Historiozoficzny traktat o postpolityce pełen aktualnych aluzji? Nic podobnego. Raczej miasteczko South Park z czasów świetności, gdy jeszcze seksualno-gastryczne dowcipy, choć niskie i wulgarne, wywoływały śmiech. Ten rodzaj śmiechu, którego natychmiast każdy z nas by się powstydził. Klata wyraźnie stawia na tę właśnie wstydliwą, a jednak oczyszczającą moc kloaki. I trzeba przyznać, że ten grubą kreską przerysowany świat tworzy z żelazną konsekwencją, nieustannie jadąc po bandzie.
Przez niemal dwie godziny przez scenę kameralną Narodowego Starego Teatru przewalają się tłumy radosnych postaci odzianych w ostentacyjnie brzydkie kostiumy. Okładają się po głowach dmuchanymi maczugami, wyginają w rytm popularnych przebojów. Poetyka żenady. Gromada samców zajętych żarciem, wypróżnianiem, bijatyką i kopulacją, z przywodzącą na myśl Gabrysię Siarzewską z „Kilera” Ubicą (cudownie ordynarna Paulina Puślednik) – w tle orzeł, car, no i Smoleńsk. Bylejakość, prymitywizm, brzydota – oto metafora Polski, zdaje się mówić, a raczej krzyczeć Klata.
Alfred Jarry „Król Ubu”, reż. Jan Klata.
Stary Teatr w Krakowie, premiera
16 października 2014Jest Królowa Matka Rozamunda z brodą, jak z rozpalającej wyobraźnię Polaków oraz debatę publiczną Eurowizji (Błażej Peszek), zmieniająca się w Dzwon Zygmunta i nijak niemogąca wpasować się w kompozycję piety; jest 14-letni, z lekka „przegięty” książę Flaczysław marzący o roli dzwonnika z Notre Dame (Paweł Kruszelnicki) i jego zupełnie już odklejony od rzeczywistości ojciec Wacław (Zygmunt Józefczak). Jest wreszcie reprezentujący zachłanny apetyt na życie fajnans master Ubu – Zbigniew Kaleta.
Zaskakująco, niemal subtelnie wypada na tle tej tandetnej scenicznej rzeczywistości rwący potok kunsztownych obelżywości, jakie wydobywa z tekstu Jarry’ego w najnowszym przekładzie Jan Gondowicz, znany popularyzator patafizyki. Zapyta ktoś może – gdzie tu sens? Nie wiem. Ale ostatecznie idzie przecież o nonsens. Klata wystawia rubaszną, współczesną fraszkę ludową, wulgarną i obelżywą, toporną i tępą, plującą widzowi w twarz, jak opluwa się jego inteligencję w najrozmaitszych telewizyjnych kabaretonach czy serialach. Gdy ze wstydu skrywając twarz w dłoniach, oglądałem w finale złego Cara w masce Hannibala Lectera (Zbigniew Ruciński) z rozmysłem kierującego w katyńskim lesie polski samolot z bohaterami wprost na brzozę, nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Ale co jeśli kilka milionów Polaków tak właśnie wyobraża sobie przebieg tej katastrofy?
Klata zrobił z „Królem Ubu” to, co błyskotliwy reżyser mógł wraz z wytrawnym zespołem zrobić ze sztandarowego dzieła teatru absurdu. Stworzył mianowicie spektakl prowokacyjnie beznadziejny.