O Lolku Grenadierze
fot. Natalia Kabanow

O Lolku Grenadierze

Michał Centkowski

W „Termopilach polskich” obserwujemy pojedynek pomiędzy Klatą stańczykiem, bezlitosnym parodystą, i Klatą, który daje się uwieść krwawej bajce o walce, honorze i szwoleżerach

Jeszcze 2 minuty czytania

Nad pogrążoną w mroku, zasnutą mgłą sceną Teatru Polskiego wiszą ogromne lustra w drewnianych ramach, przypominające na pierwszy rzut oka drzwi z jakiegoś sennego koszmaru. W rogu wisi fortepian. Potężne reflektory niczym więzienne szperacze przeczesują teren, w tle od czasu do czasu majaczą dziwne postaci. Mgła rzednie. Naszym oczom ukazuje się czarna jak smoła ziemia, usypana w równe rzędy na scenie. Ciężka, zapewne od krwi.

Oto jesteśmy na polu „krwi i chwały”. Tę ziemię przez następne trzy godziny rozdeptywać będą kolejne watahy żołnierzy, nieustannie ciągnące zupełnie bez sensu, jak mary, z jednego końca sceny na drugi. W niej tarzać się będą bohaterowie ostatnich chwil Najjaśniejszej Rzeczpospolitej. Spotkanie Katarzyny II ze Stanisławem Augustem na zjeździe w Kaniowie, Konstytucja majowa, targowica, wojna polsko-rosyjska 1792 roku, sejm rozbiorowy, insurekcja kościuszkowska, rzeź Pragi i ostatni rozbiór Polski – cały ów zadziwiający spektakl historii rozegra się na tym polu.

Miciński „Termopile polskie”, reż. Jan Klata.
Teatr Polski we Wrocławiu, premiera 3 maja 2014
Pole bitwy porozdzierane kulami armat i szarżą kawalerzystów? Raczej brudne i lepkie kartoflisko, porozjeżdżane kołami wozów armii najeźdźców. Tę niepokojącą, duszną i ponurą przestrzeń konstruuje Justyna Łagowska. Wiszące zwierciadła, jak gdyby zaszłe bielmem, nie odbiją gościńca, tak jak wrocławski spektakl nie będzie lekcją historii, w każdym razie nie taką lekcją, jaką pamiętamy ze szkoły. Ujrzymy raczej  pęknięcia, deformacje, odbłyski, kształty i plamy barwne. 

Wycieńczony Książę (Wiesław Cichy) w bojówkach i maskującym t-shircie ciągnie przez scenę szkielet wierzchowca. Odziana w zwiewną białą suknię Wita (Janka Woźnicka) przedziera się mglistym bagniskiem, trzymając za rękę dziecko ubrane jak postać z pomnika Małego Powstańca. Chłopiec pada od strzału. „Kula oderwała mi nogę, resztę mi odciął chirurg swą piłą. Wpadli kozacy, piki rozerwały mi wnętrzności. Tedy podeptał mię jeszcze butami oddział infanterii pruskiej”. Poniatowski rozpoznaje w nim syna. Rozpacz i trwoga rodem z najrzewniejszego melodramatu romantycznego? Nic podobnego. Jest coś rozsadzającego konwencję w tej przesadnej teatralności słów i gestów wywołujących rozbawienie publiczności. Groza i wzniosłość szybko ustępują miejsca grotesce, humorowi czarnemu jak ziemia zalegająca na scenie. Jest dowcipna, zdystansowana, zmysłowa i świadoma prawideł historii Katarzyna, dosiadająca nerwowo drewnianego kozła, w brawurowej kreacji Haliny Rasiakówny. Jej pulsujący, zachłanny biologizm i wybujały erotyzm, umiejętnie podsycane przez przypominającego nabuzowanego radzieckiego sportowca Patiomkina (znakomity Porczyk), stają się siłą sprawczą dziejów. Imperialistyczne ambicje skrywane za mirażami jednoczącego, internacjonalistycznego panslawizmu. Brzmi znajomo? I w dodatku niepokojąco aktualnie, zwłaszcza dziś. Myśl efektowna, acz niezbyt odkrywcza. Polityka jako niekończący się spektakl żądzy i zbrodni ? „My tu w górze najlepiej widzimy, że niebo puste”! 

Losy niepoprawnego, acz szlachetnego bonapartysty „Pepiego” krzyżują się na scenie z dziejami architektów reformy konstytucyjnej. Stanisław August to w interpretacji Wojciecha Ziemiańskiego bawidamek, miłośnik francuskich romansów, tyle śmieszny i nieporadny, ile wzbudzający politowanie. W kiczowatej i zupełnie nieprzystającej do reszty kostiumu koronie jest zachowawczy i gnuśny, niezdolny do podjęcia radykalnych działań. W imię spokoju i trwania dynastii gotów jest przystać na fasadową reformę i sojusz z Katarzyną, w czym przypomina dzisiejszych technokratycznych postpolityków, zajętych głównie reprodukowaniem struktur własnej władzy, niezdolnych do przeprowadzenia jakiegokolwiek wielkiego projektu. 

fot. Natalia Kabanow

Są jeszcze inni bohaterowie, wielu bohaterów. Brakuje natomiast heroin. Bo jak pokazuje Klata, wojna, a nawet opowieść o niej, to raczej historia o chłopcach i dla chłopców. Kobiety w tej opowieści, w tym spektaklu, występują właściwie wyłącznie jako dwie skrajne figury. Te do których bohaterowie wzdychają – święte, niewinne i czyste jak Wita, i te lubieżne, zepsute i niepohamowane, których pragną i pożądają – jak Katarzyna. 

Wrocławscy aktorzy odgrywają na scenie trudną do zliczenia ilość ról. Świetnie wypada Andrzej Kłak zarówno jako ksiądz moralista, pruski ambasador, jak i niezbyt palący się do przejęcia dowództwa autor mazurka – Dąbrowski. Fantastycznie oderwany jest Kościuszko Marcina Pempusia, przybywający wraz z grupą amerykańskich chłopców na odsiecz ojczyźnie. Z piórkiem we włosach, porywa lud polski do insurekcji, z dużą swobodą rozporządzając bohaterską legendą Pułaskiego, by zdobyć poparcie Poniatowskiego. Wspaniały jest Marian Czerski w roli Trembeckiego, odwalającego na poczekaniu poematy laudacyjne na cześć Imperatorowej niczym socrealistyczne produkcyjniaki. Wszyscy oni raz kochają, walczą i filozofują, wygłaszając egzaltowane monologi o Bogu i historii nad ciałami ofiar praskiej rzezi, jak Mnich (ponownie Pempuś), to znów (trochę częściej) odziani w łachmany jak bohaterowie skeczy Monty Pythona całymi grupami przewracają się i teatralnie konają, przy dźwiękach wystrzałów jak z kreskówek.

Na scenie toczy się ciągły pojedynek pomiędzy Klatą stańczykiem, bezlitosnym parodystą, który tę upiorną historię chce obśmiać, i Klatą, który mimo całego ironicznego dystansu daje się, podobnie jak jego główny bohater, uwieść krwawej bajce o walce, honorze i szwoleżerach. 

fot. Natalia Kabanow

Z tego przedziwnego niezdecydowania bierze się swoista poetyka nadmiaru w spektaklu. Wiele istotnych myśli i celnych obserwacji ginie w natłoku eksplozji, rozbłysków, aktorskich szarż, w zgrabnej i prowokacyjnej grze skojarzeń – cały wirtuozerski montaż atrakcji nie zawsze odsłania głębsze struktury zjawisk. Zwłaszcza pod koniec doskonale działająca machina inscenizacyjna dramaturgicznie grzęźnie. Tempo wyraźnie spada, a całość rozpływa się w niepotrzebnych dłużyznach kolejnych finałów. Szczęśliwie, ostatni z nich należy do Wiesława Cichego. 

„Termopile polskie” to przewrotny i efektowny spektakl, którego najważniejsza myśl wybrzmiewa na końcu, gdy barwny korowód historycznych włóczęgów opuści już scenę. Od pułapki romantycznych uniesień nie ma ucieczki, zdaje się mówić Klata. Bo nawet potomek tych, którym koniec „dawnej Polski” kojarzyć powinien się raczej z początkiem wolności i wyzwoleniem przodków od niewolniczej pańszczyzny, dostrzegłszy gdzieś w mroku, pośród zapożyczonych z popularnego imaginarium symboli szczęśliwości sylwetkę legionisty z napoleońską czapką, poderwie się z leżaka. Bo i on, uwięziony w nie swojej narracji klasowej, chce śnić ów sen panicza o Lolku Grenadierze, przeżywającym u boku Cesarza swą wojenną przygodę.

Najbłyskotliwsza z diagnoz, czy może powtarzana w nieskończoność, samospełniająca się przepowiednia? A jednak pozostaje po „Termopilach” jakiś niedosyt – bo ostatecznie trudno się wyzbyć wrażenia, że gdzieś to już wszystko słyszeliśmy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.