Martwe fale

21 minut czytania

/ Literatura

Martwe fale

Kasper Bajon

W „Falach” A.J. Dungo bezpardonowo zderzył surfing ze śmiercią, odchodzeniem i przemijaniem. Bo wbrew pozorom surfowanie to nie ślizg, szybkość i manewry, tylko czekanie godzinami na moment i ćwiczenie z melancholii

Jeszcze 5 minut czytania

I

Kilka lat temu pracowałem w agencji reklamowej. Pamiętam, że gdy jakaś marka chciała zakomunikować swoją wywrotowość (sic!), ukochanie wolności czy bezkompromisowy styl bycia, to zawsze – prędzej czy później – na tapecie pojawiał się surfing. Surfing wydaje się anarchistyczny, ale w granicach rozsądku. Stawia na zdrowy styl życia, co ważne w epoce Ewy Chodakowskiej. Poza tym jest „ładny” – wiecie, o czym mówię: błękitny ocean, złoty piasek, długonogie blondynki i dobrze zbudowani faceci, a wszystko skąpane w południowym słońcu. Dorzuć tam jeszcze palemkę – i masz raj jak malowany.

Nie chodzi przecież o sport, tylko o zjawisko; o manifestację, a nie o uczestniczenie. Zresztą w świecie reklamy i popkultury surfing jest mniej więcej tak rozpoznany, jak samorozpoznane są polskie klasy wyższe – opacznie. Mniejsza jednak o to. Istotne, że z tego podwójnego nieporozumienia powoli wykluwa się jakiś dziwaczny – ale w jakimś sensie spójny – sposób bycia. Co prawda w Polsce fal jest jak na lekarstwo, a te, które są – choć małe – to i tak zbierają spore śmiertelne żniwo, niemniej nie przeszkadza to w żadnym razie w najrozmaitszym manifestowaniu plażowo-surferskiego stylu życia, czy to na wake’owych stawach Mazowsza, czy to nad Zatoką Pucką, czy to w mieście, na ulicach i w mediach, gdzie udające kalifornijskie blondynki panie z telewizora występują w dżinsowych szortach, z kwiatami hibiskusa za uchem, w luźnych koszulkach na ramiączkach i w bejsbolówkach. Co prawda tribale chyba raczej już nie wrócą do mody, ale kto wie…

Przeznaczone dla klasy średniej periodyki poświęcają numery surfingowi; co bardziej biegli w mediach społecznościowych wrzucają foty, jak tylko zobaczą skrawek wody albo jakąś deskę – i rozczapierzają kciuk oraz mały palec w charakterystycznym geście shaki, przekazując Polsce energię aloha. W reklamach biur podróży, dezodorantów, aut i – chciałoby się powiedzieć – pasztetów Polacy na deskach wypływają na spotkanie fal i promiennej przyszłości.

Skąd u statystycznego Polaka ze średnim lub wyższym dochodem przekonanie, że jest wyluzowany – pojęcia nie mam. Kiedy dokładnie pomyślał, że może być surferem – nie wiem. Ale mam jakieś dziwne przeczucie, graniczące z pewnością, że stało się to w tym samym momencie, kiedy na scenie politycznej doszło do przetasowania (tak przynajmniej było w moim przypadku). Jakby ten kolorowy, kokosowy świat był jakimś dziwnym rewersem polskiego nacjonalizmu. Nie do końca niewinnym jego odreagowaniem.

II

Oczywiście nie tylko w Polsce surfing święci triumfy. Jest zresztą zrozumiałe, że w czasach topnienia lodowców uwaga rozkochanej w aktywnym trybie życia zachodniej społeczności odwróciła się od nart oraz snowboardu i skierowała w stronę oceanu. Zresztą surfing ma wszystkie zalety wspomnianych sportów zimowych. Pozwala się wyróżnić – bo jest jeszcze, bądź co bądź, trochę „egzotyczny”, a ponadto wymaga pewnych nakładów finansowych (sprzęt nie jest drogi, ale podróże już tak), czyli może świadczyć o statusie. Dzięki surfingowi możemy też pokazać, jacy naprawdę jesteśmy – w głębi ducha, gdy nie tyramy osiem godzin dziennie i nie odprowadzamy dzieci do przedszkola. No i do tego mało kto w Polsce się na nim zna, więc w zasadzie po tygodniu spędzonym w Portugalii nietrudno jest przekonać siedzącego biurko w biurko kolegę z pracy, że łapanie fal to dla nas już dziecinna igraszka.

Jest to o tyle łatwiejsze, o ile większość ma w pamięci film „Na fali” w reżyserii Kathryn Bigelow, z Patrickiem Swayze i Keanu Reevesem, gdzie ten ostatni – grający agenta FBI infiltrującego gang napadających na banki surferów – nauczył się pływać na desce zaledwie w kilka dni, by już po tygodniu surfować nocą i łapać fale, nie widząc ich, co sztuką jest zaiste czarnoksięską. Oczywiście przewodniczką w jego wtajemniczeniu była dziewczyna (grana przez Lori Petty) – nieneurotyczna, pogodzona z życiem, płynąca z prądem fantazja każdego mieszczucha – która jako pierwsza uwierzyła w talent nowego, pochodzącego bodajże z Teksasu, adepta.

Na wakacjach wielu z nas chce być zatem jak Reeves i tylko szuka swojej Lori Petty. W popkulturze i świadomości ludzi surfing oraz seks są ze sobą ściśle połączone. Myślę, że nie lada zasługi w projektowaniu takiej wizji – tak nad Wisłą, jak i Szprewą czy Wełtawą – ma David Hasselhoff i jego nieodżałowany „Słoneczny patrol”. Co prawda surferzy byli tam tłem: odpowiednio topili się lub za chwilę mieli się utopić, i tylko dzięki amerykańskiemu gwiazdorowi oraz jego drużynie króliczków jakoś uchodzili z życiem. Niemniej idylliczne obrazy kalifornijskich (a w późniejszych sezonach: hawajskich) plaż przemierzanych przez tlenione blondynki wryły się w naszą narodową świadomość.

III

Najpierw świat pokochał surfing. A potem Polska go pokochała. Czy jest to miłość odwzajemniona – wątpię, ale o tym za chwilę. W każdym razie na fali tej euforii Marginesy wydały ostatnio komiks autorstwa mieszkającego w Los Angeles rysownika A.J. Dungo „Fale”. A.J. Dungo, „Fale”. Przeł. Marcin Wróbel, Marginesy, 376 stron, w księgarniach od lipca 2019A.J. Dungo, „Fale”. Przeł. Marcin Wróbel, Marginesy, 376 stron, w księgarniach od lipca 2019Parafrazując pierwsze zdanie tej graficznej opowieści „o miłości, stracie i surfingu”, mogę powiedzieć: „Trudno mnie nazwać najlepszym źródłem wiedzy na temat komiksu, przyznaję”. W zasadzie czytam i oglądam tylko komiksy Michała Rzecznika. Jednakowoż za sprawą przyjaciela, który wie, że kocham ocean miłością absolutną i że od blisko trzech lat, w zasadzie kilka razy w tygodniu, surfuję, bo w miejscu, gdzie mieszkam, surfing jest częścią codzienności, bez specjalnych nacisków dałem namówić się na lekturę. Zacznę od wrażeń obiektywnych. Komiks ma imponujące rozmiary. Kilkaset stron, solidna okładka – w zasadzie można powiedzieć: cegła. Rysunki są monochromatyczne. Falujące. Secesyjne. W środku przeważa kolor zielony, choć są też fragmenty sepiowe, klasycznie odnoszące się do przeszłości. Tekstu na stronach jak na lekarstwo. Całe szczęście. Myślę, że gdyby „Fale” wydano w listopadzie, byłyby świetnym prezentem pod choinkę. Tyle pierwszy ogląd.

A.J. Dungo, „Fale”A.J. Dungo, „Fale”

Teraz czas na lekturę. Ta o dziwo wciąga. A.J. Dungo udało się coś, co moim zdaniem jest karkołomne, a mianowicie: uwolnić surfing od kiczu. Dlaczego nie jest to proste? Ponieważ na pierwszy rzut oka surfing wydaje się aktywnością – jak to powiedzieć? – bezkrytyczną. Ma w sobie coś z jogi, jest bardziej ćwiczeniem niż współzawodnictwem. Ponadto powszechnie – i niesprawiedliwie – sądzi się, że osoby surfujące bezrefleksyjnie akceptują świat i są wyluzowane do granic możliwości, beztroskie, kretyńsko uśmiechnięte, nawet głupie. I nic to, że Agatha Christie kochała surfing czy że jeden z najciekawszych fizyków teoretycznych na świecie, Garrett Lisi, mieszka na Maui i oddaje się łapaniu fal nie tylko grawitacyjnych. Wpływ bowiem na infantylny obraz surferów mają wspomniane już reklamy, filmy, seriale, biuletyny biur podróży, celebryci i tzw. influencerzy, cały ten rajski, zbudowany wokół wirtualnego plażowania, dalekich podróży i poszukiwania siebie świat, który w surfingu widzi ucieczkę od przykrych spraw i remedium na nerwicę. Inną – południową – odsłonę hygge.

Sukces Dungo natomiast polega na tym, że poszedł pod prąd. Bezpardonowo zderzył surfing ze śmiercią, z odchodzeniem, przemijaniem. W końcu: z zapomnieniem. I – co najistotniejsze – intuicja go nie zawiodła.

Ocean to nic więcej jak śmierć właśnie. Odchodzenie i zapomnienie. Opowieść Dungo przepełniona jest melancholią – i to czyni ją w jakimś sensie odkrywczą. Bo wbrew pozorom surfowanie, prawdziwe surfowanie, to nie ślizg, szybkość, manewry, to nie ciskanie się na spienionej fali, tylko godziny spędzone w wodzie, czekanie na moment, patrzenie na horyzont, rozmyślanie o głębinie pod stopami, o tej niezbadanej, bezdennej otchłani, na której powierzchni się kołyszemy. Surfowanie może być ćwiczeniem z melancholii.

Pod koniec komiksu A.J. Dungo pisze: „Po śmierci Kristen wiele czasu spędzałem, unosząc się samotnie na wodzie. Odcinałem się, wzbudzając niepokój moich bliskich. Ciągle pytali, jak się czuję, a ja nie wiedziałem, co powiedzieć. Aż w końcu znalazłem właściwe słowa. To falowanie. (…) Rozpacz nie ma rozpoznawalnych wzorców. Przypływa i odpływa”.

A.J. Dungo, „Fale”A.J. Dungo, „Fale”

Swell (well unieważnione przez poprzedzające je „s”), słowo klucz w surfingu, nie ma dobrego odpowiednika w języku polskim, dlatego zostało tutaj przetłumaczone jako „falowanie”. Swell to, najkrócej mówiąc, pofałdowanie oceanu. Określa się je przez kierunek, z którego nadchodzą fale, ich częstotliwość (mierzoną w sekundach) i wysokość. Czasem swell tłumaczy się jako rozkołys, albo lepiej – szczególnie w kontekście komiksu Dungo – jako „martwą falę”. Występuje on tylko na dużych obszarach wodnych i powstaje przeważnie na skutek długotrwałego, jednostajnego działania wiatru albo trzęsienia ziemi. Istotne, że istnieje długo po ustaniu sztormu, jest w zasadzie dalekim – tak w czasie, jak i w przestrzeni – echem przebrzmiałej już burzy. Swell, który dociera do Europy, swoje źródło ma w huraganach u brzegów Ameryki. Swell to czas w najczystszej formie.

IV

„Fale” są komiksem o chorobie, czasie, ale przede wszystkim o surfingu. O surfingu w wymiarze osobistym i społecznym. Ten pierwszy obejmuje historię głównego bohatera, który za sprawą swojej chorej na raka dziewczyny pokochał ocean i fale. Drugi natomiast koncentruje się na historii sportu i opowiada o dwóch nietuzinkowych postaciach: Duke’u Kahanamoku i Tomie Blake’u. Pierwszy był rodowitym Hawajczykiem, człowiekiem morza, złotym medalistą olimpijskim w pływaniu, „ojcem surfingu”. Nazywano go „najwspanialszym męskim bóstwem goszczącym na ziemi”. Drugi urodził się w Milwaukee, nigdzie nie mógł zagrzać miejsca, był trampem, dorabiał jako ratownik i dubler Clarka Gable’a. Któregoś razu w kinie w Detroit obejrzał kronikę filmową o niesamowitych olimpijskich wyczynach Duke’a. Podobno po wyjściu z sali natknął się na niego samego – na bóstwo. Nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu: wielki Duke Kahanamoku stał w hallu oparty o balustradę. Tom podszedł do niego nieśmiało i pogratulował sukcesów, potem uścisnął mu dłoń. Po latach wspomni, że w tym shakehandzie wyczuł niejako zaproszenie na Hawaje… Zaproszenie do surfingu.

Nie będę tutaj streszczał życiorysów obydwu ani ze szczegółami przywoływał długiej i pełnej przygód wędrówki, jaką odbył Tom, zanim trafił na plażę Waikiki. Istotne jest bowiem tylko to, że w końcu panowie spotkali się na falach, a potem połączyła ich wielka przyjaźń. Nie byłoby może w tej historii nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że obaj są symbolami dwóch – zupełnie różnych – wizji surfingu.

V

Surfing, podobnie jak deskorolka, u zarania był sportem buntowników i wykluczonych. W „Falach” jest fragment poświęcony dawnym Hawajczykom, dla których surfowanie było częścią tożsamości. Długość deski, bogactwo ozdób, pierwszeństwo na fali świadczyły o miejscu w społecznej hierarchii. Tak było na wiele lat przed tym, jak na Hawajach pojawili się kolonizatorzy. Potem surfing stał się wyrazem sprzeciwu wobec zawłaszczających wyspy Amerykanów, ale też ucieczką od polityki i przemocy – ucieczką w morze. To była domena, do której przybysze z kontynentu nie mieli dostępu. Przypływający na Hawaje Amerykanie z żaglowców obserwowali ślizgających się po falach tubylców, oklaskując ich wyczyny, jak oklaskuje się cyrkowe zwierzęta. Dla merkantylnej i pragmatycznej kultury USA jałowe, nieprzynoszące żadnych wymiernych korzyści, monotonne na dobrą sprawę surfowanie było zjawiskiem nie tylko egzotycznym, ale też kompletnie bezsensownym. Irracjonalnym. Surfing stał w sprzeczności z tezami Williama Jamesa.

A.J. Dungo, „Fale”A.J. Dungo, „Fale”

Sytuacja trochę się zmieniła, kiedy Duke, który niedługo wcześniej wyławiał z dna oceanu monety rzucane mu przez amerykańskich turystów, stał się gwiazdą sportu i zdobył złoty medal na 100 metrów stylem dowolnym na igrzyskach w Sztokholmie w 1912 roku. Odtąd zaczął podróżować po świecie. Wszędzie, gdzie mógł – surfował, wprawiając w osłupienie ukrywających się przed słońcem plażowiczów. Jego przybycie do Australii w przededniu I wojny światowej jest mitem założycielskim tamtejszego surfingu. Wraz z rosnącą popularnością Duke’a, który w Antwerpii w 1920 roku obronił olimpijskie złoto, wzrastało też zainteresowanie jego pasją i stylem życia. Oraz miejscem, z którego pochodził. W latach międzywojennych Hawaje zostały zupełnie zawłaszczone przez turystykę. Na plażach stanęły hotele, promenady biegły nabrzeżami, dancingi trwały do białego rana. Narodził się też fenomen „plażowych chłopców”.

„Nazywano ich chłopakami z plaży – pisze A.J. Dungo. – Częściowo surferzy. Częściowo przewodnicy. Częściowo artyści. Częściowo kompani. Byli tymi, których potrzebowałeś...” I dodaje: „Nowa zróżnicowana społeczność [Hawajów – przyp. K.B.] podzieliła się na dwa obozy. Pierwsi cenili prestiż. Drudzy szanowali umiejętności. Pierwsi stawiali budowle. Drudzy szukali wytchnienia. Z czasem cienie drzew musiały ustąpić miejsca podcieniom budynków. Przetrwało jednak ostateczne wcielenie chłopaka z plaży”.

Właśnie chłopakiem z plaży chciał zostać Tom Blake. W zasadzie od dzieciństwa. Choć wychowywał się w Wisconsin, zawsze marzył o oceanie. Dziś mówi się o nim jako o jednym z największych rewolucjonistów surfingu. Jednak nie wielbi się go tak, jak Duke’a. Tom – po pierwsze – był białym Amerykaninem, a po drugie: spowodował, że surfing stał się sportem dla każdego. To za jego sprawą drewniane, ważące kilkadziesiąt kilogramów tradycyjne deski bez finów, na których Hawajczycy surfowali od pokoleń, odeszły do lamusa. Blake, chcąc surfing uczynić łatwiejszym, przyjemniejszym i jeszcze bardziej widowiskowym, wymyślił w ich miejsce deski wyprofilowane, lżejsze, bo puste w środku. Współczesne deski surfingowe są młodszymi siostrami tych stworzonych przez Blake’a, który swoje prototypy sprawdzał na plaży Waikiki wraz ze swoim przyjacielem, Dukiem.

Tom Blake jest dla surfingu kimś takim jak Tony Hawk dla deskorolki. Oczywiście nikt nie podważa ich zasług, nie zaprzecza talentowi, ale też trudno nie przyznać, że odebrali tym sportom ich wyjątkowość, a może wręcz tożsamość. Tony Hawk zabrał deskorolkę z ulicy na sztucznie zrobione skateparki, pozbawiając ją tym samym buntowniczego rysu. Blake natomiast odebrał Hawajczykom monopol na surfing i sprawił – w dłuższej perspektywie – że stał się on sportem masowym. I reklamowym.

VI

Choć się przyjaźnili i razem surfowali, Duke i Tom dali początek dwóm zupełnie różnym tradycjom. Pierwszy uosabia surfing czysty, związany z lokalnością, bezinteresowny – surfing, który jest współbyciem z naturą i miejscem zamieszkania, surfing buntowniczy i ubogi, wymierzony w turystów oraz bogaczy, których stać na to, by jeździć po świecie w poszukiwaniu najlepszych fal, a których potem na te fale wyciągają skutery wodne lub miejscowi.

Tom – to surfing sportowy, łaknący nowinek, nastawiony na szybkość, łatwość; skupiony na sprzęcie i osiągach. To surfing także tych wszystkich, którzy nie rozumieją, że prawdziwa przyjemność jest w byciu w wodzie, w czekaniu, w doświadczaniu siły oceanu i jego piękna, a nie w łapaniu fal za wszelką cenę. Ale to też surfing, który daje pocieszenie – chwila zapomnienia dla tych, „którym dopiekło życie”. Bo jak mówi Tom w „Falach”: „Na desce jesteś w pełni wolny od lądowych ograniczeń. (…) Zapominasz o wszystkich podświadomych zmartwieniach i troskach”. Jednak za chwilę dodaje, że wszystkie „życiowe problemy w końcu do ciebie wracają”.

A.J. Dungo, „Fale”A.J. Dungo, „Fale”

Tom Blake umarł jako człowiek nieszczęśliwy, poharatany. Hawajczycy, którzy mu tyle dali, w końcu go też odtrącili. „Łatwość obsługi i dostępność [nowych desek – K.B.] sprawiły, że na falach zaroiło się od amatorów, co wkurzało zaawansowanych pływaków. Zaczęło się wyśmiewanie tych, którzy pływali na nowych deskach. Nazywali je «skrzynkami dla leszczy»”. Dlatego wkrótce Tom porzucił wyspiarskie życie i wrócił do Wisconsin. Odtąd mieszkał w przyczepie nad brzegiem Jeziora Górnego. Tam uczył pływać dzieci i dorosłych. Zgorzkniał. Tylko z jakiego powodu? Czy dlatego, że jego wkład w ukochany sport nie został należycie doceniony, czy dlatego, że zobaczył, w którą stronę zmierza surfing za sprawą jego rewolucyjnych pomysłów?

VII

Wbrew pozorom i wizjom speców od reklamy surferzy wcale nie są takimi lekkoduchami, jakimi się ich przedstawia. Nie są też tak wyluzowani, jak chcieliby wierzyć urlopowicze. Reklama i popkultura pod postacią surfingu składa obietnicę, której nie może spełnić. Surfing był zawsze sportem biednych. U zarania jest zajęciem wykluczonych. Tom Blake zapoczątkował jego demokratyzację, ale też – by użyć terminu z innego obszaru – gentryfikację.

Wraz z profesjonalizacją surfingu – i pojawieniem się na przełomie lat 70. i 80. Association of Surfing Professionals (ASP), które kilka lat temu zmieniło się w World Surf League – doszło do kolejnych podziałów. Wielu wybitnych surferów, głównie z Hawajów, ale też innych wysp świata, nie uznaje powyższej organizacji. Dla nich surfing to jest anarchia, a nie związki i stowarzyszenia. Fakt, że stał się dyscypliną olimpijską (zadebiutuje w Tokio), uważają za upadek i – szczerze – trudno mi się z nimi nie zgodzić. ASP od początku wykluczało. Kto miał pieniądze, sponsorów i bogatych rodziców, ten dostawał się do „elity”. Reszta terminowała w przedsionku albo zwracała się ku lokalności.

Jednymi z najlepszych surferów lat 80. byli latynosi z Venice Beach w Los Angeles. Nikt jednak nie dał im szansy konkurować z białymi Amerykanami i Australijczykami. Nie mieli pieniędzy na nowe deski, przeloty, sprzęt, treningi itd. Ich frustracja zamieniła się w gniew. Zaczęli zakładać gangi, które broniły fal przed przyjezdnymi, pilnowały hierarchii i porządku w wodzie. Czasem rabowali, czasem bili, czasem nawet zabijali… To samo działo się na Hawajach. Z powodu napływu turystów i surferów z całego świata, profesjonalistów oraz amatorów miejscowi nie mieli gdzie pływać. Powstały więc zorganizowane grupy, które pilnowały tego, by obcy nie zabierali fal. Co ciekawe, grupy te odpowiadały również za bezpieczeństwo na spotach. Na północnym wybrzeżu Oahu, na Banzai Pipeline (gdzie jest najsłynniejsza „tuba”, czyli zamykająca się jak tunel fala), porządku pilnuje znany na całym świecie, kultywujący hawajskie tradycje Wolfpak, na którego czele stoi jeden z najsłynniejszych surferów, Kala Alexander.

Zadziwiająca miłość współczesnego świata do surfingu i surferów niekoniecznie jest zatem odwzajemniona. Ceniący sobie izolację wyspiarze pod naporem turystów oraz niedzielnych surferów radykalizują się. Spoty niejednokrotnie stają się miejscem przemocy i gniewu. Odpowiedź na pytanie: do kogo należy ocean? – nie jest wcale taka oczywista. Śmiem wątpić, czy do wszystkich. To jednak miejscowi dbają o jakość wody, czystość plaż i bezpieczeństwo. Oni z pokolenia na pokolenie przekazują szacunek dla przyrody i miłość do miejsca, w którym się wzrasta. To ich z oceanem łączy niewidzialna, ale bardzo silna więź, która dla przybysza pozostanie na zawsze tajemnicą. Są ludzie gór i są ludzie morza. Jedni i drudzy żyją blisko śmierci. Ta bliskość czyni ich wyjątkowymi, niejako wtajemniczonymi w sekrety natury. Owszem, ocean daje ukojenie. Ale też przysparza trosk. Pozwala zapomnieć, bo przywodzi na myśl śmierć.

W Izraelu surfing, podobnie jak taniec, był jednym ze sposobów radzenia sobie z traumą Zagłady oraz przeciwwagą dla życia w ciągłym zagrożeniu. W Australii wielu weteranów II wojny światowej leczyło zespół stresu pourazowego, ślizgając się na falach. Być może surfing jest odpowiedzią na piekielność współczesności. Jednak tylko wtedy, gdy wyzbędzie się poetyki turystycznej broszury, a uprawiający go zamiast robić sobie zdjęcia z hashtagiem #surferslive, wysprzątają plażę albo zostawią swoje deski dzieciom, których rodziców na nie nie stać.

Kiedyś leciałem samolotem z surferami z Kijowa. Lot był długi, więc za plecami stewardes wypiliśmy pół litra wódki. Na pytanie, czy na Ukrainie da się surfować, odpowiedzieli jak jeden mąż: „Oczywiście, zimą i w czasie sztormów”. Opowiadali mi też, jak od listopada do kwietnia sprawdzają warunki w Odessie, a potem – gdy są obiecujące – grzeją autem kilkaset kilometrów przez zamarznięty step. Żalili się przy tym na Rosjan. Nie potrafili wybaczyć im aneksji Krymu. Tam po prostu były najlepsze fale na całym Morzu Czarnym.

Parafrazując słowa Billa Shankly’ego o futbolu – surfing nie jest zatem sprawą życia i śmierci, to kwestia znacznie ważniejsza… Bo w surfingu jest odreagowanie, ambicja, ale też przeczucie kresu. Mało to atrakcyjne dla świata reklamy i kultury popularnej, ale nie to chcą one w nim dostrzegać. Martwe fale ich nie interesują.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).