się, kiedy ukazał się wywiad z Krzyśkiem Posłajką i Joanną Dziwak w 2013 roku, w którym to UJ-owski wykładowca zachwalał moją stronę jako jedną ze świeżych i wartych zobaczenia. Dopiero wówczas sprawdziłem ich fanpage i odkryłem, że mają 10 tysięcy lajków (wtedy to było bardzo dużo). Zacząłem przeglądać ich memy, ale szybko doszedłem do wniosku, że to zupełnie nie mój klimat – na stronie dominowały obrazki z Adamem Michnikiem, Jarosławem Kaczyńskim, Donaldem Tuskiem, Lechem Wałęsą, które dość łopatologicznie wyjaśniały pewne sprzeczności czy absurdy polskiej sceny politycznej. Orientowałem się w tym na tyle dobrze, że pokazywanie mi tak oczywistych treści w tak prosty sposób nie było dla mnie atrakcyjne. Nie śmieszyło mnie to.
Śledzisz jakieś zagraniczne fanpage’e bliskie ci estetycznie?
Głównie strony anglosaskie oraz japońskie. Można na nich znaleźć naprawdę dobre memy na wysokim poziomie, i to w bardzo dużej liczbie.
A rodzima memosfera?
Wiem tylko, że istnieje coś takiego jak Rozdzielczość Chleba czy Łukasz Podgórni. O ich działalności, poruszającej się w estetyce glitchu i cyberpoezji, dowiedziałem się z kolei, zanim Wiesławiec powstał, bodajże w 2010 roku. Wydawało mi się wtedy, że jest to pewna forma undergroundowej działalności artystycznej, i to hermetycznej, bo zupełnie jej nie rozumiałem. Co więcej, zdawało mi się to wysoce zinstytucjonalizowane – organizowali się oni w zin, wydawali magazyn literacki w formie cyfrowej. Wszystko to odbierałem jako projekt, w którym przerabiali oni swoje doświadczenia hardware’u oraz ery cyfrowej, choć zauważalny był tu również bagaż akademicki (polonistyczny i filozoficzny). Określiłbym ich mianem typowego środowiska artystyczno-literackiego, które nieco wsobnie wytwarza dyskurs o samym sobie, oczywiście razem z towarzyszącymi temu zaburzeniami i przemieszczeniami. Niemniej ich twórczość nie wydaje mi się podobna do mojej – mieli zupełnie inne intencje. U nich chodzi o wywołanie – nazwijmy to – klasycznego efektu poetyckiego. Natomiast dla mnie istotny jest efekt absurdu i wzbudzenie salw śmiechu odbiorcy – takich jakie powodują dowcipy o umieraniu i pierdzeniu.
Fragment rozmowy Piotra Mareckiego z Wiesławcem pochodzi z książki „Gatunki cyfrowe. Instrukcja obsługi”, która zawiera również rozmowy Piotra Marcekiego m.in. z Michałem Staniszewskim, Krzysztofem A. Ziembikiem i Pawłem Janickim. Książka ukaże się w czerwcu 2018 roku nakładem Wydawcnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego.Czy z dzisiejszego punktu widzenia, po kilku latach istnienia twojego fanpage’a, wiesz już, co dały ci media cyfrowe? Jakie dostrzegasz cechy gatunkowe memu – odróżniające je od klasycznego rysunku satyrycznego – oraz wybranej przez ciebie platformy, czyli Facebooka?
Tyle że ja nie wybrałem Facebooka. To po prostu była jedyna dostępna wówczas platforma, która umożliwiała mi dotarcie z obrazkami zrobionymi w Paincie do nieznanych mi osób. Dzięki niej łatwo i szybko poszerzało się grono moich odbiorców. Dzięki Facebookowi miałem ponadto szansę poznać ich zdanie na temat swojej twórczości. Na koniec najważniejsze – dał mi on to, co wzbudzają lajki, czyli niemal narkotyczny trans. To wygląda tak: otwieram sobie browara, włączam muzykę, tworzę obrazki, po czym wstawiam je na fanpage’a i widzę, jak sypią się lajki. To jednoosobowe party z pozytywnym wzmocnieniem w postaci akceptacji i przybijania piątki z ludźmi, których nigdy nie spotkałeś. Jeśli natomiast chodzi o memy, to – jak już wspomniałem – nie byłbym w stanie narysować tego, co chcę poprzez nie przekazać, a internet zaoferował mi ogromną darmową bazę, z której mogę korzystać. Kiedy znajdę w sieci coś, co doskonale ilustruje stan rzeczywistości, który chcę przedstawić, mogę to po prostu skopiować na dysk i przerobić na własny użytek. Nie muszę umieć narysować mężczyzny z wąsami czy zebrania osiedlowego. Ale czy sama formuła zestawień coś mi dała? Nie. Raczej jest neutralna. Innymi słowy, wykorzystuję ją, ale nie czuję się wobec niej dłużny.
Poruszasz się po obszarze uncreative, który powstał w wyniku rozwoju mediów cyfrowych – nauczyły one nas bowiem wykorzystywania i przetwarzania rzeczy, które są ogólnie dostępne. Każdy, kto prowadzi fanpage podobny do twojego, działa właśnie w taki niekreatywny sposób, czyli udostępnia „cudze” rzeczy przepuszczone przez własne działania artystyczne. Jak odniósłbyś się do kwestii viralowości oraz twórczości uncreative?
Spośród przeogromnej liczby memów, z którymi nieustannie się spotykamy, śmieszy nas zaledwie kilka, może kilkanaście. Sam tego doświadczyłem, dlatego też wielokrotnie spędzałem długie godziny w poszukiwaniu odpowiedniego obrazka do swojego mema, takiego, który prezentowałby się dobrze z wymyślonym już przeze mnie tekstem. Czasem musiałem iść na kompromis, bo nie udawało mi się znaleźć dokładnie tego, czego chciałem. W tym względzie rysownicy mają łatwiej, na przykład Raczkowski jest w stanie zawsze, kiedy chce, naszkicować daną scenę, załóżmy z Familiady, i nadać postaciom – to charakterystyczny chwyt jego twórczości i mój ulubiony – otępiały wzrok. Natomiast kiedy ja poszukuję obrazka z tego teleturnieju, to muszę zmierzyć się z tym, że większość z nich będzie nieciekawa i nieśmieszna oraz – co gorsza – postaci nie będą miały takiego wyrazu twarzy, jaki jest mi potrzebny, aby zilustrować kontrast między tekstem i obrazkiem poprzez zaakcentowanie konkretnego grymasu. Memy nie wymagają wprawdzie kreatywności w takim sensie, który masz na myśli, to znaczy nie tworzy się ich od zera, ale z drugiej strony sprawia to, że tylko niewielka część z nich jest zabawna. Mnie osobiście rozśmieszyło i zapadło w pamięć zaledwie kilka. Jednym z nich jest mem składający się z dwóch obrazków: pierwszy przedstawia psa, który siedzi przy komputerze i mówi, o ile dobrze sobie przypominam, po śląsku: „W internetach żodyn nie wie, że jestem psem”, a drugi ukazuje zbliżenie psiego pyska, który z pustym wzrokiem zwraca się w stronę odbiorcy i mówi: „żodyn”, co sugeruje, że zwierzę znajduje się w stanie psychozy. Ten mem działa dlatego, że ktoś był w stanie idealnie dopasować obraz do tekstu. Podobnie sprawa wygląda ze sławnym piesełem, czyli doge. Te memy były tak zabawne, ponieważ pierwotny doge, który leżał ze skrzywionymi łapami, miał niepowtarzalny wyraz pyska. Dzięki temu idealnie nadawał się do setek tysięcy memów z różnymi podpisami. Stąd też tak ważne jest przeszukiwanie resources, czyli zasobów. Umiejętność znalezienia idealnego kadru, który można podpisać celnym tekstem, to podstawa zabawnego mema. Wbrew pozorom wcale nie ma wielu zdjęć, które od razu triggerują poczucie absurdu, a w rezultacie wywołują śmiech. Najbardziej popularne z nich, te powielane w setkach tysięcy wariantów, a przedstawiające ujęcie jednej twarzy czy pysk jednego psa, opierają się na doskonałym wykadrowaniu. Mają w sobie coś nieuchwytnego, co od razu wzbudza reakcję odbiorcy typu „o kurwa, to jest chore”.
Jak wygląda sprawa z odbiorcami twojej twórczości?
Moim celem zawsze było zdobycie jak największej liczby lajków. To działa jak narkotyk. Choć muszę przyznać, że nie udało mi się dotrzeć do mainstreamowej publiczności – w ciągu czterech lat mój fanpage polubiło około sześciu tysięcy osób. To nie jest spektakularny wynik. Wydaje mi się, że wynika to ze specyfiki moich memów. Są trudne w odbiorze i wielu ludzi nie chwyta konwencji strony oraz mojego poczucia humoru. Pojawiają się u mnie żarty z pedofilii, zoofilii, nekrofilii, śmierci itd. Ale czy dążę do elitarności swoich memów? W pewnym sensie tak – to znaczy smutno mi, kiedy komentarze pod memami sugerują, że ktoś w ogóle nie zrozumiał mojego poczucia humoru. Zastanawiam się wtedy, po co i dla kogo właściwie tworzę.
Pamiętasz może przykłady złośliwych komentarzy?
Nie. Komentarzy złośliwych jest stosunkowo niewiele. Autorami większości wypowiedzi na mojej stronie są insiderzy. Nie zmienia to jednak faktu, że negatywne komentarze zaburzają mi moją narcystyczną, wsobną harmonię z zamkniętym kręgiem ludzi, którzy wiedzą, o co chodzi. Ktoś, kto pojawia się z zewnątrz, nie rozumie moich memów, a tym samym rozhermetyzowuje mi ten obraz i sprawia, że przestaję się czuć bezpiecznie. Ostatnio zacząłem dostawać wiadomości prywatne od użytkowników, wysyłane – jak sądziłem – z fejkowych profili. Na jednym z nich widniały zdjęcia pięćdziesięcioletniej kobiety pozującej z mężem w skórzanej wędkarskiej kamizelce, z dwójką dzieci ubranych w dresy, na tle jakiegoś kurortu na Majorce, na przemian z obrazkami przedstawiającymi jednorożce oraz kwiatki. Taka osoba napisała mi w dniu moich imienin w wiadomości: „miłego dzionka. sto lat życzę”. Początkowo myślałem, że jest to fejkowe konto, którego istota polega na zabawie z motywem współczesnych Grażyn, jednak okazało się, że było ono prawdziwe – to była prawdziwa Grażyna. Nie sądzę, żeby ta pani miała złe intencje, po prostu napisała do mnie spontanicznie, ponieważ coś jej się spodobało.
Na przestrzeni lat zmieniła się sama platforma, czyli Facebook. Po przejściu władzy w ręce PiS-u zaczęło się pojawiać coraz więcej osób, które nie mają odpowiednich narzędzi do odbioru memów lub po prostu używania mediów cyfrowych. Facebook bardzo się spolaryzował i upolitycznił. Co więcej, stał się także medium korporacyjnym, używanym przez szefów i pracowników wielkich firm. Jednocześnie organizuje się na nim coraz więcej inicjatyw oddolnych, co przypomina mi czasy peerelowskie. Ówczesne wzmacnianie opresji skutkowało większą liczbą inicjatyw – mam tu na myśli choćby powstawanie zinów czy rozwój muzyki punkowej. Jak ty to widzisz?
Osobiście silniej odczuwałem presję dyskursu czy porządku sfery medialnej w czasach neoliberalnych, czyli późnej Platformy, kiedy wszystko zostało wyprute z polityczności i sprowadzone do dyskursu coachingowo-eksperckiego. Paradoksalnie nadejście PiS-u i powrót polityki z kwestiami tożsamościowymi i historycznymi działa na mnie uspokajająco. Dla mnie to jest znacznie mniej totalitarny stan niż za rządów PO.
To interesujące, ponieważ wówczas rodziło się znacznie mniej akcji oddolnych. Obecnie widzę ich mnóstwo.
Być może dzieje się tak dlatego, że wiele osób uważa, że mężczyzna o 160 centymetrach wzrostu, z lekkim brzuszkiem, w swetrze zapinanym na guziki, z obsesją tradycji sanacyjnej, jest bardziej demoniczną postacią niż, powiedzmy, Mateusz Grzesiak. Natomiast ja uważam, że Grzesiak jest bardziej demoniczny niż Jarosław Kaczyński. Na tym chyba polega problem. Ostatnio czytałem wywiad Sławomira Sierakowskiego z Grzegorzem Schetyną w „Krytyce Politycznej”. Ogólnie kiepski, ale pokazał jedną ważną rzecz – PiS daje nam poczucie, że mamy przed czym uciekać. Ale dokąd? Dzięki tej partii zapominamy, że uciec możemy tylko w amorficzną, pozbawioną programów i wizji i skrajnie oportunistyczną magmę, czyli późną Platformę, która w ogóle się nie zmieniła. Jej odpowiedzią na rzeczywistość jest billboard z hasłem „Razem odzyskajmy Polskę” i Schetyną pokazującym w uśmiechu zęby wybielone pastą Colgate. To jest ich cały przekaz merytoryczny.
Z odbiorem memów silnie związane jest zjawisko distracted reading, czytania rozproszonego. Memy – ze swoimi prostymi obrazkami, niewielką ilością tekstu czy możliwością scrollowania – idealnie się w nie wpisują. Obecnie wiele osób jest cały czas w sieci i nieustannie przewija strony na komórce. Ty natomiastnie masz smartfona, iPada ani nawet czytnika. Twój świat wydaje się poukładany, oparty na pewnym skupieniu– nadajesz swoje komunikaty z komputera, który stoi na biurku.
Nadal posługuję się telefonem z wciskanymi klawiszami, nie używam nawet wbudowanego słownika, więc kiedy piszę esemesa, muszę kilkakrotnie przyciskać dany klawisz, aby na ekranie wyświetliła mi się konkretna litera, na przykład „z”. Jeśli chodzi o komputer, to mam laptopa, ale nie chodzę z nim po mieszkaniu. Książki stoją na półce. Czytnika jednak nie dyskwalifikuję, ponieważ daje on możliwość wyświetlania e-booków. Natomiast smartfona nie mam i nie chciałbym mieć. W wywiadzie mówiłem o stanie idealnym, do którego chciałbym dążyć, niemniej to nie jest tak, że obecna rzeczywistość zupełnie na mnie nie oddziałuje, nie rozbija mnie. Wystarczy, że siądę przy laptopie i włączę Facebooka. Zaraz zaczynam scrollować, przeskakiwać pomiędzy linkami, otwierać kolejne zakładki w przeglądarce, czytać artykuły, sprawdzać pogodę. Już samo to mnie rozprasza. Po takim kontakcie z siecią jestem już przewleczony, a moja uwaga jest pokrzyżowana, zaplątana i wymięta. Czuję się po prostu źle. Mimo mojego rygoryzmu i uwstecznienia, jeśli chodzi o urządzenia, z których korzystam, i tak czuję się przetruty. Nie wykorzystuję czasu tak dobrze, jak mógłbym. Kiedy miałem piętnaście lat, byłem w stanie czytać po kilkaset stron dziennie, jedna książka zajmowała mi jedno popołudnie. Teraz moja uwaga szybko się rozprasza. Zaczynam skakać pomiędzy książką papierową a interfejsem komputera, przy czym z obydwu zapamiętuję niewiele. To wszystko zdaje się wołaniem na puszczy – mówię wszystkim wokoło, aby nie podążać tą ścieżką, a jednak sam nie potrafię z niej zejść, mimo że nie podoba mi się, co robi ona z moją psychiką. Wydaje mi się, że właśnie przez kontakt z nowymi mediami spadła moja zdolność koncentracji. Nie jestem też przekonany, że młode osoby, które rozdrabniają swoją uwagę na scrollowanie i inne czynności, na przykład słuchanie wykładu, są bystre poznawczo. Zastanawia mnie ten problem: obecnie są one w stanie chłonąć informacje i szybko je przetwarzać, jednak pojawia się pytanie, jak kontakt z nowymi mediami od dziecka wpłynął i wpływa nadal na ich rozwój. Jak pokolenie, które ma całkowicie przebudowany model kontaktu z pismem, obrazem, mediami (to już nie książka kontra telewizja, tylko smartfon z nieustającym przepływem informacji), będzie postrzegać świat? Jaką będzie miało zdolność koncentracji?
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).