Biegiem przez Mazowsze
Michael Krigsman CC BY-ND 2.0

9 minut czytania

/ Obyczaje

Biegiem przez Mazowsze

Natalia Fiedorczuk

„Baudrillard nienawidził biegaczy. Gardził nimi i drwił z ich nadęcia. Figura joggera – truchtacza, i sam akt truchtu to w jego soczystych cytatach solipsystyczna, nieprowadząca do niczego aktywność” – pisze autorka „Jak pokochać centra handlowe”

Jeszcze 2 minuty czytania

Któregoś dnia nie mogłam iść pobiegać, więc poszłam na rower. Było już po 21, w wieczornym powietrzu września unosił się jeszcze tęskny zapach grillowanej kiełbasy i skrzydełek. Mazowieckie przedmieścia, wąskie drogi, dziurawy asfalt, młodzież na randkach. W Podkowa Wine Depot odbywało się wykwintne garden party. Toniki i dominanty przebojów lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wlokły się za mną kilkaset metrów. Szybciej, szybciej, mówiłam sobie, wciskając pedały holenderskiego klekota, szybciej, stęskniona za paleniem w płucach po kilku kilometrach świńskiego truchtu, to nie to samo, ale próbowałam. Rower jest jednak taki krajoznawczy, taki rozglądaniogenny, o lis! Lis wybiegł z zagajnika, dobrze, że kierowca skody, jadącej z przeciwka, zauważył. Szybciej, szybciej, jak to tak - nie pali w płucach? To oznaczało bolesną obecność, a nie tylko autofilię, czucie cielesne, mięsne, które towarzyszy bieganiu. Wyprzedzałam nastolatków skupionych w migające ledami, chichoczące grupki, mijałam panów z reklamówkami pełnymi piwa, mijałam ogrodowe posiadówki przy ekologicznych lampkach, robiło mi się coraz smutniej, coraz bardziej rozdzierająco. Szybciej, szybciej, uciec tej zimie, temu listopadowi, niech nie przychodzi, coraz smutniej, szybciej, szybciej. Sala bankietowa przy lesie w ten weekend bez rezerwacji – smętne, perłowe balony dyndały w rozmemłanym świetle latarni. Nie chciałam skręcać w Brwinowską, szutrowy twór drogopodobny, jednak trochę się bałam; wylądowałam znów pod Tesco, pod małym, bałkańskim światkiem, na placu, gdzie nocą toczy się tysiąc żyć i dramatów. Szybciej, szybciej, chcę do domu, nie chcę do domu, szybciej, nie wiem. W jedną z przyjemniejszych, rekreacyjnych dziedzin wkradła się acedia, nienasycenie, a może to była tylko pora roku, pora przejściowa, podczas której bardziej się tęskni i marudzi, niż przyczaja, ucisza. 

Nie zawsze mogę biegać, co więcej – nie zawsze chce mi się biegać. Nigdy jednak, przez te kilka miesięcy przygody z tą akurat formą czynnego wypoczynku, nie zeszłam z zaplanowanej trasy. Tylko raz ból pasma biodrowo-piszczelowego po dwóch kilometrach przyprawił mnie o łzy, nie wiem czy zranionej ambicji, czy rzeczywistego, fizycznego dyskomfortu, i wtedy zawróciłam do domu szybciej, niż miałam to w planie. 

Trudno przełamać barierę wyjścia z domu. Odpowiedni strój do biegania oblicza się według wzoru: „ubierz się tak, jakby było 10 stopni cieplej”. Jesienią, w zetknięciu z zimnym powietrzem tarasu, często mam ochotę wcisnąć głowę głębiej w ramiona i wycofać się do salonu. Przypominam sobie wtedy, przez krótką chwilę, co o nich – o nas, pisał Jean Baudrillard. 

Nienawidził biegaczy. Gardził nimi i drwił z ich nadęcia. Figura joggera – truchtacza, i sam akt truchtu to w jego soczystych cytatach solipsystyczna, nieprowadząca do niczego aktywność. Bieganie jest szybkie, a jogging to raczej bieg w tempie spacerowym, w tak zwanej strefie tlenowej. Taki, podczas którego, z lekka sapiąc, można prowadzić rozmowę telefoniczną albo nucić piosenkę Beyoncé. Truchtacz, obwieszony gadżetami pajac, skupiony na swoim sapaniu, na karaniu się za korzystanie z przyjemności konsumpcyjnego świata. „Dobrowolne niewolnictwo”, jak nazwał je socjolog, nawiązując do motywu biegania w wielu swoich pracach („Ameryka” czy chociażby esej „Operational Whitewash”), to zachowanie obsesyjne, forma sprawowania kontroli nad nieposłusznym ciałem, łaknącym coraz to więcej przyjemności. Ten rodzaj rekreacji znajduje się na przeciwnym biegunie – to rodzaj pokuty. Prawicowy publicysta Piotr Semka – kto by pomyślał – podziela pogląd Baudrillarda. Do swojego paszkwilu na masowe imprezy sportowe, paraliżujące centra wielkich miast w każdy ciepły weekend, dorzuca karcącą sugestię, że niedzielny bieg to zastępcza forma uczestnictwa w Mszy Świętej. Każdy, kto liznął biegania w sposób quasi-profesjonalny (czyli przeczytał ileśset stron internetowych o treningach, butach i odzieży), wie, że niedziele w planach treningowych amatorów lekkiej atletyki to dni tak zwanego długiego wybiegania – swobodnego truchtu, liczącego od kilkunastu do kilkudziesięciu kilometrów. Takie bieganie to akt oczyszczenia, wybielenie, wypłukanie - z cholesterolu, tłuszczu, wypocenie alkoholu. Po długim biegu mięśnie bolą przez kilka dni. Na stopach pojawiają się odciski, czasami czernieją i schodzą paznokcie. Biegacze charytatywni, osoby, które decydują się przebiec jakąś imprezę masową w idiotycznym stroju celem zebrania funduszy na szczytny cel, już zupełnie bezpośrednio – biegną w intencji. Przyspieszona pielgrzymka, natychmiastowy odpust, ofiara z glikogenu. 

Bieganie, jako dyscyplina rekreacyjna, nosi znamiona kultu. Biegacze amatorzy na forach ubolewają nad kontuzjami, które chwilowo pozbawiają ich możliwości treningu. Tęsknią za biegiem, są niespokojni, sprawdzają co chwila feedy w swoich sportowych aplikacjach. „Kamil biegnie”, „jak szybko”, „dwadzieścia cztery?”. Czasem, tak jak mi, zwyczajnie ciężko im wyjść z domu. 

Jednak wychodzimy. Moja kontuzja, bolesna podeszwa, jest już zaleczona. Poprawiam w uchu tanią słuchawkę, wciskam „start” w aplikacji, i naciągam na usta poliestrowy komin. Jest zimno, przymrozek szczypie mnie w nozdrza i palce. Grubo po 22 ulice podwarszawskiego miasteczka pokrywają się wilgocią. Tempo muzyki oscyluje w okolicach 175 uderzeń na minutę – to efektywna kadencja, człowiek mniej się męczy, szybciej przebierając nogami. Muzyka pomaga przetrwać pierwszy etap biegu, kiedy to po kilkuset metrach zaczyna się targowanie: mózg podpowiada, by przerwać męczącą czynność, zawrócić, ale jeszcze ta latarnia, jeszcze za ten zakręt, jeszcze do końca piosenki. Wbiegam na ścieżkę rowerową pokrytą kostką bauma. Powierzchnia ścieżki jest porozsadzana od wewnątrz korzeniami drzew, jeździ się po niej fatalnie, patrzę pod nogi, by się nie potknąć. Wybrzuszenia, bulgot, bulgot, przemyka mi przez głowę. „Two kilometers” – mówi bot w słuchawce. „Two kilometers, average speed – five minutes fourty nine seconds”. 

Jeszcze się rozglądam, całkiem przytomnie, hamując na opustoszałym przejściu dla pieszych. Z głównej drogi wojewódzkiej, wzdłuż której wiodła ścieżka, biegnę w bok, w jedną z licznych odnóg. Mazowieckie odnogi drogi wojewódzkiej lub krajowej albo nagle kończą się, przecięte płotem prywatnej własności, albo prowadzą do pól kapusty, przyległych wiosek i wyrastających znikąd osiedli mieszkaniowych. Topografia tej okolicy nie jest mi dobrze znana. Staram się wymijać zamarzające mikrokałuże i biec w kierunku, który tworząc pętlę, doprowadzi mnie z powrotem do wojewódzkiej. Drogi-odnogi przeczą jednak urbanistycznej logice, rozlewają się, rozwidlają i znienacka kończą. 

Ten moment nie przychodzi nagle. Wyłania się z militarnego rytmu kroków, przestaję czuć, że to biegnę ja, biegną nogi, tup, tup, a cała góra: myśli, emocje, obrazki zmieniają się w strzępki, bulgot. Przejeżdżają od lewej do prawej skroni, powoli ślizgając się po powierzchni świadomości; truchtacz, pajac, słuchawka dynda mi przy uchu, wypadła. Ginie jakakolwiek pozorna celowość – szybciej, dłużej, więcej kalorii, kończy się przekonywanie siebie samej, że to po coś, po nagrodę czy pokutę. 

Wiem, że można biec tak długo, aż wszystko ucichnie. Skończą się urywki dziecięcych rymowanek, idiotyczny obrazek zobaczony w internecie – Clinton i Gore w niepokojących szortach, bolesne „nie zrobiłam”, przyklepywane ciężkim, rytmicznym uderzaniem stóp o ziemię. Wciąż biegam jeszcze zbyt mało intensywnie, zbyt krótko. Nie umiem pozbyć się zawstydzenia, maskowanego autoironią, lub też zbyt często podczas biegowych wycieczek zerkam na wskaźnik licznika kilometrów i tempa, kalkulując, prowadząc cichą ambicjonalną rozgrywkę. 

Mazowsze, płaskie i rozlane. Niezbyt majętne, ale zaradne, z nielicznymi wysepkami bajecznej, serialowej zamożności. Mazowsze, błotna perełka, bezprzyrodniczy fenomen, użytek. O tej porze, o 22:43 na ulicach spotykam tylko biegaczy. Mają odblaskowe kurtki, buty, sapią. Wyłaniają się zza winkli, zza ogrodzeń i drzew, wpatrzeni w tarcze sportowych zegarków z czujnikiem tętna, w ekrany komórek. Przetaczają, przetaczamy się przez zimne, stojące powietrze, przez przymglone powidoki latarni. Dlaczego oni to robią, dlaczego to robię? To idiotyczne. Czy chodzi o kontakt z ziemią? Na Mazowszu nie ma natury, jeśli jest, to skarlała, krzywa, przyroda Mazowsza jest atrapą. Jesienią i zimą na peryferiach dużych aglomeracji śmierdzi klejem i palonym plastikiem. Po co my to robimy? 

Wiem, wydaje mi się, że wiem, można biec tak długo aż wszystko ucichnie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.