W kultowym „Krzątactwie” Jolanta Brach-Czaina dzieli doświadczaną rzeczywistość na momenty zdarzeń niezwykłych oraz na niedostrzegalne ciągi czynności codziennych. Od tych drugich uwaga odkleja się, ucieka, spragniona bodźców skrajnych i dominujących. Rytmicznemu przemieszczaniu się wśród spraw błahych towarzyszy widmowa niepamięć. „Brak wyraźnego kształtu, zdecydowania odrębnych form, czytelnych znaków (…) – nie zostały nam w ręku żadne dowody. Jedyną poszlaką jest znużenie”. Obiad zostaje zjedzony, naczynia ze zmywarki – odłożone do szafki, śmieci – wyniesione. Dobrowolne zaniechanie tych czynności staje się gestem, który współczesna kultura psychoterapeutyczna przyporządkowuje patologii. Depresji lub psychozie, jeśli zaniechaniu towarzyszy zanik woli życia. Z perspektywy makro – jednostkowe zaniechanie stanowi pogwałcenie podstawowej umowy. Komuś, kto uparcie odmawia krzątania się wokół siebie – zwłaszcza jeśli nie jest członkiem grupy ekonomicznie uprzywilejowanej, w której krzątanie można zlecić na zewnątrz: posiłki na telefon, usługi sprzątania, prasowania, pielęgnacja ogrodu, prace opiekuńcze – nadajemy etykietę osoby niedojrzałej, nieprzystosowanej społecznie. Przechodzi na drugą stronę – na stronę Innych, wariatów, nieudaczników, ludzi z marginesu, przestępców.
Zaniechanie to rezygnacja o dojmującym ciężarze. Dopiero w jej obliczu możemy poznać wagę napięcia, które utrzymuje nas zwykle w ryzach. Wewnętrzna skłonność do poruszania się między napięciami stanowi istotę woli życia. W moim przypadku podstawowa oś napięć przebiega między stanami rezygnacji i ulgi. Na co dzień staram się odgrywać określone role społeczne (pisarka, matka, partnerka, członkini społeczności, właścicielka psa Chleba), tkwiąc równocześnie w nieprzerwanej negocjacji z kryzysem. Od dwudziestu lat doświadczam chronicznej depresji. Po dwóch dekadach osiągnęłam pewne sukcesy w zarządzaniu własną rezygnacją, tak by nie rujnowała mnie samej i moich najbliższych. Mój przepis na życie w cieniu rezygnacji jest banalny: interwencje specjalistów, psychoterapia, nowoczesne leki, uważna obserwacja symptomów, aktywność fizyczna. Podróżuję po stałej orbicie: najpierw staję się coraz intensywniej wyczerpana codzienną harówą, zaczynam podważać jej sens. Następnie – nieuchronnie – doświadczam okresowej rezygnacji, kiedy uderza mnie nawrót depresji. Powolne wynurzanie się z rezygnacji to doświadczenie ulgi – interwencja terapeutyczna bądź farmakologiczna okazuje się skuteczna. W cichej euforii owej ulgi doświadczam wdzięczności za obecność i cierpliwość rodziny, nagradzam się pisaniem, a nawet snuciem względnie bezpiecznych planów (upieczenie ciastek, weekendowy wyjazd, spotkanie autorskie).
Podróżowanie po osi osobistych napięć – zapewne nie tylko moje – zostało jednak chwilowo zawieszone. Według prognostyków kryzys spowodowany wirusem SARS-CoV-2 i infekcją COVID-19 może nieodwracalnie odmienić pojmowanie tego, co w pierwszym świecie uważaliśmy za oswojoną normę. Przywileje dążeń i marzeń są dziś zatrzymane w blokach startowych. Świat utknął w czasie pomiędzy, czasie nieznośnym, bez konkretnej daty ważności, bez perspektywy szybkiego przywrócenia starego systemu codziennych podróży od czynności do czynności. I bez wizji ulgi, opatrzonej pieczątką „niezwykłe”. „Niezwykłe” w tej optyce oznacza przyjemne, szczęśliwe, dopełniające, ekscytujące. Przyjęcie u przyjaciół, koncert ulubionego wykonawcy, wyjazd na wakacje. Nawet jeśli przyjęcie okazuje się nudne, koncert – rozczarowuje, a wyjazd nie spełnia oczekiwań, to nie liczy się przecież sam efekt, ale narastanie, które prowadzi w jego kierunku. Właśnie ono pozwala na przetrwanie tysięcznego opróżniania zmywarki czy przewracania kolejnego naleśnika.
Czy receptą na mnisi rytm rytuałów i izolację będzie „tu i teraz”? To w końcu idealny moment na praktykowanie uważności: świat skurczył się do czterech ścian, przekierowując naszą kapryśną uwagę na ignorowaną zazwyczaj, nużącą i powtarzalną codzienność. Obiad robi się nie po to, by nakarmić domowników, ale dla robienia obiadu – bez narkotyzujących neuroprzekaźników, które zalewają nasz układ nagrody. Oddech, przede wszystkim oddech.
Modna od pewnego czasu mindfulness (po palijsku sati, w sanskrycie smrti) to stan podwyższonej świadomości chwili obecnej, relacji rzeczy wobec rzeczy i siebie wobec rzeczy. Rozwijanie w sobie uważności i obecności ma stanowić remedium na przyspieszenie, na korniki toczące umysł człowieka A.D. 2020: kiepską koncentrację, nerwowe gonitwy myśli i ponure ruminacje. Autor „McMindfullness”, nauczyciel koreańskiej szkoły Zen, Ronald Purser zwraca jednak uwagę na urynkowienie tej idei. A także na to, że jej rozwodnienie i sprowadzenie do narzędzi, którymi łatwo handlować, sprowadza uważność do mechanizmów intrapersonalnych, całkowicie ignorując możliwą dzięki niej zmianę społeczną. Osoba praktykująca uważność trenuje świadomość do stanu swoistego rozpłynięcia się „ja”. Sprawczość staje się wyłącznie tym, co „przeszkadza” w osiągnięciu szczęścia – to my jesteśmy odpowiedzialni za to, że nam źle, za nasze myśli, nasze nieprzespane noce i attention-span na poziomie gupika. „Bycie odpowiedzialnym za własny dobrostan” niebezpiecznie przypomina „bycie odpowiedzialnym za własny sukces”: wielokrotnie demontowane kłamstwo transformacji ustrojowej i amerykańskiej wersji wolnorynkowego powodzenia.
Kiedy piszę ten ustęp, jest początek kwietnia. Od północy dnia kolejnego zaczynają obowiązywać obostrzenia w samodzielnym opuszczaniu miejsca zamieszkania, w tym zakaz wstępu do świątyni mojej osobistej rutyny – do lasu po sąsiedzku. Władze zadecydowały w imieniu obywateli: nasz lęk jest uzasadniony, zagrożenie – realne, konsekwencje – nieznane, ale mocno niepokojące. W obliczu zagrożenia – kładącego się cieniem na naszej podstawowej wolności poruszania się, samostanowienia, pracy, przyjemności – tu i teraz zdaje się prowadzić nas ku poznaniu, któremu jednak towarzyszy lęk. Dotyczy własnej śmiertelności, zniknięcia – nas i naszego świata. Tego lęku tu nie zapraszaliśmy, nie jest bezpiecznie dyskutowany w gabinecie terapeuty. W tej sytuacji praktykowanie uważności może odegnać chwilowy, paraliżujący atak paniki.
Dopóki jest jeszcze legalny – odbywam poranny spacer z psem. Odkąd zaczęto prawnie regulować zasadność przebywania na zewnątrz, moje spacery wydłużyły się, a nawet nabrały charakteru zakazanej przygody. Pies nie odstępuje mnie w domu na krok, jego lęk separacyjny nabrał charakteru obsesji: Chleb otwiera sobie łapą drzwi od toalety, a jeśli je zatrzasnę – piszczy jak dwulatek. Dzieci, początkowo zachwycone możliwością domowych wakacji, są teraz raczej odcięte i najchętniej odpłynęłyby w cyfrowy świat bajek i gier online, choć czują też potrzebę przytulania, miętoszenia i obściskiwania się średnio co kwadrans. Kontrolne „mama?” dociera do moich uszu dwukrotnie, tylko kiedy piszę ten akapit w sąsiednim pokoju.
Za to w lesie wybucha wiosna. Zalesione pagórki trójmiejskiego parku krajobrazowego są – paradoksalnie – znacznie gęściej niż w czasie zwykłym odwiedzane przez spacerujących i uprawiających sport. Z daleka słyszę krzyk – zamieram, ale po chwili konstatuję, że jest to krzyk radości, pisk przypominający ten, który towarzyszy zabawie małych dzieci: niekontrolowany, spontaniczny. Z wysokiego pagórka zbiegają dwie kobiety, czterdziestoletnia i nastolatka, matka z córką. Krzyczy matka: zziajana, czerwona, uśmiechnięta. Każdy sposób na zakłócenie pełnej napięcia ciszy (przerywanej komunikatami z przejeżdżających audiowozów: „Uwaga, ze względu na wprowadzony w kraju stan epidemii prosimy o pozostanie w domach”) jest sposobem na ustanowienie własnego „ja” w czasie pomiędzy. Dotychczas nagłe zachowania w przestrzeni publicznej zarezerwowane były dla tych na marginesie społeczeństwa, których przeskakiwanie pośród napięć codzienności już przestało obowiązywać. Dzieci, nieznające jeszcze rozkoszy i zatracenia w zaniechaniu, okoliczni alkoholicy, osoby w kryzysie psychicznym, włóczędzy, wyrzutkowie.
Doświadczanie epidemii zachodzi widmowo, nienamacalnie. Nie widzimy na własne oczy najbardziej drastycznych skutków rozprzestrzeniania się wirusa, ale od przebudzenia nasiąkamy informacjami o kolejnych potwierdzonych przypadkach i zgonach, fałszywych szczepionkach czy zniknięciu ośmiu milionów numerów u jednego z operatorów chińskiej sieci komórkowej. Ktoś w prywatnej rozmowie na Messengerze używa sformułowania: „Ten koniec świata następuje przez internet”. Koniec świata niekoniecznie oznacza fizyczne rozstąpienie się chodnika, po którym idziemy, następuje koniec świata, który znamy. Widmo kryzysu ekonomicznego, spowodowane awaryjnym wyhamowaniem gospodarki, jeszcze nie zagościło na dobre w świadomości. Jeszcze się targujemy, niektórzy oprotestowują nałożone zaostrzenia. Ci mocno zalęknieni donoszą o wrogości mijających się na ulicy nielicznych przechodniów; inni próbują zarobić na spekulacyjnym handelku środkami higieny i bezpieczeństwa, szerzą się fake newsy i sensacyjne doniesienia o sterowaniu zagrożeniem przez tajemnicze siły z wysoka. Wszyscy poprzyklejani jesteśmy do (zdezynfekowanych) ekranów smartfonów i tabletów, specyfika mediów pierwszego wyboru, mediów elektronicznych – podatnych na plotkę, manipulację – obkłada nas dodatkowym obowiązkiem selekcji, dla dobra całego, zamrożonego obecnie w bezruchu społeczeństwa, a także dla dobra naszego osobistego stanu psychicznego.
Temat „prywatnego końca świata” porusza von Trier w (krytykowanej przez wielu) „Melancholii” z 2011 roku, zaskakująco jak na surowego formalnie reżysera przeestetyzowanej wizji armagedonu. Katastrofa nastąpi lada moment – planeta zbliżająca się do Ziemi wstrząśnie nie tylko rzeczywistością bohaterek, sióstr Justine (melancholiczki, osoby znajdującej się w permanentnej, pełnej blazy rezygnacji) i Claire (w obliczu końca w coraz bardziej narastającej rozpaczy), ale zakończy wszelkie życie, wszystko. W obliczu nieuchronnego końca depresyjna Justine, fantastycznie zagrana przez Kirsten Dunst, ożywa: staje się dla reszty rodziny przewodniczką, rytualną prepperką, kapłanką przeistoczenia. W „grocie Muminków”, szałasie z patyków, katastrofy doczekują tylko obie siostry i syn odrętwiałej z przerażenia Claire. (Na kilka dni przed oficjalnymi informacjami o epidemii mój syn zażądał od męża zrekonstruowania zeszłorocznego szałasu w ogrodzie – ponieważ chłopakom zabrakło pary do prac wykończeniowych, aktualnie z okna podziwiam model identyczny, jaki zbudowali scenografowie „Melancholii”). Energii i pary, ale chyba przede wszystkim odwagi zabrakło filmowemu Johnowi, mężowi Claire. Zagrany przez Kiefera Sutherlanda męski mężczyzna i typowy oświeceniowiec, który ogląda świat wyłącznie przez pryzmat evidence based science, nie wytrzymuje napięcia. Na kilka dni przed katastrofą w symbolicznym geście wypuszcza ze stajni konie i popełnia samobójstwo. Nie potrafi stać się podporą dla roztrzęsionej żony. Nie jest gotów uznać świata, jaki zna, za bezużyteczny w obliczu nieznanego.
Osoby z doświadczeniem depresji pytane przeze mnie o samopoczucie wiosną 2020 roku informują – również zaskoczone – że odczuwają spokój, pewność i swoiste osadzenie w ograniczonych przez sytuację rytuałach codzienności. Ledwie wczoraj moja lekarka psychiatra (wizytę odbyłam drogą teleporady) dopytywała bardzo wnikliwie o nastrój. Ze zdumieniem relacjonowałam: harmonia, spokój, trochę zmęczenia, zaskakująco nieźle. Mimo sceptycznego stosunku do trendu uważności znajduję się w stanie, który jest dla praktyków metody czymś w rodzaju celu do osiągnięcia. Podoba mi się cisza, powtarzalność, supresja bodźców i rozproszeń. W tej nieznośnej sytuacji martwię się o świat, jednak nie martwię się o siebie.
Nieznośność sytuacji, w której się znaleźliśmy, przybiera w osobistym wymiarze najróżniejsze postacie. I to jest zupełnie normalne. Do przedpokoju wciskają się nieproszone troski ostateczne: potencjalność śmierci, wolność (i odpowiedzialność), izolacja i brak sensu. Rzadko kiedy obcujemy z ciemnością na co dzień. Zwykle jest skrzętnie skrywana, odganiana rytuałami przyjemności, sportu, medytacji właśnie. Przy okazji obezwładniająco ogólnoświatowego załamania się codzienności – dla każdego z uczestników wiąże się z innego rodzaju wewnętrznym doświadczeniem. Niezgoda, panika, depresja, bezczelne zaprzeczanie, podejrzliwość, a czasem też – nieoczekiwany spokój czy „pozwolenie sobie” na spontaniczność reakcji – tak jak zbiegająca z leśnego pagórka nobliwa pani.
Nikt nie przygotował skryptu na to, jak mamy się czuć i zachowywać, jednak ten nagły wysyp zdumionej szczerości w przyglądaniu się sobie, płynące w niewidzialną sieć wołania „nie umiem sobie z tym poradzić”, „przerasta mnie to” stają się intensywnym doświadczeniem społecznym i interpersonalnym, doświadczeniem prawdziwego, międzyludzkiego kontaktu, paradoksalnie – bez materialnej obecności, bez komunikacji twarzą w twarz. Nawet jeśli oznacza obcowanie z cudzym lękiem, złością, czasem szaleństwem – pozostaje to tym rodzajem kontaktu, który stanowi o naszym pełnowymiarowym byciu.