Spektakl Bartosza Szydłowskiego, według tekstu Jolanty Janiczak, inspirowany jest filmem Rolanda Joffe’a, czego wyrazem są nie tylko projekcje fragmentów tego obrazu i imiona bohaterów, ale i ogólny rys fabularny. Jednak nagrodzony Złotą Palmą film z 1986 roku jest jedynie punktem wyjścia, ramą, nadającą kształt konstrukcji, którą Szydłowski wypełnia treściami autorskimi, o wiele nam bliższymi, bardziej nowohuckimi, i to w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Jolanta Janiczak „Klub miłośników filmu «Misja»”
reż. B. Szydłowski. Teatr Łaźnia Nowa, premiera
20 maja 2013Oglądając spektakl, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że oto uczestniczę w „teatrze naiwnym”. Naiwność ta nie wzbudza mojego sprzeciwu, wręcz przeciwnie. Nie wynika bowiem ani z faktu, że „Klub Miłośników Filmu «Misja»” w znacznej mierze tworzą amatorzy, czy też naturszczycy, głównie mieszkańcy tej krakowskiej dzielnicy, ani z powodu nieco eksperymentalnej, happeningowej formy scenicznego wydarzenia. Naiwność, czy raczej niewinność, objawia i wyraża w tym spektaklu jakąś niespotykaną, urzekającą wiarę w człowieka czy wreszcie w ów śmiały pogląd, że rzeczywistość wciąż jeszcze można zmienić, bo to świat jest naszym wytworem, a nie my wytworem świata.
Małgorzata Szydłowska tworzy tajemniczą i sugestywną przestrzeń piaszczystej tropikalnej oazy, na której rozsiadają się widzowie. Półokrągła przezroczysta ściana z sięgających sufitu płacht sztucznego tworzywa zamyka przestrzeń scenicznego świata. Za nim czai się ciemność. Z dżungli pozostaje stół pełen wielobarwnych owoców, warzyw i ziół oraz sugestywne światło – zielone w scenach życia wspólnoty rozgrywających się tuż obok, lub wręcz pośród widzów, i krwistoczerwone, gdy w pozornie sielski świat misji ingerują siły i zjawiska ponadjednostkowe, gdy w życie „Indian” wkraczają historia, ekonomia, polityka, zinstytucjonalizowane religia, słowem – prawo boskie bądź ludzkie.
Fabuła jest w istocie drugorzędna. Podobnie jak historia wewnętrznej przemiany kapitana Mendozy (Radosław Krzyżowski), który w początkach spektaklu, jeszcze w roli handlarza niewolników, próbuje swym pseudobuntowniczym bełkotem pozyskać stronników. Z czasem, w wyniku zawodu miłosnego, staje się jednym z bardziej zagorzałych obrońców jezuickiej wspólnoty będącej oazą, ostatnim brzegiem dla brutalnie kolonizowanych, ekonomicznie wyzyskiwanych „tubylców”.
Okazuje się, że rytuały budujące wspólnotę, w których uczestniczymy, również stanowią spektakl. Gdy zjawi się kardynał Altamirano (w tej roli cudownie przewrotny Jan Peszek), by wraz z dostojnikami rozsądzić spór o prawa do misji, przyjdzie nam zrozumieć własny los. Zasiadają oni bowiem na czerwonych krzesłach widowni, która, jak się okazuje, znajduje się naprzeciw widzów, ukryta w ciemności, za ścianą z plastiku. Jesteśmy na scenie.
I nagle dociera do nas, że my, nowohuccy widzowie, podobnie jak oni, nowohuccy tubylcy, jesteśmy rozgrywani. Wszyscy jesteśmy w tym cyrku „małpami”, stajemy się pionkami w tej grze. Oglądanymi, podglądanymi, niczym eksponat w muzeum historii naturalnej, przez dostojnych oficjeli. My, Europejczycy, podglądani przez księcia Świętego Rzymskiego Kościoła Katolickiego oraz ambasadorów potężnych królestw Hiszpanii i Portugalii. Rozgrywani przez system. Oto prowadzony jest przedziwny eksperyment psychospołeczny – na dzikich, dzikich stąd, z Nowej Huty, z Krakowa, z Europy.
Interesujące przemieszczenie, w którym zblazowani reprezentanci roszczących sobie prawa do terytorium misji królestw, choć przyodziani w stroje z epoki płaszcza i szpady, w uprawianym przez siebie dyskursie kupieckim niebezpiecznie, a może groteskowo, przypominają dzisiejszych piewców korporacyjnych dogmatów wolnorynkowego neoliberalizmu.
Zagubionymi tubylcami, a więc nami, „opiekuje się” ojciec Gabriel (w tej roli Krzysztof Zarzecki), dla którego trwanie misji staje się sensem życia, realizacją najważniejszego z boskich przykazań – przykazania miłości bliźniego. Prawdziwym bohaterem spektaklu jest więc wspólnota: pierwotna, utęskniona, utopijna, niezbędna „zwierzęciu stadnemu”, jakim jest człowiek. Jednak czy ta wspólnota dziś, w dobie posthumanizmu niosącego obietnicę upodmiotowienia przekraczającego granicę gatunku ludzkiego, jest jeszcze możliwa? Skoro najszlachetniejsza nawet idea, najtwardszy nawet fundament wspólnoty mieszkańców misji może zostać zakwestionowany ustami Szamana (w tej roli znakomity Mariusz Cichoński, jeden z nowohuckich naturszczyków). A jeśli w istocie nie dorośliśmy do świata, równości, wolności i braterstwa?
Altamirano, choć sam był kiedyś jezuitą i dostrzega rozkład porządku jaki reprezentuje, zasłania się pragmatyzmem. „Trzeba się ubrudzić, sam czuję smród tych reguł, jednak dla dobra wspólnoty potrzeba zgniłego kompromisu” – powiada. W jednej z finałowych scen wyzbywa się na chwilę swego cynizmu, zafascynowany hipisowską wolnością misyjnego kolektywu. Zdaje się zapominać o dławiącej purpurze, emanacji zhierarchizowanej rzeczywistości, którą reprezentuje. Ostatecznie jednak nie zdobywa się na rezygnację ze swej uprzywilejowanej pozycji, transgresja nie następuje.
Choć więc wyniki eksperymentu są ponure, to wciąż jest w tej opowieści coś prawdziwego, autentycznego, coś oczyszczającego – gniew kobiety z przyczyn ekonomicznych wysiedlonej ze śródmieścia, w którym spędziła całe życie i w którym pozostawiła własną opowieść, czy frustracja dziewczyny uwięzionej w psychotycznym dyktacie „samorozwoju”. Ich oburzenie jest szczere, głębokie, a gest niezgody, bunt, choć – jak wszystko w tej opowieści – naiwny, nieporadny, skazany na porażkę, jest choćby i symbolicznym zwycięstwem. Nawet jeśli jego beznadziejność wzbudza radość „czyścicieli kamienic”, którym dziś policja, jak niegdyś najemnik Rodrigo Mendoza, pomaga pozbywać się niechcianych lokatorów.
„To oni wygrali. To ich gest zapamięta świat”– w poczuciu rozczarowania wyzna w ostatnich słowach groteskowy kardynał. Czyżby więc na tym właśnie gniewie ufundowany był ów „wspaniały gmach naszej cywilizacji”?