Żywot Świętego Dydaka z Lanús
ssoosay CC BY 2.0

7 minut czytania

/ Obyczaje

Żywot Świętego Dydaka z Lanús

Kasper Bajon

Dziś cały świat go opłakuje. Niepotrzebne są to zgryzoty. Kult jego bowiem będzie się rozrastać. Już teraz poświęcone mu kapliczki – od Buenos Aires do Neapolu – jaśnieją tysiącami zniczy

Jeszcze 2 minuty czytania

Dydak był boski. I skończmy tę dyskusję. Kto mówi inaczej, ten nie wie nic. Kto ponad Dydaka sławi Pelégo, Puskása czy – nie daj Boże – Messiego lub Ronaldo, nic z piłki nożnej, a przede wszystkim metafizyki, nie rozumie. Kto chce mierzyć wielkość pucharami, Złotymi Piłkami czy zdobytymi tytułami, ten niech zatrudni się w urzędzie statystycznym, bowiem boskość z tak powszednimi sprawami niewiele ma wspólnego.

Urodził się Dydak w ubogiej rodzinie na przedmieściach Buenos Aires, w Lanús, lat temu sześćdziesiąt. I jak na świętego przystało już we wczesnym dzieciństwie potrafił czynić cuda. Sprawiał, że po rzucie wolnym piłka zawisała nad bramkarzem jak miecz Damoklesa i spadała w najmniej spodziewanym momencie, tuż za kołnierz strwożonego golkipera. Sztuczką tą też popisał się wiele lat później, już we Włoszech, na papieskiej ziemi, kiedy w pamiętnym meczu z Juventusem (3 XI 1985) tym właśnie sposobem umieścił piłkę w siatce, dając neapolitańczykom upragnione zwycięstwo nad niepokonanymi turyńczykami.


W wieku siedmiu lat dawał w Lanús popisy lewitacji. Ku ekscytacji zgromadzonych wokół klepiska tłumów, niczym jego poprzednik, Święty Józef z Copertino, wznosił się ponad wszystkich graczy i pokonywał niebotyczne wręcz odległości w powietrzu. Z wiekiem jego zdolności awiacyjne tylko się rozwinęły, a ich szczytowy moment przypadł na ćwierćfinałowy mecz z Anglią (mundial w Meksyku, 1986), kiedy to mierzący ledwie 165 centymetrów Dydak wzniósł się nad wyższego o dwadzieścia centymetrów Petera Shiltona i swobodnie umieścił – jak twierdzą kacerze: ręką (wszak ręka to mogła być tylko Boga!) – piłkę w bramce zrozpaczonych protestantów. I jakby tego było jeszcze mało, kilka minut później miliony osób na całym świecie mogło być świadkami kolejnego cudu (dwa nadprzyrodzone, niepojęte zdarzenia w ciągu 90 minut, znajdźcie drugiego takiego świętego!), kiedy to za pomocą nóg sprawił, że piłka stała się niewidzialna. Cała angielska drużyna ruszyła na jej poszukiwania. Jedenastu chłopa jakby porażonych ślepotą, niczym nietrzeźwy Noe, zataczało się po murawie, a Dydak w radosnym szale tańczył między nimi jak derwisz. Dość wspomnieć, że piłka objawiła się dopiero za linią bramkową już kompletnie zdruzgotanego, pokonanego, leżącego na murawie Shiltona. Być może wtedy po raz pierwszy zaczęto w Watykanie przebąkiwać o procesie kanonizacyjnym Dydaka (za życia!). Podobno na drodze szybkiego załatwienia sprawy stanęła familia Agnellich z Turynu, adwokaci diabła. A może był to sam Johann Cruyff? Miejmy jednak nadzieję, że teraz, gdy już boski Dydak w mogile spoczywa, sprawy przyspieszy tronujący w Watykanie krajan jego. Jeszcze jako kardynał, przyjaciel junty, mógł słyszeć o wyczynach chłopca, który potrafił dryblować dziesięć centymetrów nad ziemią lub ku radości gawiedzi sprawiał, że piłka znikała. Wieść gminna wręcz niesie, że podczas ostatniego konklawe silna była frakcja postulująca samego Dydaka na papieża. Przewodził jej – oczywiście – kardynał z Neapolu... I kiedy wydawało się, że na piotrowym tronie zasiądzie Maradona I, skromny Dydak wycofał swoją kandydaturę i dobrowolnie zrzekł się zaszczytów na rzecz Bergoglio. Następnie wyjechał do Meksyku. Ewangelizować, co oczywista.


Lata 1985–1990 to był szczyt misyjnej działalności Dydaka. Na mundialu w Italii po raz kolejny przypomniały o sobie jego nadnaturalne zdolności. W Neapolu, siedzibie swojego kościoła, gdzie otaczał go kult w zasadzie absolutny, dał swoim wyznawcom gorzką lekcję pokory, pokonując faworyzowaną reprezentację Włoch z błogosławionym Toto Schillacim na czele. Ci, którzy jeszcze kilka tygodni wcześniej – gdy Dydak wraz z SSC Napoli wzniósł upragnione, drugie w historii Scudetto, a niebieskie race rozpaliły miasto – hołubili go, nosili na rękach i pod niebiosa wychwalali, teraz chcieli go ukamienować, od czci i wiary odsądzili. Potem wielokrotnie się go jeszcze wyparli. Zdradzili. A Dydak płakał i pytał: „Ludu Neapolu, czemuś mnie opuścił?!”.

Wiedział Dydak, że nie królestwa ziemskie są mu pisane. W 1994 roku, na kolejnym mundialu, strzelił nieziemską bramkę Grecji (umieścił futbolówkę w samym okienku), by potem zostać zaszczutym i oczernionym. Obrzucono go okropnymi wręcz kalumniami. Oskarżono – jak za najgorszych czasów Świętego Oficjum – o czarną magię, o stosowanie niedozwolonych środków posądzano. To one rzekomo miały sprawiać, że Diego wciąż – pomimo pewnej nadwagi – potrafił lewitować. Sąd kapturowy rychło się odbył. Wyrok wydano. Było to jednakże wszystko zgodne z planem niebiańskim, z zamysłem opatrzności. Upodlić się musiał Dydak jak inni święci. Na dno piekieł zejść, by potem powrócić.


Czynił Dydak cuda na boisku, czynił również poza nim. Tylko dzięki jego obecności na trybunach Argentyna potrafiła jeszcze wygrywać, tylko dzięki niemu gra jako tako szła Boca Juniors. Niczym trąby jerychońskie darł się podczas meczów i zagrzewał swoich do boju; nieobyczajne gesty pokazywał, trwogą serca przeciwników tym samym napełniając; klął, uroki rzucał, tańczył... Gdy zmarł 25 listopada 2020 roku, ludzie na całym świecie pomimo zarazy wyszli na ulice i za ręce się trzymali w zgodzie, a Święty January zapłakał krwią.

Był Dydak przyjacielem wszystkich. Kochał prostych, choć grzesznych ludzi, sympatią darzył złoczyńców (m.in. Carmine Giuliano z tajemnej organizacji o nazwie Camorra), w dysputy długie się wdawał z tyranami (Fidel Castro, Aleksandr Łukaszenka) – a wszystko zgodnie z zasadą, że jeden nawrócony grzesznik wart więcej jest niż zastępy wiernych. Na wiele lat przed śmiercią pozbył się całego swojego majątku, a ten – uwierzcie – był niemały. Rozdysponował go pomiędzy potrzebujących, żebraków, kobiety lekkich obyczajów, ludzi słabych. Nie zapłakał choćby nad jednym utraconym srebrnikiem, wszak pamiętał, że prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogaty przekroczy bramy nieba.

Był Dydak świętym w niełatwy sposób. Krnąbrny, pełen sprzeczności, wybuchowy – dał się kochać i nienawidzić. Miał w sobie tę rewolucyjną duszę, która jest duszą Ameryki. Mówiono o nim „El Diez”, czyli dziesiątka, choć miano na myśli bluźniercze „El Dios” (Bóg). W dwóch pierwszych sylabach nazwiska znać było jego przeznaczenie. „Mara” – jak maravilloso (cudowny). Dziś cały świat go opłakuje. Atoli niepotrzebne są to zgryzoty. Kult jego bowiem będzie się rozrastać. Już teraz poświęcone mu kapliczki – od Buenos Aires do Neapolu – błyskają tysiącami zniczy. Ściany słynnej Quartieri Spagnioli, dzielnicy neapolitańskich nożowników, zdobią jego wizerunkami. Zaś ciało boskiego Dydaka, złożone już do grobu, nie poddaje się rozkładowi. Gdzie ucho przyłożyć, słychać za to hymn na jego cześć. Intonowany często przez tych, co się go wyparli:

O mamma, mamma, mamma,
o mamma, mamma, mamma,
sai perche’ mi batte il corazon?
Ho visto Maradona
Ho visto Maradona
eh, mamma’, innamorato son!