„On tak stoi czy zatrzymałaś?”, zapytałem J., wracając przed ekran po tym, jak wymknąłem się na pół minuty, może minutę, do łazienki. „Stoi”, odpowiedziała J. Były to „Dni” Tsaia Ming-Iianga, stał Lee Kang-sheng, ulubiony aktor reżysera, mężczyzna smutny aż do granic zrozumienia i, co równie ciekawe, posiadający w sumie na piersi aż trzy sutki. Pomyliłem akcję ze stopklatką, bo Lee stał kompletnie nieruchomo – w dziwnym pochyleniu, z rozsuniętymi, wyprostowanymi przed siebie rękami gapił się w telefon. W „Dniach” dużo jest o jego bólach kręgosłupa. Obserwujemy chociażby przedziwny zabieg. Robią mu go w zakładzie z bladą jarzeniówką. Gdy leży na brzuchu z powbijanymi igłami, na których kołyszą się szare szmatki, z których unosi się siwy dym, jego plecy wyglądają jak ściernisko, krajobraz po wypalaniu traw. Clue filmu stanowi scena z masażem w hotelu, który robi głównemu bohaterowi rehabilitant w majtkach Hugo Bossa – ten zabieg trwa prawie tyle, ile pewnie normalnie trwa taki zabieg. To znaczy tak długo, że widownia gdzieś po piętnastu minutach przyjmuje zakłady, czy masażysta odwróci nagiego pacjenta i zacznie mu masować coś więcej niż łydki i plecy. Stała taktyka Tsaia – jego kino jest jak hipopotam, co stoi w wodzie. Jest wielkie i niewzruszone. W „Dniach” jest o tyle bardziej radykalnie, że postacie praktycznie do siebie nie mówią, film pozbawiony jest napisów i dialogów. Są za to w nim sceny, w których facet gapi się przez mokrą szybę na deszcz. Albo myje sałatę przez kwadrans. Najpierw nalewa wody do czerwonej miski, potem odrywa z sałaty listek za listkiem i jeden po drugim moczy w wodzie. Gdy już skończy, przełoży warzywa do innej miski, wyleje brudną wodę, naleje czystej, na kąpiel czekają inne warzywa. W trakcie tej sceny ukradkiem zerknąłem na imdb i wpisałem trochę dla żartu nazwisko reżysera. W sekcji „znaki charakterystyczne” ktoś napisał, że cechą charakterystyczną jego kina jest dźwięk cieknącej wody.
Nie pamiętam, gdzie to przeczytałem, ale pamiętam, że Jan Rokita powiedział w jednym z wywiadów, że nigdy nie wychodzi z kina, bo jest na to zbyt dobrze wychowanym mieszczaninem. Płacić za coś i nie skonsumować czegoś do końca? Niepodobna. Nie zostawia się niedojedzonego ciastka na talerzu. Nigdy nie miałem podobnych myśli. Na co dzień wychodzę z kina, na festiwalach wychodzę z filmów jeszcze częściej. A na takich festiwalach, gdzie nie ma nikogo, kto mógłby donieść, żachnąć się, że nie wypada, to już w ogóle. Poza tym można wyjść i za chwilę wrócić. Można wrócić, bo można zastopować. Tu przypomniał mi się jeszcze jeden cytat, tym razem z Andrzeja Sapkowskiego, który z kolei powiedział gdzieś, że przestał chodzić do kina przez nałóg nikotynowy. Tak często musiał wychodzić na papierosa, że uciekało mu przez to tyle szczegółów, że zwyczajnie nie mógł się połapać w fabule. Gdyby chodził na filmy takie jak „Dni”, pewnie nie miałby takich problemów, można jednak założyć, że autor przygód Geralta takich filmów nie lubi. Na pewno jednak cieszyłby się, gdyby mógł przed wyjściem na każdego papierosa włączyć pauzę. Dobrze, ale czym takie kinooglądanie różni się od normalnego oglądania filmów w domu? Różni się niewiele, ale przecież rzadko człowiek zwołuje znajomych do siebie do domu, żeby wspólnie pooglądać filmy. Na tegoroczne Nowe Horyzonty jednak znajomych zwoływaliśmy. I nikomu nie wydawało się to dziwne, znajomi przychodzili. Całe szczęście zanim przyszli, zdążyła przyjechać kanapa, za drugim razem udało się dociąć płytę pod stolik, na którym stanął rzutnik. Tylko żaluzji nie było, ale problem wyciemnienia załatwiłem zwykłym kocem i taśmą. Było jak w kinie, można było poczuć się jak na festiwalu. Jednak równocześnie było to coś całkiem innego.
Na przykład nikt nie syczał, nie patrzył z wyrzutem, gdy komuś wyrwał się jakiś komentarz. Nie było żadnych obostrzeń, można było rozmawiać na seansach, żywo komentować. Czasami wybuchały tak intensywne dyskusje, że przysłaniały film. Czasami ktoś wypowiadał na głos to, co po cichu wszyscy sobie myśleli, mówiąc na przykład, że nie warto kontynuować. Bez żalu wyłączaliśmy wtedy film, braliśmy się za następny albo szliśmy na papierosa. Ludzie, pozamykani po domach, pozbawieni knajp, chyba jednak bardziej są teraz spragnieni towarzystwa niż kina, wcale się im nie dziwię. Wybieraliśmy raczej krótkie filmy, optymalna długość to było tak dziewięćdziesiąt minut. Przy wyborze seansu wszystkich jakoś naturalnie ściągało ku Amerykanom. Biletów na niektóre z seansów z American Film Festival – w związku z zaistniałą sytuacją pandemiczną festiwal ten odbywał się w tym samym czasie i na tym samym serwerze co Nowe Horyzonty – zwyczajnie nie było. W związku z konretnymi ustaleniami z dystrybutorami i producentami, ich puli organizatorom niekiedy nie dało się poszerzyć. Uważam, że nie ma w tym nic złego, nikomu się krzywda tak naprawdę nie stała, co więcej, miło by było, gdyby ktoś jednak, zamiast obejrzeć kolejny amerykański film, poświęcił te półtorej godziny na jakąś rzecz spoza centrum. Jaka jest przewaga Amerykanów? Niektóre z ich filmów ogląda się po prostu z rozkoszą. Weźmy na przykład „Shiva Baby” Emmy Seligman: tempo jak na rollercoasterze; napięcie jak przy przytulaniu się do beczki prochu; pomysł prosty jak drut. Oto młoda dziewczyna, która dorabia sobie jako call girl, prosto od klienta udaje się z rodzicami na shivę, żydowską stypę, i spotyka na niej: zastęp zrzędliwych ciotek, hufiec zniedołężniałych pociotków, oddział łysiejących wujków, przyjaciółkę, która właśnie dostała się na dobrą uczelnię, i oczywiście mężczyznę, który jej przed chwilą płacił za seks. J. podczas seansu powiedziała, że to wygląda jak „Tango” Rybczyńskiego. „Tango” pożenione z „Punch Drunk Love” Paula Thomasa Andersona i powiedzmy, „Wrześniem” Woody’ego Allena. Rodzina, neuroza, taniec nieidealnych ciał, telefon komórkowy jako MacGuffin. Seligman zarządza tym cyrkiem, jakby to było tak proste jak mieszanie łyżką w szklance z herbatą.
„Shiva Baby”, reż. Emma Seligman
Na pandemicznym festiwalu jest trochę jak z powszechnym dniem w czasach pandemii i wyborem filmu na wieczór. Jakoś tak się składa, że człowiek siedzi i przegląda te wszystkie fantastyczne filmy na Mubi i kończy ostatecznie, oglądając jakiś film z USA na Netfliksie. Na tej wielkiej platformie może i trudno o zachwyt, ale też wiadomo, że seans nie sprawi, że zaczniesz szarpać ze złości zębami kanapę. A na Nowych Horyzontach człowiek miota się między zachwytem a zwątpieniem. Raz trafi na taki film jak „Pora wylinki”, w którym trójka Niemców żyje wśród artefaktów przeszłości, które stanowią stare numery „Bilda” i szczerbata proteza dentystyczna. Patrzy na to, jak snują się po pokojach bez celu, i nie wie, o co w tym chodzi. A potem dostaje po oczach obrazkiem dziewczynki, która bierze rzeczoną protezę i próbuje jej użyć jako wibratora, i myśli sobie, że mógłby spokojnie przeżyć życie bez tego doświadczenia. Innym razem włączy bułgarski film „Luty” i całkowicie podda się opowieści o życiu pasterza w trzech sekwencjach czasowych – człowieka, który nawet wtedy, gdy recytują mu wiersz, nie słyszy słów, tylko ptaka, który śpiewa na odległej gałęzi. Pod koniec opowieści, gdy złapie go burza śnieżna, zasypia pod skarpą, a potem, jak gdyby nic, wstaje rankiem i z buddyjskim spokojem wystawia starą twarz ku wschodzącemu słońcu – najpiękniejsza scena burzy śnieżnej od czasu tej z „Czarodziejskiej góry”, jest w niej coś nieuchronnego i niepojętego; możliwość zatracenia się w dużo potężniejszym od siebie żywiole, co przynosi coś na kształt ukojenia.
O wyborze filmów oczywiście nie decydowała tylko ich długość, kontredans winy i zadowolenia, na wybór wpływał też, że tak powiem, stan świata. Festiwal zaczął się wtedy, kiedy jeszcze nie podliczono głosów w amerykańskich wyborach prezydenckich. Dokument o Jimmym Carterze, „Jimmy Carter. Rockandrollowy prezydent” Mary Whorton, wydawał się naturalnym filmem otwarcia. Portretuje on człowieka z innej bajki i wydarzenia, które odcisnęły na przyszłości prawdziwe piętno. O Carterze opowiadają tu w większości muzycy, nie jakieś tam sezonowe gwiazdki, które za paczkę dolarów można wynająć, by zatańczyły i zaśpiewały na scenie w trakcie kampanii, tylko prawdziwi tytani: Willy Nelson, Bob Dylan, Paul Simon, w archiwalnych nagraniach z koncertów z Białego Domu pojawiają się Dizzy Gillespie, Max Roach, Chick Corea, Aretha Franklin. Nelson i Dylan nie klepią frazesów, słychać, że mówią o przyjacielu, Dylan, z braku słów, próbuje opisać przyjaciela nie swoim wierszem. Carter z kolei już na samym początku z szelmowskim błyskiem w oku przyznaje, że Nelson minął się z prawdą, gdy w swojej autobiografii napisał, że palił skręta w Gabinecie Owalnym z jednym z pracowników sztabu prezydenta, bo nie był to żaden pracownik sztabu, tylko syn prezydenta. Whorton pokazuje tu faceta, który sprawując władzą nad najpotężniejszym krajem świata, ani razu nie dał rozkazu do użycia bomb. To opowieść o tym, że inna polityka – nie cyniczna, ale koncyliacyjna, oparta na wartościach, konsekwentna – była możliwa. Ale też o tym, że ten projekt szybko się skończył – przyszła kontrrewolucja, dziecko kontrkultury, inżyniera od energii atomowej, biznesmena z sukcesami zastąpił podrzędny aktor, który zagrał tylko jedną dobrą rolę w filmie pod tytułem „Zabójcy” – jak mówi jeden z bohaterów serialu „Czarny poniedziałek”, była to dobra rola, bo Reagan grał w niej zły charakter, więc wiedział, jak to zagrać. Wraz z nowym prezydentem zaczęła się deregulacja systemu bankowego, bigoci znów pojawili się na świeczniku, neokonserwatyści zaczęli swoją rewolucję. Czy świat mógłby pójść w innym kierunku, gdyby Carter nie potknął się na kryzysie irańskim? 39. prezydent USA chyba tak na to nie patrzy. Porażkę przyjął z godnością, wrócił do rodzinnego Plains w Georgii, gdzie założył fundację pomagającą najbardziej potrzebującym.
Potrzebę wyrwania się z klinczu, w którym amerykańskie społeczeństwo zamknął Trump, pokazuje rozmemłany film Cavena Zahediego „Jak (legalnie) obalić amerykański rząd”. Ci, którzy oczekują, że dostaną do ręki poręczną instrukcję, jak przeprowadzić tego typu operację, będą zawiedzeni. Dokument jest zapisem eksperymentalnych zajęć, które przy pomocy Jacques’a Serviniego, członka grupy The Yes Men, Zahedi prowadzi na prestiżowej The New School w Nowym Jorku. Zajęcia mają być o przewrocie, ale w zasadzie są o zamęcie i marazmie, do którego doprowadza zarówno rozpędzona maszynka interpretacyjna uczestników, jak i wszelkiego typu regulacje i regulaminy. Wszyscy tu wszystkich bez przerwy analizują, każdy gest jest prześwietlony, przepuszczony przez siatkę pojęć, nic nie jest autentyczne, wszystko ma ukryty wymiar. Profesorowie w zasadzie nie wiedzą, czego chcą nauczyć swoich podopiecznych, studenci w zasadzie nie wiedzą, czego oczekują od swoich nauczycieli. Cała grupa spędza niekończące się minuty i godziny na pisaniu maili do dyrekcji szkoły, formułowaniu wspólnego stanowiska, które nikogo do końca nie zadowoli, ale też nikogo śmiertelnie nie obrazi. Obserwowanie tych niekończących się obrotów wokół własnej osi jest bardzo męczące, nikt tu nie ma tak naprawdę nic ciekawego do powiedzenia i zaprezentowania, Zahedi, z uporem wartym lepszej sprawy, podąża za tymi, rodzącymi emocje, banałami, jakby wierzył, że jest w nich coś istotnego. Patrząc na te dzieciaki i ich opiekunów na antydepresantach, trudno sobie wyobrazić, że cokolwiek mogłoby się zmienić, bo też może jest tak, że ci nowojorczycy – wykształceni, mimo wszystko z widokami na przyszłość, jakichś drastycznych zmian tak naprawdę nie potrzebują.
Nowe Horyzonty/ American Film Festival 05-15.11.2020Rewolucja, która nie może się zacząć na ulicach Nowego Jorku, rozpoczyna się w Mexico City w „Nowym porządku” Michela Franco. Obserwujemy ją z perspektywy oligarchów, którzy właśnie zebrali się w przestronnym ogrodzie na przyjęciu ślubnym. Przed domem czekają limuzyny, których pilnują kierowcy. Służba uwija się na zapleczu, młodzi wciągają kokainę w domku dla gości, dorośli biją i przyjmują pokłony. Raz na jakiś czas kamera łapie znaki – strach na twarzy przyjeżdżających gości, zieloną farbę, którą umazany jest ich samochód. Gdy ten sam kolor pojawia się w kranie rezydencji, jasne jest, że to, co na zewnątrz, jest już w środku. Rewolucja startuje niespodziewanie i nie bierze jeńców. Franco rozpoczyna okrutną zabawę, co chwilę typuje któregoś z bohaterów jako obiekt naszego zainteresowania, empatii, ustawia tak dramaturgię, że zaczynamy jemu/jej kibicować, a potem pokazuje, że nasze kibicowanie na nic się nie zda. Walec jedzie i się nie zatrzyma. Bunt nie jest tu rodzajem autoekspresji, indywidualnym wyzwalaniem się z narzuconych przez społeczeństwo więzów. Nie jest romantyczną misją wykluczonych, którzy walczą o nowy, lepszy świat. Jest wywróceniem stolika, ale nie przez tych, którzy w ogóle nie zostali dopuszczeni do stolika. Buntownicy stają się tak naprawdę narzędziem w rękach wojskowej dyktatury, a sama rewolucja czarnym mitem założycielskim czasów terroru. Wygodnym usprawiedliwieniem represji, które za chwilę się zaczną.
„Nowy porządek”, reż. Michel Franco
Represje dopadają Évę, bohaterkę „Edenu” Ágnes Kocsis, tylko że są to represje ze strony całej cywilizacji. Ten węgierski film w sposób chyba najciekawszy łapał ducha czasu. Obserwujemy świat, który różni się od naszego tylko tym, że katastrofa już się dokonała – katastrofa, której nie widać. Która póki co wpływa na życie nielicznych. Éva nie może wyjść z domu, wszystko ją uczula, dlatego dni spędza w aseptycznym mieszkaniu, otoczona jedynie przez metalowe przedmioty. Muzyki może słuchać tylko przez ścianę, jakikolwiek sprzęt elektroniczny w jej otoczeniu jest niepożądany. Naukowcy traktują ją jak królika doświadczalnego. Podpinają pod jej ciało kable, wysyłają ją na pustynię, próbują zbadać, co sprawia, że jest uczulona na świat. Kocsis wprowadza na scenę psychoterapeutę, zatrudnionego przez prawników, żeby zbadał, czy dziewczyna czasami nie symuluje. Początkowa kobieta ciekawi go jako niezwykły przypadek medyczny, potencjalny materiał na kilka artykułów naukowych, które w przyszłości opublikuje, ale sytuacja zaczyna się komplikować, gdy okazuje się, że podręczne kategorie terapeutyczne niczemu nie służą. W delikatnym odwróceniu okaże się, że jeśli ktokolwiek ma cokolwiek z głową, to właśnie lekarz – skoncentrowany na sobie, niepotrafiący wyjść poza słownik, którym czyta i opisuje świat. Éva tymczasem chce tylko móc wreszcie wyjść z domu bez kombinezonu podobnego do tego, który używają kosmonauci w przestrzeni kosmicznej. Nieprzyjazny kosmos jest tu, to Ziemia nie nadaje się do życia. Nie ma ucieczki z tej pułapki. Nie zdarzy się żaden cud, gdy kobieta wreszcie odważy się zdjąć hełm. Są w tym geście heroizm i desperacja. Dwa pojęcia, kluczowe dla opisu wielu filmów na tegorocznych Nowych Horyzontach. Dziwnym oknie na świat, w którym ostatnio coraz trudniej się oddycha.