1.
Sedaris to taki zabawny gość! Beczka śmiechu. Do łez. Do rozpuku. Rozciągnięte na całe dzieło – nie takie w końcu małe, bo pisarz to stosunkowo płodny – jedno wielkie LOL, xD, ROTFL i jakie tam jeszcze chcecie sobie młodzieżowe słowo roku wybrać. Bezwstydny jajcarz. Facecjonista i śmieszek. Linoskoczek dowcipu. Każdego potrafi rozbawić, nikt się mu nie oprze – Sedaris jest jak łaskotanie w najczulsze miejsce. Wyobrażam sobie, że ludzie fragmenty jego prozy stosują jako ostateczny probierz: tego dopuszczają do towarzystwa, kto przy lekturze rży ze śmiechu; specjaliści od HR czytają go na głos kandydatom na pracowników kreatywnych sektora rozrywki – kto się chichra, przechodzi do kolejnego etapu. I tak dalej.
Przyjeżdżam dawno temu, przedstawcie to sobie, na wakacje do kuzyna – kuzyn studiuje wtedy co prawda anglistykę, ale jest fanem „Star Treka” i wszystkich możliwych gier: od karcianych strategicznych po Tetris, od RPG-ów po zaawansowane wideo. Już go sobie wyobraziliście? Lektury ma do tego raczej ściśle dopasowane. „Czytałeś Sedarisa?” – pyta mnie od wejścia, jeszcze w drzwiach właściwie. „Co za gość, nie mogłem przestać się śmiać!” – jego entuzjazm przeszkadza mi we wnoszeniu bagaży. Czytał akurat debiutancki tom „Barrel Fever” („Delirka”) z tym wybitnie uciesznym kawałkiem „SantaLand Diaries” („Dziennik z Zakątka Świętego Mikołaja”). Nie dziwiłem się entuzjazmowi kuzyna wcale, bo to rzeczywiście jest karuzela dowcipu, literacki labirynt krzywych luster.
Nie Sedaris pierwszy i nie on ostatni, wiadomo: amerykańska tradycja takiego pisania jest zupełnie obfita. Klasyka pozostaje wciąż jeszcze żywa (może trochę przesadzam), a i współczesność – jak to ona – zalewa nas nadmiarem podobnych prób. Potęga tej tradycji ufundowana jest oczywiście na potędze amerykańskiej prasy, która jest takiego pisania wylęgarnią. Kilku, jak Twain, O. Henry czy Bierce, w polszczyźnie znamy, reszty nie, a szkoda, bo wiele chwytów i najatrakcyjniejszych knyfów Sedarisa byśmy w tej prozie znaleźli.
Choćby u takiego Jamesa Thurbera, którego gdzieś na początku kariery Sedarisa wydali nawet w prestiżowej serii The Library of America (a to jest pasowanie na klasyka przecież). Nawet tytuły jego książek – „My Life and Hard Times” („Moje życie i trudne czasy”) albo „The Middle-Aged Man on the Flying Trapeze” („Mężczyzna w średnim wieku na rozhuśtanym trapezie”) – dałoby się podłożyć Sedarisowi. A podobieństw jest więcej: nie tylko styl, nie tylko dowcip, nie sama konstrukcja humoresek, ale nawet bohaterowie i ich przygody – komiczny ojciec, galeria pokręconych członków rodziny, podobne zabawne wypadki też im się przydarzają. Opowiadanie Sedarisa (z tomu „Let’s Explore Diabetes With Owl” – „Wybadajmy cukrzycę z sową”) „Understanding Understanding Owls” („Zrozumieć Zrozumieć sowy” – w sensie: taką książkę) można by sparować z Thurberem i uznać za rozwinięcie jego kawałka „There’s an Owl in My Room” („W moim pokoju jest sowa”). A jest tych pisarzy więcej: Chester T. Crowell, Samuel McChord Crothers. Jeszcze Elisabeth Woodbridge, patronka małych domowych dram, w których nieustanne przekomarzanki narratorki z Jonathanem – mające podstawę w komunikacyjnym klinczu, w jakim tkwi małżeństwo – są zapowiedzią opisów nieporozumień między Davidem Sedarisem i jego partnerem Hugh. Jest jeszcze Ralph Bergengren i jego „The Comforts of Home” („Domowe wygody”) – komiczna biblia domowych zatrudnień. Jest ich jeszcze więcej, legion jest tych śmieszków, a Sedaris jest ich godnym dziedzicem.
Ale ma też współczesną konkurencję w nieoficjalnym konkursie na najdowcipniejszego pisarza Ameryki. Kolejne ogniwa tego ewolucyjnego łańcucha mnożą się na potęgę. Na horyzoncie nie widać zagłady gatunku, co prawda, nie zanosi się też, żeby zdominował on ekosystem, ale szczęśliwie rozwija się w swojej ekologicznej niszy niezagrożony przez wygłodniałe drapieżniki (wydawniczego rynku). Jasne, taka literatura wspina się na listy bestsellerów, recenzenci bywają szczodrzy do przesady, od czasu do czasu zainteresuje się nimi telewizja albo nawet film, ale jednak ci pisarze mogą uprawiać swoje brewerie bez specjalnego nacisku ekonomiki książkowego jarmarku.
Bliźniaczym autorem Sedarisa jest (a raczej był, bo w 2012 roku zmarł) David Rakoff – należy mu się w tej wyliczance pierwszeństwo, i to nie wyłącznie przez wzgląd na bliskie związki literackie, ale i osobiste: przyjaźnił się z Sedarisem i – jak sam przyznawał – jemu zawdzięczał swoją karierę. Różnią się, są bliźniętami najoczywiściej dwujajowymi, ale – co zabawne – u Rakoffa wcześniej pojawia się temat, który będzie Sedarisa dotyczył w coraz większym stopniu, gdy ten zacznie pomieszkiwać (w końcu też mieszkać i żyć) poza Stanami Zjednoczonymi: Rakoff był bowiem Kanadyjczykiem i ten swój „uchodźczy” status eksploatował nader obficie. I na Sedarisa przyjdzie kolej.
Ma też Sedaris doskonale rówieśnego kolegę po humorystycznym piórze – David (kolejny David! coś w tym imieniu musi być) Shields, autor, którego jeden przynajmniej zbiór szkiców nosi najściślej sedarisowy tytuł: „The Thing About Life Is That One Day You’ll Be Dead” („Z tym życiem to jest tak, że pewnego dnia umierasz”); oczywiście tematy są tu inne, bo Shields pisze również o ojcostwie, literaturze i seksie (o seksie pisze dość ekstensywnie zresztą). A później przychodzą już roczniki 70. i 80. z Chuckiem Klostermanem, który wciąż jeszcze jest dzieckiem najntisów, kultury MTV, ówczesnego kina, rocka i popu, oraz niezwykłą plejadą kobiet: Sloane Crosley, Samantha Irby, Alexandra Petri. One już piszą inaczej, ostrzejsze są i bardziej radykalne w stylu, tonie, dowcipie, eksperymentach narracyjnych. Ich pisanie wywodzi się z mediów elektronicznych ze wszystkimi tego konsekwencjami. Idą dalej niż Sedaris, ale przecież i pierwsza osoba liczby pojedynczej, i codzienne doświadczenie jako punkt wyjścia, i nawet cielesność łamane przez fizjologia jako metafora naszej kondycji – to wszystko ich łączy.
Lista poprzedników i następców ciekawi mnie właściwie z jednego, ale bardzo istotnego powodu: jakie szanse ma proza Sedarisa wyrwana z tego kontekstu i przeszczepiona do polszczyzny. Pierwsza próba tego przeszczepu nie powiodła się – organizm polskiej literatury go odrzucił: w 2006 roku ukazał się tom „Zjem to, co mam na sobie” (w oryginale „Me Talk Pretty One Day” – „Ja mówić jeszcze kiedyś ładno”) – czwarta książka Sedarisa, przełożona przez Rafała Śmietanę na tyle dobrze, że nie wolno go obwiniać za brak powszechnego czytelniczego entuzjazmu. Czy to możliwe, że ten falstart był skutkiem istniejącego braku w polskim kanonie? Bo w jakiej linii polskiej literatury można umieścić Sedarisa? Obok starszego o dwie dekady Janusza Głowackiego? Rówieśnych: Pilcha czy Rudnickiego? Eseistyczno-autobiograficznych tekstów Doroty Masłowskiej i Łukasza Najdera, skoro ukazuje się niemal równo z ich książkami?
2.
„Calypso” to jak dotąd ostatnia książka Davida Sedarisa (w tym roku w Stanach wyjdzie jeszcze autorska antologia jego opowiadań, a na rok 2021 zapowiadany jest drugi tom dziennika). Dostajemy więc teoretycznie (choć to chyba niepotrzebne zastrzeżenie) dzieło szczytowe, sumę jego pisarskiego rozwoju.
Rozwój rozwojem, ale Sedaris jest pisarzem, który czytelnikowi utrudnia rozpoznanie tych zmian ze względu na niezwykłą zupełnie jednorodność swojego pisania (o polskim czytelniku w ogóle nie ma co mówić – ten takiej trudności nie może nawet zauważyć). I to jednorodność na wielu płaszczyznach: tematycznej, stylistycznej, formalnej czy gatunkowej. W jego przypadku to dość popularne określenie mówiące, że „autor przez całe życie pisze jedną książkę podzieloną na kolejne tomy”, jest niezaprzeczalnie prawdziwe. I nie jest w żadnym stopniu krytyką tego pisarstwa – przeciwnie: wskazuje raczej na niezwykłą kompetencję Sedarisa do grania na jednym i to bardzo małym boisku (jego drobna figura i niski wzrost pasują do tej metafory, a pozwalam sobie wspominać o tym tylko dlatego, że i autor czyni swoją mizerną posturę obiektem własnych żartów). Pokazuje i każe docenić jego sprawność, techniczne umiejętności i taktyczny zmysł w tej grze.
We wszystkich książkach – oprócz, rzecz oczywista, dziennika – realizuje się ten sam wzór formalny: krótka proza. Są te krótkie prozy autobiograficzne, dygresyjne, narracyjne, ale i refleksyjne. Określenia gatunkowego, którego użycie jest przedmiotem dyskusji, trzeba rzeczywiście używać ostrożnie – skądinąd ta proza skłania do zaawansowanych refleksji genologicznych. Mówi się więc powszechnie: esej. I równie powszechnie tę klasyfikację się kwestionuje. Jedynie w pierwszym zbiorze krótkich próz Sedarisa były one jeszcze podzielone na stories (historie, historyjki, opowieści) i essays (eseje). I trudno się oprzeć wrażeniu, że prozy z tych dwu grup różnią się od siebie jedynie odmiennym przyporządkowaniem. Chyba że narracje z działu pierwszego mają w sobie więcej elementów fikcjonalnych niż prozy z działu drugiego; to jednak trudno zweryfikować. To balansowanie na granicy pomiędzy opowiadaniem i esejem ma w amerykańskiej literaturze – jak było wyżej – całkiem porządną tradycję. Forma najczęściej przyjmuje nazwę narrative essay (esej narracyjny czy fabularny). We wstępie do popularnej antologii „Great Narrative Essays” redaktor w uroczo staroświecki sposób definiuje formę, wyjaśniając cel zbioru: „pokazuje on czytelnikowi, że eseje mogą dorównywać atrakcyjnością najlepszym nawet opowiadaniom, a równocześnie dostarczać więcej pożywki dla umysłu niż zwykłe krótkie prozy fikcjonalne”.
Jednak trudno przyjąć, że prozy Sedarisa są opowiadaniami. Od tych jego utwory różnią się przede wszystkim wykorzystaniem struktury fabularnej. Otóż te humoreski – w „Calypso” widać to doskonale – nie mają na celu rozwiązania jakiejś akcji, wątki nie zmierzają do fabularnego dopełnienia, ale do pointy. To ona, a nie logika fabuły, nanizuje kolejne paciorki na nić narracji.
Autobiograficzność to zawsze kategoria śliska, która skazuje literackich detektywów na wieczną niepewność. Zdarzało się to wszystko Sedarisowi? A na dodatek: dokładnie tak, jak to opisuje? Kto się dziwił Knausgårdowi i jego obłąkanej dokładności i obfitości szczegółów, przy lekturze Sedarisa przypomni sobie tamto uczucie. O wiele ważniejszą kwestią jest wszechwładna pierwsza osoba liczby pojedynczej, która rozpycha się po niemal całym dziele. Od „ja” (ewentualnie: „mój”, „mnie”, „nasz”) zaczyna się wiele tych kawałków. Drugim typem otwarcia jest sentencja. W „Calypso”, tak jak wcześniej, bywają oba. Albo: „Jednego nie mogę znieść…”, „Byłem we włoskiej restauracji…”, „Któregoś wieczoru siedziałem w domu…”, „Moja szwagierka Kathy…”. Albo znów: „Z Ameryką tak już jest, że zawsze coś”, „Wiek średni, choć istnieje cała branża gospodarki, która opiera się na wmawianiu nam czego innego, przynosi niewiele prawdziwych rozkoszy” (w obu przypadkach „ja” pojawia się w kolejnym zdaniu!). Ewentualnie: oba te rodzaje otwarć splatają się niekiedy w jednym („Z wiekiem zauważam, że ludzie, których znam, świrują na dwa sposoby”).
Ta centralna rola „ja” sprawia, że i krąg tematów siłą rzeczy jest ograniczony: skoro nie pracował w kopalni, o pracy w kopalni nie przeczytamy; podróży kosmicznej nie zaznał, więc o niej też ani słowa. I tak dalej, oczywiście. Ale to nie stanowi większego problemu – Sedaris umie w taką opowieść bardzo dobrze (małe boisko, wspominałem już). I w żadnym razie nie możemy uznać, że to jest dzieło jednego tematu, którym jest owo „ja” – ono jest tylko instrumentem opowiadania o świecie. Obudowuje więc Sedaris to swoje (a może i nie aż tak swoje?) „ja” kolejnymi warstwami świata: od tych najbardziej bliskich i niskich (własna fizjologia, ułomności ciała) po te najdalsze, globalne (światowa polityka). Nazwijcie to, jakim chcecie oksymoronem: prywatna encyklopedia? atlas świata wyrysowany na paznokciu?
Śmiesznostki rodzinne, domowe dramaty, polityczna wściekłość, kłopoty z komunikacją (ze względu na językowy automatyzm albo dostęp do innych słowników), nieposłuszna i marniejąca fizjologia. Czytaliśmy już o tym u niego wcześniej. Ta fizjologia jest oczywiście najśmieszniejsza, wiadomo, nie ma dowcipów budzących rechot większy niż te fekalne. Ale nie zapominajmy, że Sedaris to pisarz, który nawet jeżeli zaczyna tekst zdaniem „Wiosną dwa tysiące siedemnastego roku na pokładzie samolotu do Denver pasażer dwa rzędy przede mną zesrał się w spodnie”, to nie robi tego dla powszechnej uciechy. Ułomna fizjologia jest metaforą naszego istnienia. Tak jest w tym kawałku (to „Wciąż stoję”), ale nie tylko – „Ocaleni(e)” opowiada o wymknięciu się z zaciskającej się pętli AIDS, a tytułowy kawałek przynosi relację z tournée promocyjnego, które zamienia się w objazd po gabinetach lekarskich (trudno uciec od porównania z autobiograficznym „Doświadczeniem” Martina Amisa z tym jego refrenem bolących zębów). Ten swoisty bezwstyd w obserwacji (i obśmiewaniu) małych i większych potworności świata jest jednym ze znaków rozpoznawczych twórczej metody Sedarisa.
We „Wciąż stoję” Sedaris mówi o tym nieszczęśniku z samolotu, ale i o sobie: „Facet powlókł się ku toalecie, a ja spuściłem wzrok, tak jak chciałbym, żeby to zrobili inni pasażerowie, kiedy przyjdzie moja kolej na zapaskudzenie spodni w zatłoczonym samolocie”. „Kiedy przyjdzie” – oryginał nie pozostawia wątpliwości, że to tylko kwestia czasu: „when it’s my turn…”. Ale to „spuszczanie wzroku” dotyczy tylko Sedarisa pasażera, ale nigdy Sedarisa pisarza: on się wgapia nawet w to, co najwstydliwsze i najboleśniejsze. W jakimś sensie to nawet pokrzepiające, bo nadające sens; w swoim dzienniku „Theft by Finding” (może by spróbować tak: „Znalezione, więc kradzione”?) opisuje kupę pozostawioną na środku korytarza w budynku, w którym akurat pracował, i dodaje filozoficznie: „Widok ludzkiego gówna wyjętego z jakiegokolwiek kontekstu jest taki smutny”.
3.
Bo prawda jest taka, że jeśli jakąś ewolucję uda się u Sedarisa zaobserwować, to przede wszystkim tę, którą sygnalizuje narastająca atmosfera przygnębienia, wzbierająca groza – no, ściemnia się w tej prozie. Jeżeli miałbym jakoś tę ewolucję opisać w porównawczej perspektywie (chociaż oczywiście bardzo roboczej), to wybrałbym analogię z Czechowem. Początek to lekkie humoreski, facecje, żart czasem dość gruby (niech mnie fani Antona Pawłowicza nie odsądzają od czci – ja wiem, że na początku lat 80. już powstawały takie teksty jak „Spóźnione kwiaty”, ale mi idzie o mocny obraz, a nie o detale). Nie chcę powiedzieć, że przed Sedarisem jest jeszcze jego własny „Sachalin”, ale właściwie: dlaczego nie?
Jest takie opowiadanie Czechowa „Strach” (powiedziałbym: środkowy Czechow, zawodnik w szczytowej formie, początek lat 90.). Mniejsza o fabułę, ale w pewnym momencie główny bohater tak się zwraca do narratora: „Niech mi pan wytłumaczy, drogi przyjacielu, czemu to, chcąc opowiedzieć rzecz straszną, tajemniczą i fantastyczną, nie uciekamy się do tematu z życia, ale zawsze ze świata widziadeł i pozagrobowych cieni?”. Co ma w tym temacie do powiedzenia Sedaris? „Jednego nie mogę znieść: kiedy ludzie gadają o duchach”. To pierwsze zdanie jego miniatury „Groza-śmoza”. Całe to opowiadanie z kolei można by skomentować Czechowem, który mówi znów ustami tego samego bohatera (w przekładzie Natalii Gałczyńskiej): „Co tu mówić, widziadła są straszne, ale nie mniej straszne jest życie”. A sam Sedarisowy tytuł, ta „Groza-śmoza” (w oryginale to „Boo-Hooey”: połączenie mającego nas wystraszyć „bu!” i „bzdury”, „blagi”, „bzdetu”) jest właściwie kluczem do całego „Calypso”, a może nawet do całej – choć nie w tym samym stopniu – twórczości Davida Sedarisa. Trzeba przyjąć, że ten śmieszek chce nam opowiedzieć o grozie świata i wciska nam te dowcipy, szafuje sarkazmem i tryska ironią, żeby stworzyć sobie bardziej kontrastowe tło.
I tak jak wcześniej to groza próbowała się wydostać spod mocno splecionych nitek dowcipnej narracji, tak teraz humor (nawet ten czarny, no bo jaki ma niby być) popękał w szwach i wyziera z niego brzydka podszewka świata. Śmierci, choroby, starość. Wstyd, zgryzota, blamaż. Oczywiście część z tych przykrości to sprawa starzenia się samego autora, co potwierdzałoby tę wszechwładność pierwszoosobowej perspektywy.
Określenie „groza-śmoza” dałoby się też – znów w niejakim przybliżeniu – zastosować do stylu tych próz. Sedaris miesza dyskursy, konwersacyjny tok zderza z wysokim stylem, czułość z kpiną i tak dalej. Konwersacyjność jest zresztą jego specjalnością – trzeba pamiętać, że tak jak jego następcy wywodzą się z blogosfery, tak on wywodzi się z radia, z żywego, mówionego języka. W roku 2018 – tym samym, w którym ukazał się zbiór „Calypso” – Sedaris otrzymał od American Academy of Arts wyróżnienie Medal for Spoken Language przyznawany autorom, którzy prezentują najwyższe standardy języka w publicznych wystąpieniach, na scenie, w radiu czy telewizji. Ja słyszę Sedarisa nawet lżej i potoczniej, niż go oddaje Piotr Tarczyński w swoim (skądinąd imponującym inwencją) przekładzie, chociaż to tylko odczucie – czytam może „Calypso” przez Sedarisa wcześniejszego. Ale może tłumacz nieco uwznioślił swojego Sedarisa najzupełniej celowo, żeby pokazać, że nie mamy tu już do czynienia ze śmieszkiem, ale zgorzkniałym, smutnym klaunem. Który jest do tego, a właściwie przede wszystkim, świetnym pisarzem.
Jest w „Calypso” taki esej (może najbardziej eseistyczny ze wszystkich kawałków) „Kilka powodów, dla których jestem ostatnio przybity”. Tłumaczenie tego tytułu jest doskonale poprawne, ale jednak w oryginale brzmi on mocniej, bo pojawia się słowo klucz: „A Number of Reasons I’ve Been Depressed Lately”. Cała ta książka mogłaby właściwie zostać zaopatrzona w taki podtytuł: „21 powodów trawiącej mnie ostatnio depresji”. Chcecie się posmucić, poczytajcie sobie komika. I pamiętajcie, że gówno pozbawione kontekstu jest jednak najsmutniejsze.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).