Festiwal we Wrocławiu: końce
"Cut", reż. Amir Naderi, zdj. T-Mobile Nowe Horyzonty

Festiwal we Wrocławiu: końce

Jakub Socha

Mało kto nie śpiewał we Wrocławiu za R.E.M.: „It’s the end of the world as we know it (and I feel fine)”. Większość jednak zazwyczaj pomijała słowa w nawiasie

Jeszcze 3 minuty czytania

Welles, Bergman, Truffaut, Kurosawa, Wenders, Godard, Polański, Hawks, Oshima, Shindo, Fellini, Antonioni, Fassbinder, Tati, Keaton, Chaplin, wszyscy oni i jeszcze kilkudziesięciu innych wiszą na ścianach w mieszkaniu Shujiego, niezależnego japońskiego filmowca i aktywisty. Kino wylewa się tu z każdego kąta, na półkach stoją taśmy filmowe, książki o filmie, kasety vhs i płyty dvd, okna zaklejone są fotosami i plakatami, na tarasie – ekran projekcyjny i krzesła dla widzów.

Shuji organizuje u siebie wieczorami pokazy arcydzieł kina, w ciągu dnia biega z megafonem po mieście i wykrzykuje napisane przez siebie manifesty. Nie ma w nich nadziei, tylko żal i odraza. Młody idealista nie odnajduje się w świecie, pomstuje na multipleksy, Fabrykę Snów, buntuje się przeciw komercjalizacji, nie lubi marketingowców, mówi, że kino nie może być prostytutką, że musi być wolne. Przekonuje, że trzeba wrócić do przeszłości, do lat, kiedy wszystko było „zadomowione w sobie i w czasie”. Trudno powiedzieć, skąd się tacy ludzie biorą; jest w nich coś potwornie irytującego – wieczna pretensja i skłonnośc do samobiczowania.

Pewnego dnia przybywają do filmowca gangsterzy z jakuzy, niosą smutną nowinę: brat Shujiego nie żyje, co więcej, Shuji musi w ciągu kilku dni spłacić jego dług, bo inaczej też pożałuje. Autor manifestów idzie na miejsce zbrodni, którym okazuje się hala bokserska. Gangsterzy uprawiają w niej hazard, każdą przegraną wyładowują na worku bokserskim. Niczemu winny dłużnik wpada na pomysł: proponuje im, by zamiast w worek, walili w niego i płacili mu za tę możliwość odpowiednią stawkę.

Przyjmując ciosy, Shuji stara się myśleć o czymś innym niż o bólu, więc myśli o kinie. Powtarza głośno fragmenty swoich manifestów, wspomina zorganizowane przez siebie seanse, na sto ciosów odpowiada stoma najważniejszymi filmami w historii kina. Wrocławska publiczność, choć nielicznie zebrała się na pokazie „Cut” Amira Naderiego, oklaskami nagrodziła dwa polskie tytuły, które wykrzyczał Shuji: „Nóż w wodzie” i „Dekalog”.

Film Naderiego nie jest arcydziełem; trzeba mieć w sobie azjatycki spokój, żeby na nim wysiedzieć, żeby przez co najmniej siedemdziesiąt minut obserwować masakrowanie Shujiego, przeplatane jego wizytami na grobach największych japońskich filmowców: Kurosawy, Mizoguchiego i Ozu, jednak lepszego filmu na zakończenie tegorocznego festiwalu nie mogłem sobie wymarzyć. Mało kto nie śpiewał we Wrocławiu za R.E.M.: „It’s the end of the world as we know it (and I feel fine)”, większość jednak zazwyczaj pomijała słowa w nawiasie. Niemiłe złego początki, początek, a nie, jak we fraszce, koniec żałoby: po kinie, którego nie ma, po widzu, który się skończył.

W tym samym tonie pobrzmiewały „HolyMotors” Leosa Caraxa, francuskiego reżysera, który opowiada w wywiadach, że ogląda najwyżej dwa, trzy filmy rocznie. W jednej z pierwszych scen „Holy Motors” widzimy publiczność w sali kinowej, kt&´ra – w odróżnieniu od widzów i słuchaczy z otwierającej sekwencji w „Miłości” Hanekego – śpi. Nikogo nie interesuje już kino – ta myśl powraca w innym wariancie, w innej scenie, w której grupa manekinów leży w wynędzniałym, zakurzonym i nieczynnym kinie z wyłączonymi kamerami w rękach.

„HolyMotors”, reż. Leos Carax, zdj. T-Moblie Nowe Horyzonty

Seans filmowy jest niemożliwy, więc trzeba symulować go w realnym świecie. „Wokół niego nie istniało nic. Był tylko hałas w głowie, umysł w czasie” – tak Don DeLillo opisuje Erica Parkera, bohatera „Cosmopolis”, który postanawia pewnego dnia udać się białą limuzyną do fryzjera. Oscar z „Holy Motors” porusza się podobnym samochodem, wokół niego też jakby niczego nie ma. Podróż Oscara również znaczą kolejne spotkania, jest jedna różnica – jego spotkania nie dzieją się spontanicznie, zostały wcześniej zainscenizowane.

Mężczyzna w limuzynie wciela się w kolejne role, przed każdym występem dokładnie dobiera rekwizyty, ubranie i makijaż. Jest żebraczką, rycerzem Jedi zatrudnionym przy filmie, potworem, który zjada kwiatki, umierającym bogaczem, spóźnionym kochankiem, łotrzykiem, ojcem, który uczy córkę pewności siebie. Pracuje dla syndykatu, jest jednym z wielu, którzy przemierzają ulice Paryża, robiąc w nim kino. Powoli traci siły, dopadają go wątpliwości, czy w świecie przejętym przez kamery jego poszczególne występy, które są hołdem dla filmowców i filmów, odbywające się bez publiczności, cokolwiek znaczą. Jeśli „piękno jest w oku patrzącego”, a tego patrzącego brak, to znaczy, że piękna nie ma – taką myśl niosą „Holy Motors” Caraxa, chyba najbardziej energetyczny film tegorocznych Nowych Horyzontów, pokazywany zawsze przy pełnej sali.

Poczuciem, że koniec jest bliski emanował też dokument Philippe’a Grandrieux „Być może piękno umocniło naszą determinację – Masao Adachi”. Masao Adachi, japoński filmowiec, w latach 70. zrezygnował z kina i poświęcił się rewolucji, przystając do lewackich bojówkarzy z Red Army. Teraz mówi młodszemu koledze, że zawsze chciał robić filmy, ale ważniejszy był dla niego mimo wszystko porządek między oczami. Mimo że nie udało mu się doprowadzić do zmiany, mimo że jego przygoda skończyła się aresztem, mimo że film Grandrieux skąpany jest w mroku, z którego co chwilę wyrywa się spokojna twarz starego rewolucjonisty, zafascynowanego surrealizmem i buddyzmem, Adachi patrzy na przyszłość ze spokojem i ciekawością, chce właśnie teraz, gdy ponoć już nie ma prawdziwego kina, wrócić za kamerę, a nawet przed nią.

Lęk przed popcornem i mainstreamem, niechęć do łączenia niskiego z wysokim, dawała o sobie znać w różnych miejscach. Roman Gutek, który tuż przed festiwalem przejął Heliosa, wrocławski multipleks, zapowiedział, że zmieni go w kino art-house’owe i nie będzie wyświetlał amerykańskich blockbusterów. Carlos Reygadas natomiast dzielił się z dziennikarzami myślą, że nie wyobraża sobie, żeby ktoś mógł równocześnie cieszyć się jego filmami i radować się Batmanem. Tymczasem w czwartek minutę po północy spora grupa uczestników Nowych Horyzontów udała się do normalnego multipleksu, by zobaczyć premierowo najnowszego Człowieka-Nietoperza; ta sama grupa później i wcześniej zachwycała się filmami meksykańskiego reżysera.

Można oczywiście w czarujący sposób opowiadać o końcu, wrocławski festiwal jednak na każdym kroku przeczy pesymistycznym prognozom. Wydaje się, że wszystko jest jak trzeba – na swoim miejscu. Ludzie tłoczą się w salach; chcą oglądać i mają co oglądać. Jest kilkaset filmów w programie, klasyka, Meksyk i Ameryka, filmy o sztuce i dokumenty, niektóre naprawdę ekstremalne, ich reżyserom udało się jednak je nakręcić, oczywiście wielu z nich napsuło sobie przy tym sporo krwi, no ale w końcu osiągnęli cel, więc nad czym tu rozpaczać? Krzyczeć jak bohater „Cut”, że kino się sprostytuowało, kiedy ono po prostu istniej na wielu polach i w wielu formach? W tym roku widziałem we Wrocławiu sporo świetnych filmów, nie ma powodów, żeby narzekać.

Mimo dominujących apokaliptycznych tendencji, można było spokojnie oprzeć się apokalipsie i opowieściom o spadaniu na dno, trzeba było tylko dobrze wybierać w programie, na przykład „Przyjaciela rodziny” Paolo Sorentino – historię pięknej katastrofy, w której w formie refrenu powraca „My lady story” Antohony’ego and the Johnsons. Rzewny song towarzyszy niejakiemu Geremiemu – szkaradzie, który dorabia się na lichwie, żyje z matką i nikogo nie może pokochać, do czasu kiedy spotyka piękną Rosalbę, dziewczynę młodą, piękną, z zasadami, zdolną do poświęceń.


Geremia przypomina Shylocka, Mussoliniego, potwora z baśni braci Grimm, jest niedalekim krewnym Andreottiego, którego włoski reżyser sportretował w „Boskim”. Sorentiono podrywa lichwiarza do tańca i praktycznie za każdym razem umieszcza w innej przestrzeni. Geremia z okładem z ziemniaków na czole gania po małym włoskim miasteczku, pomniku faszystowskiej architektury; leży na łóżku, a przed nim grubaska skacze nad powieszonymi pod sufitem piłkami i udaje, że jest zwinną siatkarką; siedzi za biurkiem w szarej pracowni, w otoczeniu krawcowych i szwaczek, liczy małe, darmowe czekoladki, które pozabierał w knajpach i instytucjach. Jest dziwnym człowiekiem – oprawcą, który najpierw zmusza do miłości, a potem decyduje się pod jej wpływem na zmianę; człowiekiem, który boi się zmian i równocześnie szybko się do nich adaptuje, nawet gdy nie są zmianami na lepsze – idealnym bohater dla Sorentino, który uwielbia różnego rodzaju przegiętych odszczepieńców, będących doskonałym medium dla jego filmowych oper, opowieści, w których jest drżenie i dzika przyjemność.

„Od czwartku do niedzieli", reż. Domina Sotomayor Castillo, zdj. T-Mobile Nowe Horyzonty

Międzynarodowe jury też nie dało się porwać ciemnej fali  – nagrodziło chilijski film Domingi Sotomayor Castillo „Od czwartku do niedzieli”. Jest to kino, które nie odwołuje się do kina i nie płacze nad nim. Znajduje się na antypodach tego, co robi chociażby Carlos Reygadas – jest otwarte, nienachalne i radzi sobie bez Bacha. Zwykła rodzina: dwa plus dwa, matka, ojciec, córka, syn. Jadą starym combi na wakacje, kierują się na północ. Zatrzymują się w barach, wieczorami rozbijają namiot, kąpią się w rzece. Dzieciaki śpiewają piosenki, przewalają się na tylnym siedzeniu samochodu, przyklejają twarze do szyby, męczą pytaniami rodziców i trochę ich podsłuchują. Ojciec próbuje złapać jakąś radiostację, matka robi podczas jazdy szybkie kanapki. Szczęście w nieszczęściu, kobieta i mężczyzna już nawet nie potrafią na siebie patrzeć. Dlaczego? Trudno powiedzieć, całość obserwujemy z perspektywy ich dzieci, przed którymi dorośli ukrywają swoje emocje, mówią ściszonym głosem, budują dystans.

Kamera w „Od czwartku do niedzieli” patrzy właśnie jak dziecko, nigdy się nie męczy, wydaje się uwolniona, zafascynowana światem, chce zaglądać pod każdą podszewkę, wszystkiego dotknąć, a równocześnie za każdym razem rozbija się o ścianę ustawioną przez tych, którzy siedzą przed nią. Aż nagle dzieje się coś – dla dzieci totalnie niezrozumiałego – i ten świat się kończy. Takich końców, które są zaprzeczeniem kryzysu kina, a raczej pochwałą jego możliwości, mogę oglądać jeszcze sporo.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.