Pragnąc więcej
„Świat, który nadejdzie”

11 minut czytania

/ Film

Pragnąc więcej

Rozmowa z Moną Fastvold

To prawdziwa tortura, gdy musisz ukrywać przed światem swój związek. Wiem, że sytuacja środowisk LGBTQ+ w Polsce jest straszna. Dlatego tak bardzo cieszę się, że „Świat, który nadejdzie” zostanie tu pokazany – mówi reżyserka filmu, który otworzy tegoroczny American Film Festival

Jeszcze 3 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: Claire Denis opowiadała w Wenecji, jak trudno jest zrobić film, wspominając o pewnej młodej reżyserce pokazującej swój nowy tytuł w konkursie głównym, której przed premierą strasznie trzęsły się ręce. Chodziło jej o ciebie.
MONA FASTVOLD: To był po prostu bardzo, bardzo emocjonalny moment. Nie przypuszczałam, że pokażę w Wenecji film. Nie przypuszczałam, że pokażę go gdziekolwiek przez tę pandemię! Ciężko pracowałam, bo niełatwo było go zrobić, a kończyliśmy go już podczas kwarantanny. Oczekując, że może pojawi się potem gdzieś w internecie. Nikt z nas nie wiedział, co się z nim stanie, czy w ogóle będziemy jeszcze chodzić do kina. A jeśli tak, to kiedy? Potem byłam z kolei przekonana, że odwołają festiwal w ostatniej chwili.

Wszyscy tak zakładaliśmy. Ostatecznie Wenecja była pierwszym dużym festiwalem, który odbył się fizycznie. 
No właśnie. Nie do końca zrozumiałam więc chyba, że mój film obejrzy tam ponad tysiąc ludzi. Przed tym pierwszym pokazem wymknęłyśmy się na drinka z Claire i nagle zdałam sobie sprawę z tego, jaka jestem przerażona. „Cholera, ci ludzie zaraz będą mieli jakieś opinie!” Za każdym razem przechodzisz przez to samo, nie da się do tego przyzwyczaić. Nawet kiedy dobijesz do sześćdziesiątki, ciągle będziesz się denerwować przed premierą. Chodzi w końcu o całe lata twojego życia! Jeśli idzie o głosy krytyków, nigdy nie da się przewidzieć tego, co napiszą. „Świat, który nadejdzie” to chyba mój pierwszy film, o którym mogę powiedzieć, że nie podzielił krytyków po połowie. Ale entuzjastyczne recenzje i tak nie oddają tego, co dla reżysera lub reżyserki oznacza znalezienie się nagle w ogromnej sali z publicznością. Szczególnie kiedy masz świadomość, że każda siedząca w niej osoba naraża się teraz na pewne ryzyko.

Mona Fasvold

Pochodząca z Norwegii reżyserka, scenarzystka i aktorka urodzona w 1981 roku. Wraz z partnerem Bradym Corbertem współpracowała nad scenariuszem do filmu „Dzieciństwo wodza”, pokazywanym także w Polsce, pojawiła się też w jego „Vox Lux”. Jej reżyserski debiut „The Sleepwalker” zaprezentowano na Sundance, a premiera najnowszego dramatu, „Świat, który nadejdzie”, z Katherine Waterston i Vanessą Kirby w rolach głównych, odbyła się na festiwalu w Wenecji, gdzie film zakwalifikował się do głównego konkursu.

Zaskoczyło mnie, że wyjątkowo nie napisałaś tym razem scenariusza: stoją za nim Ron Hansen i Jim Shepard. Przeczytałam jednak, że i tak poczułaś, że „to coś, co sama mogłaś napisać”.
To prawda – kiedy przeczytałam scenariusz, oraz opowiadanie Jima Sheparda, poczułam, że łatwo będzie mi znaleźć z nim więź. To jedna z tych sytuacji, kiedy to historia wybiera ciebie, a nie ty historię. I po prostu wiesz, co z nią zrobić. Pracowaliśmy bardzo blisko przez ponad rok przed rozpoczęciem zdjęć, i praca z pisarzami, którzy wywodzą się jednak z innego pokolenia, okazała się bardzo ciekawa. Zupełnie inaczej postrzegali związki, miłość, partnerstwo, nawet przyjaźń. Nie chcę wypowiadać się w ich imieniu, ale chyba nieźle się ze mną bawili [śmiech]. Jim i Ron okazali się niesamowitymi „detektywami przeszłości”. Zebrali niesamowitą ilość informacji, nawet najdrobniejszych szczegółów na temat tego, jak wyglądało życie w czasie, w którym rozgrywa się historia. „Co myślisz o takim siodle?” – chyba tak można by podsumować nasze rozmowy.

Podobno wszystko się zaczęło od zdania, na które natrafił Jim: „Moja sąsiadka się wyprowadziła i chyba już nigdy jej nie zobaczę”. Coś tak małego może zainspirować opowiadanie, a potem cały film? Często ci się to zdarza?
Ta notka, którą znalazł wtedy Jim, znajdowała się w starym farmerskim dzienniku. Pomiędzy żmudnymi opisami stanu zbiorów, narzędzi, zwierząt i pogody. Usiłował wtedy dowiedzieć się czegoś więcej o burzy śnieżnej, która miała miejsce w 1856 roku. I to krótkie zdanie sprawiło, że zaczął się zastanawiać nad homoseksualnymi związkami w tamtych czasach.

Wiemy o nich bardzo niewiele, zwłaszcza jeśli chodzi o ten konkretny czas i tę klasę społeczną. A przecież takie relacje i historie miłosne zawsze miały miejsce. Chodziło mi więc o „co by było, gdyby...?”. Co by było, gdyby to krótkie zdanie okazało się tylko wierzchołkiem góry lodowej, początkiem pięknej historii miłosnej, której nikt nigdy wcześniej nie opowiedział? Wydało mi się to ważne – by oddać tym kobietom ich miejsce w historii. 


W filmie czuć ich odosobnienie.
Lubię wracać w filmach do przeszłości, przyglądać się tym wszystkim zapomnianym kobietom. Nigdy się tym chyba nie znudzę: tym desperackim pragnieniem „czegoś więcej”. W moim filmie Abigail i Tallie [grane przez Katherine Waterson i Vanessę Kirby – przyp. M.B.] nagle odkrywają, że to prawda – że faktycznie mają szansę na coś więcej. Na coś, co będzie wspaniałe i piękne, i właśnie przez tę ich izolację – oraz przez to, że nikt nie może powiedzieć im, że jest w tym coś złego – zaczyna im się wydawać, że ich związek jest czymś najlepszym, co mogło im się przytrafić. To taki mały cud, który pozwala przeżyć, iść dalej i marzyć. Bo bez względu na wszystko już wiedzą, że istnieje.

Faktycznie nie mogą tego do niczego porównać, przekonać się, czy inne kobiety też się tak zachowują. Tallie wydaje się odrobinę bardziej doświadczona, ale właściwie wszystkiego muszą chyba nauczyć się same?
Ciągle rozmawiałyśmy o tym z Vanessą i Katherine. Kiedy ich bohaterki porozumiewają się za pośrednictwem kodu, a kiedy mówią coś jasno? Czy to, co starasz się tylko zasugerować, na pewno zostanie zrozumiane przez tę drugą osobę? Na początku związku, zwłaszcza takiego, może być to niezwykle trudne.

To, co złamało nam wszystkim serce, to scena, gdy bohaterki zastanawiają się nad tym, jak ocalić swoją relację. Abigail cytuje Szekspira, „Króla Leara”: „Idźmy do więzienia. Będziem tam sobie śpiewali we dwoje, Jak ptaki w klatce”. Możemy być szczęśliwe, nawet pomimo naszej sytuacji. Ale dla Tallie to niemożliwe. Idea, że ich związek może być tylko tym małym sekretem, już nie wystarcza. Chyba właśnie wtedy zrozumiałam, że ten film może opowiedzieć też coś ważnego o współczesności. Bo to prawdziwa tortura, gdy z różnych względów musisz ukrywać przed światem swój związek. Wiem, że sytuacja środowisk LGBTQ+ w Polsce jest straszna. Dlatego tak bardzo cieszę się, że film zostanie tu pokazany.

Czy ból Abigail po utracie córki, o którym często wspomina, był ważną częścią tej postaci? W pewnym momencie mówi, że „stała się swoim bólem”. Czy ma to wpływ na jej związek? 
Ona jest na dnie. Jest zniszczona, emocjonalnie rozbita, ale przez to bardziej otwarta na takie doświadczenie. Gdyby miała przy sobie dziecko, albo kolejne, może nawet nie zauważyłaby tej możliwości? Ten ból, który ją tak pochłania, sprawia, że nie ma czasu na to, żeby faktycznie przyjrzeć się Tallie. Zrozumieć wysyłane jej sygnały. Poza tym uczepiłaby się czegokolwiek, co tylko może jej pokazać, że życie wciąż ma sens i że warto iść dalej, że znowu wolno jej odczuwać szczęście i radość. Ta miłość ją leczy.

Słyszałam opinie, że tylko zatrudniając wyjątkowo atrakcyjne, zwykle heteroseksualne aktorki, można pozwolić sobie dzisiaj na lesbijską opowieść, która przyciągnie widzów do kin. Albo przynajmniej przed jakiś ekran. Wspomina się wtedy o „Carol”, „Życiu Adeli”.
Coś w tym jest. Ale bez względu na orientację seksualną ludzie lubią oglądać w kinie atrakcyjne twarze. Nie wydaje mi się, że oznacza to od razu, że nie ma w nim miejsca na inne historie. Ja chciałam na pewno stworzyć romantyczną opowieść. Wrócić na chwilę do kina minionej epoki, zrobić takie małe „Przeminęło z wiatrem”. Chciałam więc, by moje bohaterki były wyjątkowo piękne, choć są jednocześnie dość interesujące. Ich wygląd nie jest do końca konwencjonalny. Sposób, w jaki je pokazuję, faktycznie wydobywa jednak ich urodę, bo zależało mi, żeby każdy mógł zidentyfikować się z ich historią miłosną. Może dlatego ta strona estetyczna była tak ważna? Muzyka miała być uwodzicielska, zdjęcia zresztą też. Miałam chyba potrzebę opowiedzenia teraz takiej romantycznej historii. Może następnym razem zrobię coś zupełnie innego.

Na początku zastanawiałam się nawet, czy poprzestaniesz w filmie na tych „kradzionych ukradkiem spojrzeniach”, czy pokażesz w ogóle fizyczną stronę ich związku. Skąd decyzja, by pokazać te zbliżenia trochę jak gdyby przez dziurkę od klucza?
Na początku nasz scenariusz w ogóle nie przewidywał seksu. Uznałam jednak, że jest to bardzo ważne. Jeśli chodzi o sceny seksu w kinie, trudno znaleźć jakieś nowe rozwiązanie. Często przypominają mi pościgi samochodowe – udajesz się z punktu A do B. Kiedy ogląda się ludzi uprawiających miłość, trudno o jakiekolwiek zaskoczenie. A ja chciałam zaznaczyć, że nie chodzi mi o to, żeby podniecić widzów, tylko żeby ich zdruzgotać.

Mają mieć poczucie, że coś ich ominęło, że było tam coś więcej. Bo właśnie tak czuje się Abigail. Między nimi odbyło się znacznie więcej niż tylko te fragmenty, których przez chwilę byliśmy częścią. Nie powiedziałabym, że aż tak bardzo zależało mi na pokazywaniu „dwóch pięknych kobiet w łóżku”, bo musimy teraz ostrożnie podchodzić do takich scen. Jak je nakręcić, skoro ciągle jesteśmy przyzwyczajone do tego, żeby oglądać wszystko z męskiej perspektywy? Jak mogę pokazać kobiece ciało w sposób, który byłby po prostu inny, który trochę namąciłby w głowach? Przyglądałam się pracom fotografek, które mają do czynienia z nagością albo nawet pornografią, malarzy z tamtej epoki. Chciałam, żeby te sceny były tak subiektywne, jak to tylko możliwe, bo chodzi o wspomnienia Abigail. O to, by nagle znaleźć się wewnątrz nich, a nie tylko obserwować wszystko z boku.

Nowe HoryzontyFestiwal Nowe Horyzonty i American Film Festival,
5–15 listopada 2020
Forma pamiętnika potrafi być ryzykownym punktem wyjścia w kinie, choć wciąż uważa się go za „kobiecą” formę ekspresji. W przypadku Abigail to prawda – to dla niej niejako jedyny sposób, by zastanowić się jakoś nad tym, czego doświadcza. Czasem jednak taka narracja za dużo wyjaśnia.
Dla wielu reżyserów to chyba największa zbrodnia, jaką można popełnić. To bardzo ryzykowne narzędzie, ale właśnie dlatego fajnie z niego czasem skorzystać. Także dlatego, że akurat w tym przypadku Abigail wcale tak dużo nie wyjaśnia. Raczej nas hipnotyzuje, wciąga do swojego świata i podświadomości. Po prostu z nią jesteśmy, w bardzo intymny sposób, a ona ciągle szepcze nam coś do ucha. Zastanawia się nad tym, jaka jest dla niej rola kobiety, dzieli codziennymi obowiązkami, bólem.

Kręciłam film, wiedząc już, co usłyszymy w tych scenach, tworzyłam więc choreografię, pamiętając o rytmie tekstu. Słuchaliśmy nagrań Katherine na planie, czasem bardzo głośno, na przykład gdy doiła krowę [śmiech]. Słuchał ich nawet mój kompozytor, bo muzyka też musiała im się podporządkować, musiała się w nie wtopić. Spędziłyśmy dwa tygodnie w studiu nad tymi nagraniami, szukając głosu Abigail. Wiem, że niektórzy mają na tym punkcie alergię, ale ja zawsze lubiłam mieć w filmie narratora. Czasem wydaje mi się, że to reżyser wtedy do mnie mówi.