Przyjemność płynąca z lusterka
Wydawnictwo Literackie

14 minut czytania

/ Literatura

Przyjemność płynąca z lusterka

Natalia Fiedorczuk

Karl Ove Knausgård nie ukrywa się, nie pozuje: jest nadętym i egotycznym Piotrusiem Panem. Nie chodzi tutaj o literaturę, o dzieło, o historię czy o pointę. Chodzi tylko i wyłącznie o Karla

Jeszcze 4 minuty czytania

Pierwsza płaszczyzna „Mojej walki” jest narracyjna, przyziemna. O jej mistrzowsko rozwleczone pasaże potknęłam się już w części pierwszej. Opisy bałaganu w domu ojca, następnie sprzątanie, padają tam nazwy wszystkich użytych detergentów, czynności i algorytmów. Jednak nie robi się nudno. W drugiej części są to zazwyczaj długie wycinki z życia rodzinnego. Na przykład kilkunastostronicowy opis przyjęcia dla kilkulatków, podczas którego rodzice socjalizują się w sposób znany z lat zinstytucjonalizowanej edukacji czy pracy – bez przekonania, w sposób narzucony i ostatecznie – dziwaczny. Bez przekonania podchodzi również do udziału w przyjęciu córka Karla, kilkuletnia Vanja. Obserwowane przez ojca towarzyskie próby dziewczynki, wobec których nonkonformistycznie kapituluje jeszcze przed możliwością uzyskania jedynej gratyfikacji, paczki hipotetycznych słodyczy, przeplatają się tu z nieprzystosowaniem samego ojca do uczestnictwa w podobnych wydarzeniach. Przewagą ojca jest jedynie wino, którego może się napić, by zmiękczyć dysonanse między – ależ to oczywiste – zmieszczaniałymi, nudnymi i równie zdziwaczałymi rodzicami, posyłającymi swoje dzieci do społecznego, wegetariańskiego przedszkola. Płaszczyzna narracji jest wyśmienita, narkotyczna. Strzela w otoczenie precyzyjnie, strzela też w samego narratora. Hiperrealizm tej narracji to hiperrealizm lusterka powiększającego, które w opisie producenta służy „do makijażu”, natomiast wszyscy dobrze wiemy, że genialnie nadaje się do wyciskania zaskórników i usuwania zbędnego owłosienia pęsetą.

Przyjemność czytania Knausgårda jest porównywalna z:

  • jedzeniem łososia z barku w Ikei (zawsze taki sam, ale jednak nie) z równoczesnym podsłuchiwaniem rozmów rodzin rozlokowanych przy sąsiednich stolikach (kłótnia o bidet, sposób strofowania dzieci, skargi na szefa, milczące, gniewne znudzenie)
  • czytaniem wpisów na forach internetowych, zaczynających się od „Co zrobiłybyście w takiej sytuacji…”
  • czytaniem blogów ludzi jedzących łożysko/rodzących w wannie na Ursynowie (metraż łazienki: 4,5 m2) z równoległym, strwożonym wysyłaniem linków koleżance („Spójrz, co ci ludzie, ja nawet nie…”)
  • wspomnianym już przeze mnie usuwaniem zaskórniaków/włosów z podbródka
  • robieniem sobie czterdziestu bardzo podobnych zdjęć typu „selfie”.

Karl Ove Knausgaard, „Moja walka”, tom 2. Przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Literackie, 748 stron, w księgarniach od maja 2015Karl Ove Knausgård, „Moja walka”, tom 2. Przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Literackie, 748 stron, w księgarniach od maja 2015W recenzji Williama Deresiewicza, opublikowanej na łamach „The Nation” po ukazaniu się angielskiej wersji drugiej części „Mojej walki”, krytyk nazywa Knausgårdowską logoreę „gigantycznym selfie”. Jest to jedna z nielicznych rzeczywiście krytycznych opinii na temat książki, wśród zdań entuzjastycznych i hurraentuzjastycznych, porównujących autora do Prousta/Dostojewskiego/Joyce’a/dopisz swoje porównanie. Knausgårda uwielbiają też inni pisarze, przede wszystkim inni „pisarze środka” – na przykład Jeffrey Eugenides czy Zadie Smith. Ja też uwielbiam czytać Knausgårda i nie umiem się od niego oderwać. Średnio uwielbiam jednak Knausgårda jako Knausgårda, naiwnie, a może wcale nie naiwnie traktując postać pisarza na równi z narratorem „Mojej walki”. Zgadzam się z tym selfie, zgadzam się, że jest to literatura środka i że porównania z dziełami klasycznymi są tutaj mocno przesadzone. Jednak skrupulatne obnażanie się autora jest katartyczne i uwalniające. Karl Ove Knausgård w „Mojej walce” nie ukrywa się, nie pozuje: jest nadętym i egotycznym Piotrusiem Panem. Nie chodzi bowiem tutaj o literaturę, o dzieło, o historię czy też pointę. Chodzi tutaj tylko i wyłącznie o Karla.

Któż z nas nie tęskni, by chodziło tylko o nas? Byśmy mogli, w końcu, uwolnić się od przymusu dojrzałości, trzeźwego spojrzenia, że jednak nie dokonamy czegoś Wielkiego i Doniosłego, w najlepszym wypadku zaś przeżyjemy życie przyzwoicie, być może rodząc kilkoro dzieci i angażując się w kilka bądź kilkanaście przedsięwzięć zawodowych dających satysfakcję. Jak wspaniale fantazjować i irytować się faktem, że To Co Najlepsze dopiero przed nami i że Dlaczego Nie Już? Tymczasem spalamy się, wypełniając pożyteczne, ale irytujące społeczne role: męża – bo niby Wielka Miłość nas uskrzydli, ojca – bo przecież dzieci są wartością, bezdyskusyjnie. No i pisarza, artysty – niestety, jest to rola, która wypełnia się tylko w określonym czasie, miejscu i procesie. Wie o tym każdy, kto para się twórczością i na czymś w rodzaju przyjęcia musi odpowiedzieć na pytanie: ale czym właściwie się zajmujesz? Muzyką. Ale jaką? Co grasz? Trudno powiedzieć. Piszę piosenki. Jak się nazywa twoja grupa? Można was gdzieś posłuchać? – na przykład ja, mniej więcej na tym etapie, zaczynam nerwowo rozglądać się na boki. Przyznawanie się do pięknoduchostwa w stylu pisarstwa (a nie daj Boże dopiero czekasz na publikację) czy wydawania płyt z własną muzyką wydaje się być jakąś narcystyczną fantazją maturzystki, zwłaszcza kiedy w sposób oczywisty nie trzymasz w ręku mikrofonu lub instrumentu, albo paczki z książkami, z wydrukowanym na nich własnym nazwiskiem. Wiadomo też, że jedna książka, płyta czy film nie wystarczą. Ta twórcza, egotyczna walidacja jest potrzebna na nowo i na nowo.

Norweski komik odkrywa prawdę o gender

Druga płaszczyzna prozy Knausgårda: to część eseistyczna, która staje się inteligencką ucieczką od kompulsywnego, skrupulatnego opisywania codzienności. Są to zazwyczaj bezpośrednie snucia autora na tematy związane z kulturą: historią, sztuką, obyczajami. Dostojewski. Różnice między postępowymi, acz niewyraźnymi Szwedami oraz butnymi, reakcyjnymi i obciachowymi Norwegami. Literatura skandynawska. Zwątpienie w literaturę. Teatr. Polityka. Świat zapośredniczony. Świat inteligenckich dysput, który jest doskonałym pretekstem, by nie uczestniczyć w rzeczywistości. Rzeczywistością Karl, w sposób zupełnie niezaowalowany, gardzi.

A może reagowałem na prefabrykowane dni w tym świecie, na tory rutyny, którymi podążaliśmy, przez które wszystko stawało się tak przewidywalne, że musieliśmy inwestować w rozrywki, aby poczuć choć cień intensywności? Za każdym razem, gdy wychodziłem z mieszkania, wiedziałem, co się zdarzy, co zrobię.

Mimo wszystko, świat jego spostrzeżeń wydaje się trafny i precyzyjny. Analizuje siebie z masochistyczną skrupulatnością i bez ściemy, na miarę aliterackich prac terapeutycznych, które pisze się, uczestnicząc w grupowych terapiach dla uzależnionych, współuzależnionych czy osób z depresją.

Nie chodziło o brak ochoty do umycia podłogi czy zmienienia dziecku pieluchy, tylko o coś bardzo zasadniczego, o to, że nie przeżywałem wartości codziennego życia, lecz chciałem się od niego oderwać, tak było zawsze. Życie, którym żyłem, nie było moim życiem.

Knausgård, zwłaszcza po tym pasażu, jawi mi się niczym nawiedzony nastolatek w amoku, złakniony intensywności, „przeżycia”, przygody i upojenia; tymczasem jest upupiony, oszukany i obrażony: koniecznością odrobienia lekcji, pójścia gdzieś, załatwienia czegoś, ogarnięcia się. Proste sprawy, jeśliby je rozpatrywać pod kątem sensów i kontekstów, są absurdalne, autoteliczne. Ich się nie rozważa, je się robi, Karl, proszę.

Innym fragmentem, w którym autor wręcz podkłada się domorosłym psychologom i analitykom, a także krytyczkom z nurtu feministycznego, jest przyznanie się do prawdziwych uczuć, kiedy maszeruje ulicami Sztokholmu pchając – UWAGA – wózek dziecięcy!

Właśnie tak doszło do tego, że nowoczesny i sfeminizowany chodziłem ulicami Sztokholmu, nosząc w sobie wściekłego mężczyznę z dziewiętnastego wieku. W chwili, gdy kładłem dłonie na rączce wózka, sposób, w jaki na mnie patrzono, zmieniał się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. (…) Kiedy pojawiałem się z wózkiem, żadna kobieta na mnie nie patrzyła, jakbym w ogóle nie istniał. Można by pomyśleć, że wiązało się to z bardzo wyraźnie wysyłanym przeze mnie sygnałem, że jestem zajęty, ale przecież taki sam sygnał wysyłałem, kiedy szliśmy z Lindą trzymając się ręce, a to nigdy nikogo nie powstrzymywało od patrzenia w moją stronę. Czyżbym dostawał to, na co zasłużyłem? Usadzano mnie w miejscu?

O, bongo baja! Norweski komik demaskuje prawdę o gender! Wózek jest po prostu niemęski oraz kastracyjna rola wózka. Pozwolę sobie na anegdotyczną dekonstrukcję tego Karlowego mitu. Jedyny moment, kiedy nie interesowali mnie mężczyźni z uwagi na wózek, przypadał na okres między 15 a 17 rokiem życia. Natomiast obecnie, jako kobieta trzydziestoletnia, postrzegam wózek jako wartość do mężczyzny dodaną. Cierpliwość do małego dziecka bowiem – nieważne, czy do własnego, czy pożyczonego – jest dla mnie komplementarną cechą, której mi, jako zmęczonej matce, nieraz bardzo brakuje. Spytałam o ten nieszczęsny wózek małżonka – odparł, że wózek z zawartością napawa go dumą, oraz przyznał, że w parku i na ulicy kobiety patrzą na niego łaskawie. Zagadują: „ach, podobny”, mrużąc flirciarsko oczy (podobno jednak lepiej sprawdza się nosidło ergonomiczne, kobiety podchodzą bliżej, gdyż dziecko znajduje się na ojcu/opiekunie). Do tego dochodzi jeszcze aspekt tak zwanego sukcesu reprodukcyjnego. Żywy, ładny potomek to namacalny dowód płodności i skuteczności samca. Seksualna niewidzialność Karla z wózkiem jest może zatem w oku ów wózek pchającego? Lub też zwraca uwagę na kobiety zbyt młode? Może jako nastolatek, również zainteresowany jest nastolatkami? (Tutaj polecam uwadze wątek parapedofilny z rzekomej przeszłości Karla, którym drażnić lubi go jego przyjaciel, Geir).

Inna sprawa, że w naszym kręgu kulturowym figura czułego ojca jest archetypem pożądanym i wielokrotnie utrwalanym („Krzyknęły dziatki, do ojca przypadły,/ Tulą się pod płaszcz na łonie;/ Truchleją sługi, struchlał pan wybladły,/ Drżące ku zbójcom wzniósł dłonie./Ach, bierzcie wozy, ach, bierzcie dostatek/ Tylko puszczajcie nas zdrowo,/ Nie róbcie małych sierotami dziatek/ I młodej małżonki wdową”, nie wspominając już o Trenach). Skandynawowie chyba nie są aż tak wylewni, stąd też być może współczesne ojcostwo w chłodnej Szwecji sprowadza się do funkcjonalnego rozwiązania społecznego, który pozwala kobietom łączyć życie rodzinne z zawodowym, wyrównując szanse obu płci. Żeby zabawić się w psychoanalizę – do czego autor zdaje się serdecznie czytelnika zapraszać – również kwestia relacji Karla i jego ojca nie należy do najprostszych. Ojciec Karla bowiem nie wytrzymuje banalności życia rodzinnego, jeszcze zanim autor osiąga wiek dojrzały. Podejmuje świadomą decyzję o ostatecznym wypisaniu się z rzeczywistości, zapija się na śmierć, z konsekwencjami czego stykamy się w pierwszym tomie „Mojej walki”.

Ale tu nie chodzi o gender, o odkrycie prawdy o świecie, o dostrzeżenie wzoru, o obserwację. Płaszczyzna eseistyczna również generowana jest w służbie ego. Tutaj ciągle chodzi o Karla.

It’s all about Karl

W związkach męsko-damskich (bo w końcu w drugiej części kolosa Knausgårda chodzi głównie o relacje z kobietami), w których zachodzi przedziwny proces zmiany z kochanków w rodziców, obserwuję pewien rodzaj charakterystycznej gry, która nieustannie toczy się między partnerami. Nazwałam ją roboczo „kto ma gorzej?”. W „kto ma gorzej?” gram również i w moim związku. Kto krócej spał? Kto ma gorszy katar/grypę/niestrawność? Pod czyją opieką dziecko było marudniejsze i bardziej płaczliwe? Kto ma więcej pracy? Kto poświęca się bardziej? Oczywiście ta gra nie wnosi nic konstruktywnego, nie sprawia, że ktokolwiek ostatecznie czuje się lepiej. Jest raczej kłótliwą protezą dialogu i dziecinną wyżywką. Może też toczyć się nie wprost, przenieść się na poziom czynów lub zaniechań. Wściekłe, ostentacyjne zamiatanie kuchni. Siedzenie na kanapie z zamkniętymi oczami, podczas gdy partner/partnerka mówi coś nudnego o przedszkolu, planach świątecznych czy corocznej kontroli diagnostycznej samochodu. Jestem winna wielu tych grzechów, jednak w „kto ma gorzej?” nie chciałabym zagrać nigdy z Karlem. Karl po prostu zawsze ma gorzej. Karl robi wszystko, robi się też coraz bardziej wściekły. Ma pretensję o bałagan, ma pretensję, że jego żona leży na kanapie (też bym leżała, gdybym miała urodzić trójkę dzieci w zaledwie pięć lat). Zamiata z furią podłogę i z obłędem w oczach przemieszcza się po Sztokholmie, pchając, ciągnąc i poganiając trójkę bardzo nieletnich kiełbas. Ma zdecydowanie gorzej! Tak strasznie się poświęca, rezygnuje z pisania kolejnej powieści (tylko jakoś nie bardzo ma na nią pomysł), byle tylko pokazać, jak bardzo ma gorzej niż jego depresyjna żona, zalegająca w salonie, zakurzony przedmiot.

W zasadzie ta gra zaczyna się między nimi jeszcze zanim pojawiają się dzieci. Miłosne sprawozdanie ze związku z drugą żoną to historia kilku miesięcy upojenia, potem gwałtowna równia pochyła: depresje, próby rozstań, w końcu ciąża. I kolejne.

Wszystkie postacie, z którymi pozostaje w związkach narrator, istnieją wyłącznie w odniesieniu do niego samego. Szybko znika pierwsza żona, Tonje. Poznaliśmy ją w pierwszym tomie. W drugim Karl opuszcza Norwegię, postać Tonje blednie coraz bardziej, z każdą, coraz rzadszą i bardziej zdawkową rozmową telefoniczną. Linda, początkowo wciągająca i niebezpieczna, bergmanowska femme fatale, po (płocho wyznanej ukochanemu) próbie samobójczej i epizodzie maniakalno-depresyjnym staje się udomowionym, jednowymiarowym kształtem. Prokuruje z Karlem trójkę pacholąt i traci na znaczeniu. Trudno jest mi zdecydować, czy włażąc w gigantyczne selfie Karla Ovego Knausgårda bardziej utożsamiam się z nim, czy współczuję jego żonie. Jednak jednej rzeczy chłopakowi naprawdę zazdroszczę: w żadnym momencie nie ściemnia.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.