Zawieszony na fasadzie Volksbühne transparent tej treści informował widzów o wakacyjnej przerwie w artystycznej działalności berlińskiego teatru. Zawisł on w miejscu, z którego zazwyczaj ogromne plakaty obwieszczają miastu i światu, jaki spektakl można tego wieczoru obejrzeć na deskach teatru. Ten cudownie bezczelny i czytelny slogan, w pewnym sensie stanowił doskonałą zapowiedź najnowszego spektaklu René Pollescha, zaprezentowanego szczecińskiej publiczności w ramach 50. edycji Kontrapunktu.
Druga część teatralnego dyptyku, opera „O jednym takim, co się wyprowadził, bo już nie było go stać na czynsz”, nie tylko nie jest w istocie operą, ale i wbrew wiele obiecującemu tytułowi nie jest także artystycznym narzędziem nieustającej walki klas (a przynajmniej nie wprost). Spektakl Pollescha i Lowtzowa jest bezlitosnym szyderstwem, a co za tym idzie także i drapieżnym oskarżeniem. Tym bardziej intrygującym, że dość zaskakująco zaadresowanym.
Ogromną, pustą scenę otaczają ściany z czarnego, falującego i połyskliwego materiału przypominającego taśmę filmową. Zachwycająca wizja Berta Neumanna przywodzi na myśl rachityczną pustkę kosmosu albo dno oceanu. Znakomita Filmorchester Babelsberg pod batutą Olivera Pohla zaczyna grać, a widzów bez reszty pochłania uwodzicielski spektakl dźwięków i barw. Po dłuższej chwili na scenę wkracza niespiesznie trójka bohaterów ubranych w przypominające kampową wersję kosmicznych skafandrów kostiumy (projektu Niny von Mechow) wraz z wyposażoną w egzemplarz sztuki suflerką (Tina Pfurr).
- Ciebie już nie ma. W technicznym aspekcie pożądania, a ja zastanawiam się, jak mogłeś mi zniknąć. I tu znów pojawia się kwestia, czym jest pożądanie? Wiesz co, kilka dni temu jeszcze bym zemdlała, gdybyś stanął naprzeciw mnie, gdybyś był wtedy stanął naprzeciw mnie. Dlaczego to już minęło?
- Też chciałbym to wiedzieć.
- Nie mam już nic. Ciebie już nie ma, ale jak to się stało? Stajesz naprzeciw mnie, a ciebie już nie ma.
Rozpoczyna się długa i pełna pasji dysputa o gasnącym pożądaniu, poszukiwaniu realności, poczuciu wyczerpania. Z minuty na minutę atmosfera gęstnieje. W ruch idą Lacanowskie teorie, kryzys reprezentacji, filozoficzne rozważania o zmiennej naturze bytu i biologicznym determinizmie. Akcja grzęźnie. Uwaga widza powoli odrywa się od dziwnych „gadających głów”, którym akompaniuje orkiestra.
Z czasem zaczynamy sobie zadawać pytanie: o co właściwie chodzi bohaterom przedziwnego spektaklu? I właśnie wtedy na scenę zlatuje gigantyczny rekin, w którego wnętrzu bohaterowie odbywają pełną przygód wędrówkę po zakamarkach własnej jaźni. Publiczność śledzi tę podróż na żywo, dzięki zamontowanej w brzuchu drapieżcy kamerze.
Wszystko staje się jasne. Nie chodzi o nic, tylko o przeintelektualizowany elegancko oraz kosztownie opakowany teoretyczny bełkot, rozdęte ego artystów oraz bezrefleksyjny snobizm widowni, w każdej chwili gotowej do radosnej i niczym nieskrępowanej nadinterpretacji. Pollesch z pomocą znakomitych aktorów, zwłaszcza Martina Wuttke oraz Lilith Stangenberg, drwi bezlitośnie ze wszystkich tych subtelnych acz jałowych sporów teoretycznych, którymi intelektualne elity Zachodu nużą się nieustannie w wysmakowanych i przeestetyzowanych sceneriach „pierwszego świata”.
Gdy bohaterka grana przez Stangenberg rozprawia o niekontrolowanym podziale komórek i rozmnażaniu, na scenę wbiega pięćdziesięcioro dzieci (chór jednego z berlińskich przedszkoli) wspólnie wykonujących popowy przebój miłosny. Rozważania o istocie bytu i doświadczaniu rzeczywistości ilustruje Martin Wuttke wypadający z paszczy rekina w przebraniu ropuchy i tarzający się w gęstym, galaretowatym, zielonkawym płynie.
Podobnie jak w poprzednim, inspirowanym twórczością Balzaca spektaklu „Blaski i nędze życia kurtyzan” – rozgrywającej się w tej samej scenerii opowieści o grupie aktorów spędzających czas w przerwie spektaklu, tocząc w palarni nieustające dysputy o istocie sztuki – Pollesch jest przede wszystkim autoironiczny. Zjadliwa satyra w największym stopniu dotyczy bowiem artystów, także tych najważniejszych twórców europejskiego teatru, którzy za ogromne pieniądze, w coraz większym oderwaniu od rzeczywistości, tworzą ku uciesze elit, także na deskach awangardowej Volksbühne, kosztowne, formalnie rozbuchane, pełne intelektualnych pretensji, a w gruncie rzeczy jałowe i powtarzalne inscenizacje. Spektakl Pollescha jest przede wszystkim wyrazem rozczarowania, protestem. Czy receptą na artystyczny kryzys okaże się być Chris Dercon (dyrektor londyńskiej Tate Modern), który mimo licznych protestów ma za dwa lata zastąpić legendarnego Franka Castorfa od ćwierć wieku kierującego najważniejszą z europejskich scen?