Pamięć, jednostkowa tożsamość, granice poznania, świadomość, prawda, rozpad – Twarkowski wyabstrahował z najoryginalniejszego bodaj poematu scenicznego Wyspiańskiego wielkie tematy. Zapośredniczone w nowych mediach, płyną ze sceny wartkim jak strumień świadomości nurtem. Oto otrzymujemy kliniczne studium konwulsyjnych zmagań niestabilnego emocjonalnie i ontologicznie podmiotu, zanurzonego w technokulturowym konglomeracie. Cyfrowo przetworzony obraz, trójwymiarowe projekcje, awatary – rzeczywistość sceniczna pozbawiona zostaje już nie tylko referencji do świata zewnętrznego, przestaje właściwie odsyłać także do dzieła literackiego. Triumf Baudrillardowskiej metafory?
Stanisław Wyspiański „Akropolis”, reż. Łukasz
Twarkowski. Stary Teatr w Krakowie,
premiera 30 listopada 2013W tej intertekstualnej grze, pośród przywodzących na myśl „Odyseję kosmiczną” filmowych sekwencji odtwarzanych na wielkim, rozciągniętym nad sceną ekranie, spotykamy nie do końca realne, także jako byty scenicznie, postaci dramatu z początku XX wieku. Minimalizm świata rodem z kina science fiction miesza się z onirycznym, przypominającym marzenie senne, niepokojącym światem obrazów spod znaku francuskiej nowej fali. Twarkowski myśli obrazem, „montuje” swój spektakl, posługując się filmowymi środkami. Introspekcje i retrospekcje nieustannie rozbijające narrację, fragmentaryczność i achronologia, „głębia ostrości”, niejako równolegle rozgrywające się sceny skomponowane jak filmowe kadry – całość tworzy spójną, intrygującą i wielowarstwową wizję. Nie brak w spektaklu Twarkowskiego także inspiracji teatralnych – Lupą, Jarzyną, Warlikowskim.
Poza górującym nad sceną ekranem scenografia składa się z białego, przeszklonego z jednej strony konteneru, zbudowanej z geometrycznych białych płytek ściany, przywodzącej na myśl wnętrze futurystycznej jaskini, oraz usytuowanego w głębi sceny pomieszczenia, którego ściany tworzą ułożone rzędami kasety VHS, dostępnego widzowi jedynie za pośrednictwem transmitowanego na ekran obrazu z miniaturowych kamer, za pomocą ujęcia POV postaci.
Twórcy krakowskiej inscenizacji, szukając w tekście tego, co uniwersalne i nie obciążone znaczeniowo, pozbawili „Akropolis” wymiaru narodowego, zastąpionego momentami brutalną wiwisekcją indywidualnej podmiotowości. W tym celu sięgnęli głównie po sceny z drugiego oraz trzeciego aktu dramatu Wyspiańskiego. Na scenie oglądamy mitycznych bohaterów wojny trojańskiej: Priama, Hektora, Parysa, Hekabe, Andromakę, Helenę, Kassandrę – rozprawiających o walce, honorze, wojennych powinnościach, miłości i nieprzemijającym pięknie. W drugim akcie przedstawienia, jakby równolegle, toczy się zaczerpnięta ze starotestamentowej przypowieści historia wygnaniu Jakuba, jego wędrówki, służby u Labana i rywalizacji Racheli i Lei o względy Jakuba-Izraela.
W drugim akcie, po wzniosłej, pełnej patosu scenie błogosławieństwa Izaaka, na scenie pojawia się współcześnie ubrana Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, by w ramach swoistego interludium, dowcipnego, choć nieco przydługiego miniwykładu, podzielić się z publicznością wrażeniami ze swego wylewu, oraz z właściwym telewizyjnym kaznodziejom zapałem przekonywać nas o fantastycznej nieprzeniknioności umysłowego aparatu człowieka.
Twarkowski nie tylko manipuluje sceniczną rzeczywistością, lecz także podważa nieustannie odbiorczy konwenans, stawiając pytanie o granice naszych zdolności poznawczych. Ciągle zmieniając perspektywy, partycypujemy w rzeczywistości scenicznej w sposób fragmentaryczny, boleśnie odczuwamy brak tradycyjnej, uprzywilejowanej perspektywy wszechwiedzącego obserwatora. Odbiera się nam tym samym zazdrośnie strzeżoną, uprzedmiotawiającą władzę spojrzenia. Czuć to wyraźnie w niezwykłej scenie, gdy za pośrednictwem miniaturowej kamery przyglądamy się transmitowanej na ekran rozmowie Racheli z własnym lustrzanym odbiciem. Pozornie przyglądamy się bohaterce, przyglądającej się samej sobie. Z czasem jednak w jej odbiciu zaczynamy dostrzegać twarz Jakuba, przyglądającego się jej zza tafli szkła. W kim zatem przegląda się Rachela? Czyjej projekcji przyglądamy się my – widzowie?
Twarkowski i Herbut tworzą niezwykle sugestywny teatralny świat. Pełne rozmachu, gęste od znaczeń wizje zdają się nieustannie konkurować o uwagę widza. Sprawnie zrealizowane ciągi filmowych projekcji ostatecznie jednak przegrywają z kilkoma znacznie skromniej pomyślanymi scenami. Zwłaszcza z przejmującym finałem, w którym na pogrążonej w półmroku scenie do Jakuba (Zbigniew W. Kaleta) przychodzi Anioł-Mesjasz. Transmisja zostaje przerwana, ekran nad sceną wyświetla komendy o błędach systemowych, uwaga widza skupiona zostaje wyłącznie na scenie, już bez zapośredniczeń, bez technologicznych protez. Anioł-Przewodnik-Jaźń (Hajewska-Krzysztofik) okazuje się łudząco podobny do pani neurolog po wylewie, z doczepioną brodą. Zaczerpnięta z teatru Warlikowskiego queerowa figura transgresji zdaje się tym razem odsyłać nas do innego porządku. Staje się przewodnikiem w podróży na „drugą stronę lustra”. Na scenę pada blady snop światła, jakby z poza diegezy – to pozostałość metafizyki, symptom wideoobłędu czy szachrajstwo sztuki? Światło nie pada jednak ani na Jakuba, ani na Anioła…