Uwaga: kłopotliwy mit!
Literatura amerykańska jest zmuszona trwać pod naporem ogromnego ciśnienia. I wcale nie mam na myśli oczekiwań potężnego rynku książki, presji zysku i nakładu, światowego zasięgu tej prozy – z Hollywoodem jako dostarczycielem jej wielkobudżetowych adaptacji w tle. Literatura amerykańska musi znosić inne brzemię, może nawet cięższe, któremu na imię wielka amerykańska powieść (znana także jako: Wielka Amerykańska Powieść). Oczekiwanie na nią to oczekiwanie na Mesjasza – żydowscy pisarze Ameryki mają w tej konkurencji fory – raczej nigdy się nie skończy. (Polskim czytelnikom musi to przypominać naznaczone ciągłym rozczarowaniem oczekiwanie na drugą „Lalkę”).
Po stuleciu wielkich – pod względem objętości, gęstości, tematów, rozmachu i literackiej maestrii – powieści to oczekiwanie, o dziwo!, wciąż jest aktualne. Gdy kilka lat temu wydano legendarną i niedokończoną powieść Ralpha Ellisona, której redaktorzy nadali tytuł „Three Days Before the Shooting…”, recenzja w „Newsweeku” (przedrukowywano ją w kolejnych wydaniach książki jako blurb) ogłaszała: „Stawia ona, rzecz jasna, pytanie o możliwość zaistnienia Wielkiej Amerykańskiej Powieści. Próba, jaką podjął Ellison, zdaje się temu przeczyć. Ale to nie przekona nikogo, a szczególnie amerykańskich powieściopisarzy. Ostatecznie przecież Ellisonowi niemal się udało”. A mówimy tu o autorze jednej z największych powieści XX wieku, za jaką uznaje się „Niewidzialnego człowieka”, który pracy nad tą nieukończoną cegłą poświęcił cztery dekady i zapełnił 1100 stron dużego formatu drobnym drukiem swojej mistrzowskiej prozy.
Michael Chabon, „Niesamowite przygody Kavaliera i Claya”. Przeł. Piotr Tarczyński, W.A.B., 640 stron, w księgarniach od lipca 2019
Nawet on zaledwie „był blisko”. Komu więc się uda? Nikomu, wiadomo. Mit wielkiej powieści jest fundamentalnie niespełnialny – to jego zasada. Wydawać by się mogło, że jest mechanizmem generowania nieustannego wzmożenia, niekończącego się nigdy wyzwania, oddalającego się wciąż ideału, któremu nie sposób sprostać, ale też trudno się od niego uwolnić. Jacyś (uwaga: teoria spiskowa!) zrzeszeni w tajnej loży tajemniczy macherzy od literatury ustanowili go, by stale podnosić poziom powstających powieści. Michael Chabon – czy tego chce czy nie – staje do tego konkursu ze swoimi „Niesamowitymi przygodami Kavaliera i Claya”.
Uwaga: nieunikniony spoiler!
Trudno coś sensownego napisać o tej awanturniczej powieści, której istotą jest w końcu zbieg okoliczności i zaskoczenie, nie psując zabawy tym, którzy jej nie czytali. Choćby najogólniejsze streszczenie jest jednak, niestety, konieczne. Ale też – na moje usprawiedliwienie – nie jest to w żadnym wypadku powieść, którą warto czytać dla odkrycia zwykłego następstwa zdarzeń. Choć przygody tytułowych bohaterów są, co zapowiada tytuł, niesamowite.
- Oto Josef Kavalier, czeski Żyd, spędza sielskie dzieciństwo w Pradze u boku rodziców lekarzy, z młodszym bratem Thomasem przy boku. Mały Josef jest dzieckiem niezwykłym. Jego zainteresowania, którym poświęca się całkowicie, gruntownie i rygorystycznie, obejmują kolejno: prestidigitatorstwo, technikę radiową i sztukę współczesną – ta ostatnia namiętność skończyła się studiami na akademii sztuk pięknych. Ale historia jest nieubłaganie koszmarna, przychodzi rok 1938, a po nim 1939 i rodzina postanawia ratować Josefa, wysyłając go do Ameryki. Ten, pechowo, zostaje zatrzymany w czasie podróży i zawrócony do Pragi, gdzie jego dawny nauczyciel magicznych sztuczek, a głównie sztuki ucieczek, od tajemnych strażników Golema otrzymuje właśnie zadanie wywiezienia legendarnej figury do Wilna. Josef nie ma odwagi i sumienia wrócić do domu, kieruje się więc do dawnego nauczyciela i ostatecznie opuszcza rodzinne miasto w Golemowej trumnie. Z Wilna przez ZSRR i Japonię dociera do San Francisco, a stamtąd do Nowego Jorku, gdzie czeka na niego mieszkająca w Ameryce stryjenka.
- Jest tam ktoś jeszcze, ktoś dla całej intrygi ważniejszy: jej syn, a jego kuzyn, Samuel Klayman alias Sam Clay. Pasją Sama są komiksy, ale brak mu talentu plastycznego. Poznany właśnie kuzyn – który co prawda nigdy wcześniej nie słyszał o komiksach – spada mu z nieba. Zostają najlepszymi przyjaciółmi i wspólnikami w komiksowym fachu. Tworzą swoje graficzne historie, osiągając niemal natychmiastowy i spory sukces dzięki opowieściom o superbohaterze, którego nazwali Eskapistą – wpływ pasji i niedawnych doświadczeń życiowych Josefa (który w Ameryce będzie używał imienia Joe) jest oczywisty. Chłopcy pracują w tempie charakterystycznym dla rozrywkowego przemysłu tamtych czasów i zaczynają się cieszyć pieniędzmi i statusem. Joem kierują w tej harówce dwie motywacje: symboliczna walka z Niemcami (Eskapista jest w niej jego orężem) i chęć zgromadzenia pieniędzy wystarczających na sprowadzenie rodziny. Joe, nie ustając w tych próbach, zaczyna wreszcie w Ameryce cieszyć się życiem, poznaje Rosę Saks, młodziutką malarkę i córkę nowojorskiego marszanda, i zakochuje się w niej. Pierwszy cios przychodzi wraz z wiadomością o śmierci ojca Josefa. Drugi, jeszcze cięższy, wraz z wiadomością o zatopieniu przez niemieckiego U-Boota statku, na którym do Stanów płynął mały Thomas.
- Joemu nie wystarcza już symboliczna walka z Niemcami, więc zaciąga się – kierowany chęcią zemsty – do wojska. Opuszcza Nowy Jork, a w nim Rosę, która w momencie wyjazdu Joego jest z nim w ciąży, o czym ten nie wie. Wojna Joego jest groteskowa i – w kontekście jego chęci zemsty – wyjątkowo nieudana: z niewielkim oddziałem ląduje na Antarktydzie, by śledzić ruchy niemieckich okrętów w tamtym rejonie. W tym czasie opuszczona Rosa jest już żoną Sama, z którym wychowuje małego Tommy’ego. Joe wraca do Ameryki, ale Sam, który pojechał odebrać go z portu, nie zastaje tam kuzyna. Joe znika na kilka lat. W tym czasie prowadzi życie w finezyjnym ukryciu – mieszka w Empire State Building, w samym sercu miasta. Odnajduje go przypadkiem jego syn zainteresowany prestidigitatorstwem. Joe zamieszkuje z Samem i Rosą, a wkrótce Sam znika.
Uwaga: wszystkożerna powieść!
Jak na wielką amerykańską powieść przystało, „Niesamowite przygody…” są opowieścią rozległą i obfitą w tematy, można powiedzieć: wszystkożerną. A każdy z tych tematów – znaczący, symboliczny i istotny dla amerykańskiej kultury i historii ostatniego stulecia, nabrzmiały sensami i stosunkowo łatwy do atrakcyjnych metaforyzacji i uogólnień. Ale do tego się ta historia nie ogranicza, bo gromadzi cały zestaw kluczowych amerykańskich mitów: emigracja (Ameryka jako kraj imigrantów, także – Josefa), amerykański sen (ten awans kuzynów zgodny z maksymą „od zera do milionera” czy – jeżeli ktoś nie lubi tanich rymów – „od pucybuta do prezydenta”), demokracja i wolność (Ameryka jako przestrzeń wolności – nie bezwarunkowej, bo zagrożonej i ciągle na nowo zdobywanej, ale też Ameryka jako apostoł i strażnik tej wolności), samotny szeryf (bo czymże innym jest superbohater jak nie samotnym stróżem prawa walczącym ze złem gdzieś na rubieżach praworządności).
Michael Chabon, fot. Gage Skidmore
Ale ta powieść, której refrenem jest znikanie, opowiada także o wielkiej nieobecności. I tu właściwie też słychać pogłos amerykańskiego mitu: oto kraj wielkich przestrzeni, kraj-kontynent, kraj-świat, na którego bezkresnych równinach i w ludnych miastach łatwo się schować, zniknąć, zgubić. Gubią się i znikają tu wszyscy główni bohaterowie po kolei: historie Joego i Rosy od zniknięcia się rozpoczynają, historia Sama kończy się zniknięciem. Zabawnie jest czytać motyw przybycia Kavaliera do Ameryki jako zabawę ze znaną amerykańską powieścią Kafki (uwaga: spekulacja!). Joe przybywa do Ameryki dwukrotnie: raz jako emigrant z Czechosłowacji Josef Kavalier, a raz jako zdemobilizowany amerykański żołnierz Joe Kavalier. Można powiedzieć, że po raz pierwszy przybywa wedle pierwotnego tytułu Kafkowskiej powieści – „Ameryka”, w której się zadomowia i osiąga sukces, zdobywa ją za sprawą swoich talentów; a po raz drugi wedle jej tytułu zmienionego i zgodnego z oryginalnym – „Zaginiony”, skoro przybywa tylko po to, żeby się zgubić, ukryć, zaginąć. Gdyby ktoś uważał te porównania za naciągane, to przypomnę, że Karl z „Ameryki”/„Zaginionego” wyjeżdża do wuja w Ameryce i dobijając do brzegu w Nowym Jorku, widzi statuę Bogini Wolności, która unosi miecz; dokładnie tak wyglądała Statua Wyzwolenia z komiksu stworzonego przez kuzynów: „z mieczem wzniesionym wysoko na pohybel tyranom tego świata”. A na dodatek, co wiemy z dzienników Kafki, pisarz planował (i najpewniej to był wczesny plan „Zaginionego”) stworzyć fabułę o dwóch braciach – jeden wyjeżdża do Ameryki, a drugi zostaje w „europejskim więzieniu”. Więzienie Europa rzeczywiście zamyka w sobie małego Thomasa.
Znikanie to jest oczywiście echem innego zniknięcia – definitywnego, okrutnego, przerażającego. „Niesamowite przygody…” są rzecz jasna opowieścią o Zagładzie – oryginalną i odważną, bo przecież sam Holokaust znika w amerykańskim pejzażu i popkulturowym rekwizytorium, z powodu tego oddalenia robi się komiksowy, skoro narzędziem walki z nazistami staje się rysunkowy heros: na okładce pierwszego komiksu kuzynów superbohater nokautuje samego Hitlera! Nawet wojenny czyn Joego Kavaliera (którego mężność i rycerskość jest poddawana ciągłej próbie niespełnienia: w czeskim słowie kavalír polski czytelnik powinien rozpoznać to dawne, zatarte nieco znaczenie słowa „kawaler”, które zachowało się w sformułowaniu „kawaler orderu” i ewokuje męstwo, rycerskość, dżentelmeństwo) znika w śniegach Antarktydy. Zagłada jest też wyraźną rysą na amerykańskim micie wolności: statek z małym Thomasem czeka miesiącami w Portugalii, bo władze USA anulowały dziecięcym uchodźcom wizy wjazdowe z powodu „zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego”. Ludzkie życie powoli i nieodwołalnie znika w tym bezdusznym – jak to zjadliwie opisuje Chabon – „mieście pieczątek, kalk i spinaczy”.
Ten ogromny tekst Chabona jest jednym z kandydatów do miana Wielkiej Powieści Amerykańskiej, ale jest przede wszystkim Wielką Żydowską Powieścią Amerykańską, a Chabon jest ogniwem w ciągu następujących po sobie pokoleń żydowskich pisarzy Stanów Zjednoczonych, które symbolizują nazwiska jego wielkich poprzedników: Saula Bellowa (rocznik 1915), Philipa Rotha (rocznik 1930), Paula Austera (rocznik 1947), a po Chabonie (urodzonym w roku 1963) mamy jeszcze Jonathana Safrana Foera (rocznik 1977). Niezwykła, proszę przyznać, regularność, która każe szukać wkrótce kolejnego reprezentanta (może tym razem reprezentantki?) wśród twórców urodzonych około roku 1992.
Żydowskość tej powieści jest oczywista, ale tym przyjemniej jest śledzić kluczowe motywy, które – jak się przy powierzchownej lekturze może zdawać – stanowią tylko siłę napędową akcji albo element motywacji bohaterów. Jest więc Golem, który tę książkę otwiera i zamyka, przeistaczając się ze wspólnotowego mitu żydowskiego, postaci, w której naród pokłada nadzieję na ratunek w czasach zagrożenia, w tajemniczy znak, wiadomość dla Kavaliera, niegdysiejszego towarzysza ucieczki. Pojawiają się Żydzi wschodnioeuropejscy, a dokładniej – jeden: Bernard Kornblum, mistrz sztuki ucieczki i nauczyciel młodego Josefa. Ów samotny przedstawiciel tej obcej części diaspory, co za paradoks, musi być akurat wiecznym uciekinierem, dziwakiem niemówiącym w żadnym języku dobrze, więc mówiącym wszystkimi językami. Jest i motyw powrotu do źródeł i tradycji, chociaż niekoniecznie do religii: w swojej kryjówce w Empire State Building przez wszystkie lata nieobecności Joe Kavalier rysuje wielką powieść graficzną poświęconą żydowskiej historii, kulturze, mitologii.
Ale jest jeszcze jeden motyw, który z żydowską literaturą – różnych czasów i różnych języków – jest spojony dość ściśle. Żydowski rodzic, żydowska matka oraz – szczególnie – żydowski ojciec. Tych ojców jest w powieści kilku: doktor Emil Kavalier, ojciec Josefa; Alter Klayman, ojciec Sammy’ego; Sammy i Josef – tandem ojców Tommy’ego; a może nawet Bernard Kornblum jako przybrany ojciec Josefa. Niemal bez wyjątku to ojcowie nieobecni. Najbardziej malowniczy jest passus opisujący losy ojca Sama, ojca, który – a jakże – również znika. Jest on postacią z galerii żydowskich ojców, których znamy z prozy Brunona Schulza, Danila Kiša czy – żeby chronologicznie się zbliżyć do Chabona – Paula Austera: Mocarna Molekuła, bo taki nosił przydomek pan Klayman, był cyrkowym siłaczem, czytelnikiem starożytnych Greków, ortodoksyjnym wegetarianinem czy właściwie: witarianinem, bo warzywa i owoce spożywał wyłącznie w stanie surowym. Natomiast ojciec Joego Kavaliera jest ciekawy o tyle, o ile można w nim odnajdywać związki z ojcem autora (uwaga: biografizm!). W opublikowanym przed rokiem w „New Yorkerze” szkicu autobiograficznym „The Recipe for Life” Chabon opisał swojego ojca lekarza i opis ten w kilku przynajmniej szczegółach zgadza się z postacią doktora medycyny Emila Kavaliera: błyskotliwość, dystans, maskowana ironią czułość, niechęć do leczenia szpitalnego (stary pan Chabon ma powiedzonko, które powtórzyłby – jak sugeruje w powieści jego syn – pan Kavalier: „Szpital to najgorsze miejsce do chorowania”).
Uwaga: zadziwiające pokrewieństwo!
Może zresztą nie jest zadziwiające samo w sobie, ale zaskakuje jego skala. Pojawiło się to nazwisko już wcześniej, zresztą nie raz: Paul Auster. Liczba motywów w „Niesamowitych przygodach Kavaliera i Claya”, które występują też w różnych książkach Austera, nie może być raczej przypadkowa. Co ciekawe, jest też na odwrót: konstrukcja powieści, jej pomysł, zmyśleni twórcy komiksów, którym autor preparuje zarówno biografie, jak i postacie, fabuły, wygląd bohaterów w ich twórczości – na tym samym koncepcie zbudowana była „Księga złudzeń”, w której Auster wymyślił reżysera filmów epoki kina niemego i jego filmografię. Na dodatek reżyser w pewnym momencie zniknął, zmienił tożsamość i żył w ukryciu. „Księga złudzeń” ukazała się dwa lata po publikacji „Niesamowitych przygód…”.
Takich zniknięć jak w „Księdze…” jest zresztą więcej we wcześniejszych książkach Austera: i Fanshaw w „Zamkniętym pokoju” (ostatniej części „Trylogii nowojorskiej”), i Pony w „Księżycowym Pałacu” znikają i do śmierci ukrywają swoją prawdziwą tożsamość. Prestidigitatorstwo i postać mistrza sztuki iluzji, a także relacja mistrz–uczeń to w końcu najprostsze streszczenie motywów powieści „Mr Vertigo”. Mistrz Yehudi, nie wiem, czy trzeba to dodawać, także był Żydem. A jeszcze syn, który nie wie o istnieniu ojca, ojciec nieświadomy istnienia syna, wnuk pracujący u swojego dziadka bez świadomości, że łączą ich rodzinne więzi w „Księżycowym Pałacu”, odzywają się echem w relacji Tommy’ego i Joego.
Wymieniam tylko najbardziej oczywiste powiązania, ale jest ich więcej. Czy jest to jakaś poważna dyskusja z Austerem, czy też radosna intertekstualna zabawa między tymi autorami, nie wiem i nie umiem rozstrzygnąć. Jestem przekonany, że nie można mówić o przypadku i w całej tej sieci odniesień i nawiązań, z których upleciona jest ta powieść, Auster stanowi, jeśli nie wątek, to z pewnością kilka nici osnowy. Czy z kolei „Księga złudzeń” była odpowiedzią Austera na „Kavaliera i Claya”?
Uwaga: zasłużona chwalba!
Ta gra z Austerem jest jedną z wielu. O wszystkożerności tej powieści, która kipi od tematów, bohaterów, pomysłów, zwrotów akcji i zbiegów okoliczności, już wspomniałem. Chociaż nie wspomniałem o wszystkim: bo i wątek budzenia się homoseksualnej tożsamości Sammy’ego razem z policyjną, państwową opresją wymierzoną w gejów w tle, i sprawa Senackiej Komisji ds. Przestępczości Nieletnich, która – razem z fanatycznymi radykałami palącymi komiksy – prowadziła krucjatę przeciwko ilustrowanym opowieściom, znalazły się w książce i stanowią wciąż temat aktualny. Ten rozmach jest niewątpliwą zaletą „Niesamowitych przygód…”; tym bardziej że narrator trzyma wszystko w żelaznym uścisku jak, nie przymierzając, jakiś superbohater.
Ten uścisk to nie tylko konstrukcja, ale też język. Lekki, ale niezwykle atrakcyjny – jakby sam naśmiewał się z tego, że służy powieści gatunkowej. Narrator w pewnym momencie mówi o komiksach, że obiecują „przygodę lekką, ale wielce pożywną”, co doskonale oddaje wrażenie, jakie wywołuje ta powieść. Styl narracji jest atrakcyjny, a język współczesny: narrator opowiada tę starą historię z dystansu naszej współczesności. Dopiero dialogi wprowadzają inne rejestry: archaizmy, makaronizmy, błędy językowe, plastyczną i idiomatyczną angielszczyznę tubylców, niepewną i książkową – emigrantów.
Po polsku ta powieść brzmi – zaryzykowałbym – równie świetnie. Tłumacz, Piotr Tarczyński, prezentuje tu nieczęste połączenie odwagi i dokładności, brawury i skrupulatności. Oczywiście, można przy równoległej lekturze kłócić się z nim o poszczególne rozwiązania – czy pchli targ roztaczał zapach „zepsucia” (smell of rot), jak chce Tarczyński, czy może „stęchlizny” albo „zgnilizny”; takie incydentalne kłótnie to w dzisiejszych czasach, w których tłumaczenia na tyle zacierają znaczenie, że trzeba sięgać do oryginału, rzadki luksus, który trzeba doceniać. Dokładność tłumacza widać czasem w momentach niespodziewanych: opuszczony nawias (może przeceniam jego znaczenie, ale przecież w literaturze amerykańskiej nawias może być – przynajmniej od czasów Faulknerowskich nawiasów w nawiasach – istotny) pojawia się w kolejnym akapicie nadmiarowo, w miejscu, gdzie w oryginale go brak. Ale przede wszystkim: widać po tym przekładzie, że to dzieło niezwykle sprawnego pisarza.
Cała ta książka przypomina trochę styl prestidigitatorstwa, które w Ameryce uprawia czasem Kavalier: występuje na bar micwach ku uciesze małych i dużych gości, wykonuje te wszystkie zabawne sztuczki z poważną, smutną, a nawet ponurą miną. Melancholijny magik na bar micwie. Sztuczka za sztuczką wywołują zachwyt i radość, pod którymi kryje się dużo zła. Takiego, z którym nie wygra nawet superbohater. I jeżeli jednak „Niesamowite przygody…” odpadną w tym przedziwnym konkursie na Wielką Amerykańską Powieść, to wciąż mają zapewnione miejsce pośród Pięknych Amerykańskich Powieści. I to w ścisłej czołówce.