Ziemia do Jana Klaty
fot. Magda Hueckel / Stary Teatr

Ziemia do Jana Klaty

Michał Centkowski

W „Do Damaszku” Jana Klaty reżyserską wizję zastąpił wykaz grzechów artysty – podanych jak lista przebojów

Jeszcze 1 minuta czytania

To jeden z tych spektakli, w których bez wątpienia kryje się jakaś tajemnica. Tym razem reżyser postanowił się jednak prawdą z nami nie dzielić. Nic zresztą dziwnego – wyjawić tajemnicy tego spektaklu Klata sam nie może; jak pacjent na kozetce, reżyser czeka na naszą diagnozę.

Oto zaproszeni zostajemy do przedziwnego świata, do przestrzeni przypominającej scenerię gry komputerowej, fantastyczną arenę przygód Indiany Jonesa. Rzędy równo ułożonych czaszek, po których wspinają się bohaterowie, grozę budzą jedynie chwilami, gdy  na scenie pracuje światło, zaś widownia pogrążona jest w mroku. Gdy tylko robi się jaśniej, dostrzegamy natychmiast nieskrywaną teatralność sztucznych czerepów. I od razu coś przestaje się tu zgadzać. Ze Strindbergowskiego poszukiwania metafizyki, z przypowieści o symbolicznej przemianie bohatera poszukującego pod gwiaździstym niebem pustyni śladów moralnego prawa pozostaje niewiele. Być może niewiele pozostało dziś z tradycyjnie pojętej, ufundowanej na tej metafizycznej obietnicy moralności. Może podobnie jak Nieznajomemu, bohaterowi sztuki, pozostaje nam już tylko bezsensowne zmaganie się z formą, bezustanne prefabrykowanie sensów. Zaś mityczną wędrówkę w „pejzażu duszy” zastępuje kompulsywna szarpanina pogruchotanej, ponowoczesnej psychiki. Przyglądamy się zatem życiu wewnętrznemu artysty, jego wewnętrznej rzeczywistości tyleż bujnej i efektownej, co pustej i jałowej.

August Strindberg/Sebastian Majewski „Do Damaszku”
reż. Jan Klata
. Stary Teatr w Krakowie, premiera
5 października 2013
Na  scenie pojawiają się oni, niczym pierwsi ludzie. Przywodzą na myśl bohaterów „Dzikości serca” . On, Marcin Czarnik, wodzony na pokuszenie i skazany na potępienie artysta performer w przeciwsłonecznych okularach, na scenę wjeżdża dekadenckim, choć nieco filuternym, chromowanym rowerem. Jest nieporadny, skrywa się za pretensjonalnym gestem, wystudiowanymi pozami rockowej gwiazdy. Przypomina przebrane i wypchnięte na scenę dziecko oślepione blaskiem reflektorów. Przestraszone, zdezorientowane, poszukujące, lecz jeszcze niewiedzące czego. Ona, Ingeborga, a właściwie stworzona na obraz i podobieństwo omnipotntnego artysty Ewa, w wykonaniu Justyny Wasilewskiej jest intrygująca, choć powściągliwa, jej niewinność skrywa jakąś niepokojącą tajemnicę, wodzi na pokuszenie.

Tej całkiem obiecującej scenie, przypominającej potajemną schadzkę licealistów, towarzyszy narastająca muzyka. Obsesyjny motyw żałobnej mszy nieustannie słyszanej przez bohatera Strindberga zastępuje Klata przebojem Davida Bowiego, a właściwie Ziggy'ego Stardusta, „Ground Control to Major Tom”. I jak Major Tom, Klata odleci za chwilę za daleko.

Sytuacja wyrywa się spod kontroli. Wrzuceni zostajemy w sam środek wiwisekcji psychiki artysty. Przyglądamy się onirycznej rzeczywistości domu wariatów,  który zaludniają pokraczne figury, rozpisane na głosy obsesje, pragnienia, lęki, wina i odkupienie. Kazirodcze związki i seksualne fetysze (lekarz i jego siostra), obłęd i okrucieństwo (Cezar), bezskuteczne poszukiwanie odpowiedzi, Faustowskie pytanie o granice poznania (żebrak/mędrzec), do znudzenia powracający motyw małżeńskiej zdrady i odrzucenia.

fot. Magda Hueckel / Stary Teatr

Krzysztof Zarzecki w roli lekarza, męża Ewy, w kiczowatym garniturze przywodzi na myśl antybohatera komiksu lub figurę z filmów Jodorovsky'ego. Cezar Adama Nawojczyka to Reinfeld – obłąkany wyznawca hrabiego Draculi. W tle majaczy Damaszek – mityczny punkt wyjścia i dojścia jednocześnie. Wszystko to zlewa się w obłąkańczy, nieco bełkotliwy strumień świadomości – spazmatyczny i niezrozumiały, bo niemożliwy do zrozumienia. Hałas, krzyk, natłok myśli i słów sprawiają, że gubią się i plączą sensy, jesteśmy wściekle atakowani ciągiem surrealistycznych obrazów i scen. Ich alegoryczność sprawia, że w gruncie rzeczy na scenie niewiele się dzieje, w spektakl wkrada się zatem znużenie.

Na próżno szukając klucza, zdajemy sobie ostatecznie sprawę, że do tego hermetycznego, niewyrażalnego świata wewnętrznego artysty performera, który powołuje sceniczną rzeczywistość, zwyczajnie nie mamy dostępu, być może nie ma go nikt poza reżyserem. Obserwujemy więc osobiste, dramatyczne zmagania artysty (Klaty? Swinarskiego?) z formą, koniecznością nieustannego udawania, z kłamstwem własnej biografii. Wielkie szachrajstwo sztuki, czy raczej wielkie szachrajstwo człowieka, artysty? W tej podróży pozostajemy w tyle, i nic dziwnego, bo na scenie Starego główną postacią jest Klata, głównym działaniem staje się seans psychoterapeutyczny, który reżyser funduje sam sobie. Oto artysta – jego fantazmaty i obsesje rozpisane na role, jego winy i wyrzuty.

fot. Magda Hueckel / Stary Teatr

Tym razem teatralna maszyna zawodzi. Remiksy, skrecze, cytaty, wszystkie te narzędzia postmodernistycznej jazdy wtłoczone w niezbyt pojemną strukturę spektaklu skutecznie zagłuszają jakiekolwiek strzępy myśli, niwecząc jednocześnie aktorski wysiłek. Reżyserską wizję zastąpił wykaz grzechów artysty – podanych jak lista przebojów.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.