Noc żywych trupów
fot. Natalia Kabanow

Noc żywych trupów

Michał Centkowski

Wrocławskie „Dziady” to spektakl przedziwny. Wszystko działa w nim doskonale, lecz ostatecznie właściwie nic z niego nie zostaje. Bardzo chciałbym wierzyć, że jest to przejaw przewrotnej strategii Zadary

Jeszcze 2 minuty czytania

Na pustej scenie, w półmroku, stoi stara kanapa. Na niej, pogrążona w lekturze romansu dziewczyna współcześnie ubrana (Anna Ilczuk), w okularach w grubej oprawce, pośród sterty książek chłonie kolejne rozdziały. „Jest i musi być kędyś, choć na krańcach świata, ktoś, co do mnie myślami wzajemnymi lata!” – wzdycha dziewica. Scenę rozświetla filmowa projekcja chmur płynących nieśpiesznie na błękitnym niebie. I oto na pograniczu jawy i snu, pojawią się oni. Gdzieś w tle, majaczą pogrążone w namiętnym tańcu postaci w strojach z epoki. Zmysłowe tango Gustawa i Valerie, tyleż pełne pasji, co teatralne. 

Adam Mickiewicz, „Dziady”, reżyseria:
Michał Zadara
. Teatr Polski we Wrocławiu,
premiera: 15 lutego 2014
Tak zaczyna się spektakl Michała Zadary. Tak zaczyna się długa, intrygująca i efektowna podróż przez arcydramat polskiego romantyzmu. Trzy z czterech części dramatu oraz poemat „Upiór” Zadara wystawia w całości, bez skrótów, w zgodzie z chronologią ich powstania. I trzeba na wstępie przyznać, że niemal pięciogodzinny spektakl imponuje inscenizacyjnym rozmachem. Urzeka przede wszystkim wspaniała, monumentalna, nowoczesna scenografia Roberta Rumasa, dzięki której na dużej scenie Teatru Polskiego ożywa niesamowity i fantastyczny świat, w którym balansujemy nieprzerwanie na granicy baśniowego marzenia i mrocznego koszmaru. 

Ogromna, opustoszała przestrzeń, gdzie śni o miłości dziewczyna, zmienia się w mroczny, osnuty mgłą las, po którym pod osłoną nocy snują się uczestnicy dziadów, gdzie końca obrzędów wyczekuje chór młodzieży, i gdzie Gustaw spotka „Czarnego Myśliwego” (Adam Szczyszczaj). Chwilę później, ta sama scena odsłania upiorny, betonowy szkielet opuszczonego budynku, obskurny, pełen śmieci, pokryty graffiti, który zastąpi kaplicę gromadzie wystraszonych żałobników. W ostatniej zaś części, na scenę dosłownie wjedzie naturalnych rozmiarów samotny i niedostępny dom Księdza, którego w mroźną zimową noc nawiedzi dawny uczeń – Gustaw. 

Sugestywną, estetyczną wizję dopełnia światło w reżyserii Artura Sienickiego oraz świetna niepokojąca ścieżka dźwiękowa Mai Kleszcz i Wojciecha Krzaka. Cała ta teatralna machina dumnie prezentuje się przed oczyma widza, niemal prowokacyjnie, niczym koronny dowód w sprawie o zdolność powoływania do życia najprzedziwniejszych rzeczywistości. Podobnie imponująco przedstawia się na scenie plejada świetnych wrocławskich aktorów. Bartosz Porczyk jako rozchwiany Gustaw o wielu obliczach, Mariusz Kiljan jako Guślarz, wylękły ludowy szaman, czy wreszcie Wiesław Cichy jako ksiądz z ostatniej części dramatu, cierpliwe znoszący chimerycznego Gustawa. 

fot. Natalia Kabanow

Najważniejsze zdaje się pytanie o rolę, jaką we wrocławskich „Dziadach” przyjął Michał Zadara, rzucając wyzwanie kanonicznemu dziełu. Reżyser, rezygnując z części trzeciej, pozbawia dzieło kontekstu politycznego, skłania się ku uniwersalizacji substancji dramatu. Wyruszamy zatem na poszukiwanie wielkich tematów kultury, pośród Mickiewiczowskich strof. Dość szybko staje się jednak jasne, że szukamy na próżno. Oceany słów, nierzadko pięknie podanych, płynących z wrocławskiej sceny, okazują się kompletnie niezajmujące. Metafizyka nie działa, wzniosłość zmienia się w kicz. W zakamarkach czai się komizm. 

Melodramatyczny banał, powiastka o „miłości silniejszej niż śmierć”, ludowa egzegeza „Bożych przykazań” z ziarnkami gorczycy w tle, infantylna eschatologia, archaiczna śmieszność, intelektualna miałkość – oto co pozostaje z wielkich pytań kultury i egzystencjalnych dylematów – zdaje się mówić Zadara. 

Dziewczyna z pierwszej sceny tęskni za romantycznym love story, z miłością aż po grób, a nawet dalej. Myśliwy przychodzi do Gustawa z workiem na zwłoki, w którym czai się Cezary Łukaszewicz, zapowiadający z miną narratora brytyjskich filmów grozy z lat 50. moment, w którym wieszcz kończy pisanie. Chór młodzieńców przyodzianych w dresy, wylewający się z podrasowanego malucha w środku lasu, pouczając Karusię, że jeszcze przecież nie wszystko stracone, wzbudza lekki uśmiech politowania. Przypominający „polskiego kowboja” handlującego pirackimi kasetami wideo gdzieś na Stadionie Dziesięciolecia, Guślarz odgrywa przed wiejskim tłumem tandetne numery, fruwająca zaś pod sufitem Zosia (Sylwia Boroń), z petem w ustach, poza seksualnymi fantazjami wieśniaków wzbudza raczej skojarzenia z bohaterką piosenki Kazika niż ze zbłąkaną duszyczką. 

Wreszcie Ksiądz, chwilami wyraźnie rozbawiony egzaltowanym słowno-muzycznym performansem nieszczęśliwie zakochanego „polskiego Wertera”, nie jest się w stanie powstrzymać przed tym, by się z widzem tym rozbawieniem podzielić. Skądinąd nawet ów głos z offu, cytujący w oryginale z dzieła Goethego, przywodzi na myśl starą kronikę filmową, kto wie, może nawet wojenną. 

fot. Natalia Kabanow

Wrocławskie „Dziady” to spektakl przedziwny. Wszystko działa w nim doskonale, lecz ostatecznie właściwie nic z niego nie zostaje. Bardzo chciałbym wierzyć, wbrew temu co odnajduję w programie, że jest to przejaw jakiejś niezwykle przewrotnej, świadomej i konsekwentnej strategii twórczej Zadary. Że ta bolesna porażka tekstu w zderzeniu ze współczesnością, jest jednocześnie wielkim triumfem inscenizatora, zdobywającego się na odważny gest wobec dzieła, demaskujący jego dawno już przebrzmiały urok, pięknie opakowany historyczny rozkład, wzruszający i ogólnoludzki banał. 

Istnieje jednak ryzyko, że tym spektaklem, Michał Zadara wraca do swej sformułowanej niegdyś dla Teatru Polskiego w Warszawie koncepcji Muzeum Dramatu Polskiego. Gdzie w atmosferze dydaktycznej ekstazy, z iście kuratorskim zacięciem, eksponuje się na scenie w całości i bez skrótów, pięciogodzinne, rewolucyjne (dwa stulecia temu) arcydzieło, z którego najważniejsze hasła już dawno wynotowała na tablicy pani polonistka. 

I nikt już, rzecz jasna, kompletnie niczego nie powinien się spodziewać po tej wielkiej i ważnej produkcji, może poza drobną archeologiczną podnietą. Wtedy musielibyśmy uznać, że cała ta efektowna machina inscenizacyjna, ów tytaniczny wysiłek, a przede wszystkim demaskatorska przewrotność, to w gruncie rzeczy jedynie banalne sztuczki reżysera, któremu zabrakło odwagi, by fundament literackiego kanonu pochwycić i zinterpretować. Ostatecznie zostały więc rozpaczliwe próby uwspółcześnienia anachronicznej, dawno temu zastygłej formy, służące jedynie temu, by smętną, przydługą ramotę uczynić nieco znośniejszą.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.