Bawić, ucząc

Bawić, ucząc

Jakub Socha

„AmbaSSada” to ten rodzaj filmu, w którym Polak do Polaka, zamiast powiedzieć „spieprzaj” lub „spierdalaj”, mówi „spylaj”

Jeszcze 2 minuty czytania

W pierwszej scenie widzimy dziewczynę. Siedzi w kawiarni na Nowym Świecie i czyta „Jutro, w czasie wojny, o mnie myśl” Javiera Maríasa. Marías, władca Królestwa Redondy, mistrz dygresji, autor subtelnych książek, wyrafinowany stylista – w polskim kinie? Czy to koniec świata, czy może nowy początek? Nie, to tylko najnowszy film Juliusza Machulskiego, o którym nie od dziś wiadomo, że lubi czytać. Niestety, oczytanie i dobry gust raczej na nic się nie przekładają, „AmbaSSada” jest tego najlepszym dowodem.

Trudno wyobrazić sobie style bardziej odmienne niż te, które charakteryzują film Machulskiego i książkę Maríasa. Po co więc autor „Seksmisji” kładzie Melanii, młodej aktorce, która właśnie przyjechała wraz z mężem z Bieszczad do Warszawy, by zaopiekować się pod nieobecność wuja jego kotem i mieszkaniem na Pięknej, książkę z charakterystyczną żółtą okładką wydaną przez Muzę w serii Salsa? Z tego samego powodu, dla którego zmusza swoich bohaterów, by spotkanie z wydawcą dotyczące planowanej przez Przemka, męża Melanii, książki o wcześniejszej niż się powszechnie przyjmuje śmierci Hitlera odbyli w siedzibie Agory, która jest koproducentem i dystrybutorem „AmbaSSady”. Po to, by przeszli przez drzwi, nad którymi wisi pokaźnych rozmiarów baner ze zdjęciem Machulskiego, reklamujący jedną z jego ostatnich książek. Książkę wydała także Agora. Spotkanie product placementu i próżność to jedno, są w filmie jednak także tzw. gościnne występy u siebie. Machulski wkłada do filmu okładkę swojej książki i każe bohaterom oglądać „Kołysankę”, swój poprzedni film, ale to mu nie wystarcza, więc postanawia sam się zaprezentować przed kamerą, niczym Hitchcock.

„Dobrze jest”, mówił z uporem lepszej sprawy, na przekór okolicznościom, sparaliżowany bohater „Chce się żyć” Macieja Pieprzycy. Ta myśl powraca przy oglądaniu „AmbaSSady”, na każdym kroku odczuwalne jest owo dobre samopoczucie tego, który ją napisał, wyreżyserował i wyprodukował. Trochę szkoda, że zaowocowało ono jedynie filmem, w którym komizmu szuka się w scenach ostrzenia ołówka poprzez włożenie go w odbyt kota, bo właśnie taki kształt ma temperówka, i wykręcania sutków Hitlerowi za to, co zrobił Polakom w Katyniu (Melania jest kobietą, więc oczywiście wszystko jej się miesza) i podczas Powstania Warszawskiego.

No właśnie, Hitler. Hitler zjawia się w tej samej kamienicy, w której mieści się mieszkanie wuja i która ma niebywałe właściwości – jest miejscem, gdzie przeszłość spotyka się z teraźniejszością. Młode małżeństwo odkrywa, że tuż pod nimi, na trzecim piętrze, jest ciągle sierpień 1939 roku. Niemcy, na czele z Joachimem von Ribbentropem, który właśnie wrócił ze Związku Radzieckiego, szykują się właśnie w swojej ambasadzie na wrzesień. Wpadają jednak na dwójkę z Bieszczad, która wyjawia im, jak potoczy się ich historia. Ribbentrop, zaniepokojony nowymi faktami i kształtem współczesności, ściąga do Warszawy Hitlera. Dzielni dzisiejsi Polacy, wspomagani przez pradziadka Przemka, tajnego agenta, który podszywa się pod Niemca, porywają Führera, gdy ten spokojnie siedzi na kiblu i czyta o przygodach Winnetou, ale nie bardzo wiedzą, co z nim zrobić. Machulski też nie wie, jak rozwinąć, skądinąd nośny, patent z zaginaniem czasoprzestrzeni i historią alternatywną.

Film, pełen idiotycznych, niczym nie dających się wytłumaczyć działań i zachowań, rozgrywa się praktycznie w jednym pomieszczeniu. Miejscami całość ma charakter biesiadnego skeczu, a miejscami przybiera kształt czytanki, z której to dowiadujemy się, kiedy skończyła się II wojna światowa. Akcji, mimo że bohaterowie na każdym kroku wchodzą w przeróżne interakcje, jest w nim jak na lekarstwo, inscenizacja wygląda ubogo, o efektach komputerowych lepiej w ogóle nie wspominać. Niewiele dobrego można powiedzieć też o przeszarżowanej roli Więckiewicza. W jego wykonaniu Hitler to po prostu facet, który ma tłustą cerę.

Kompletnie nie udała się autorowi „Vabank” dwójka głównych bohaterów, którzy są więcej niż nierozgarnięci i bardziej niż antypatyczni, a poza tym mówią do siebie w języku, który w niczym nie przypomina tego, co się słyszy dookoła na ulicach, czy choćby w Bieszczadach. I jeszcze próbują żartować – opowiadają doskonale nijakie dowcipy dla każdego, czyli dla nikogo.

„AmbaSSada”, reż. Juliusz Machulski.
Polska 2013, w kinach od 18 listopada 2013 
Na wypieczonych przez Machulskiego sucharach, takich jak odzywka zirytowanego Przemka do Melanii: „Ty zawsze mnie w coś wpakujesz, w zeszłym roku Opener, teraz to!”, można sobie zęby połamać. „AmbaSSada” to ten rodzaj filmu, w którym jeden Polak do drugiego Polaka, zamiast powiedzieć „spieprzaj” lub „spierdalaj”, mówi „spylaj”; w którym na pytanie antagonisty: „Kto cię przysłał?”, protagonistka odpowiada: „Zegarmistrz światła purpurowy”. Tę lingwistyczną kanonadę przerywają niekiedy wnioski na temat Polski, choćby: „Źli ludzie popsuli nam patriotyzm”, których nie powstydziłby się żaden zuch i żaden przedszkolak.

Machulski, idąc za radą słynnej jasnowidzki Christin, która piętnuje w swoich programach współczesne pomieszanie w dziedzinie edukacji, skutkujące odseparowaniem uczenia od zabawy, nakręcił film, który uczy, bawiąc i bawi, ucząc; „AmbaSSada” to przykład właśnie zabawy przez naukę i nauki przez zabawę. Stoi za nim fantazja o Polsce, której nikt nigdy nie zabrał ani Lwowa, ani Wilna, Polsce bogatej, otwartej i uśmiechniętej; Polsce bez Pałacu Kultury, za to z kilkoma kolorowymi Żydami, którzy na warszawskich uliczkach sprzedają stare klamoty. Jej autorem jest ponoć najlepszy w Polsce specjalista od kina komercyjnego. Na pewnym poziomie jest to wszystko nawet zabawne, na pewnym – już tylko smutne.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.