Siła kobiet, siła teatralności
fot. Monika Stolarska

11 minut czytania

/ Teatr

Siła kobiet, siła teatralności

Piotr Morawski

Najnowszy spektakl Janiczak i Rubina o rewolucji, która ma przynieść wolność i równość, a dba tylko o interes mężczyzn, nie może – zwłaszcza po czarnym proteście z 3 października – nie rezonować

Jeszcze 3 minuty czytania

Wielka Burżuazyjna Rewolucja Francuska zmieniła świat. A przynajmniej Europę. Pozwoliła na emancypację mieszczaństwa, otwierając tym samym drogę do emancypacji innych grup społecznych. Stworzyła Deklarację praw człowieka i obywatela. Wszystko, cała nasza nowoczesność, zaczęło się w roku 1789, a my jesteśmy dziećmi rewolucji francuskiej. Jak każdy rewolucyjny zryw, tak i ten z 1789 roku miał swoich bohaterów: Dantona, Robespierre'a, Marata, Saint-Justa. I ją – Anne-Josèphe Théroigne de Méricourt.

Tyle tylko, że o niej wiedzą nieliczni. Bo bohaterami rewolucji są z reguły mężczyźni. To oni burzą Bastylię, ścinają królów, oni wiecują, obalają system i oni brylują. Oni przejmują władzę. „No bo tak jest” – mówi z rozbrajającą szczerością w filmie „Solidarność według kobiet” Marty Dzido i Piotra Śliwowskiego Janina Jankowska, pytana o to, dlaczego przy Okrągłym Stole była tylko jedna kobieta. Bo tak już jest. Po prostu.

No ale jak to?

Okazuje się więc, że rewolucja francuska poniosła klęskę już w 1791 roku, kiedy Olimpia de Gouges ogłosiła Deklarację praw kobiety i obywatelki, jako odpowiedź na pięknie brzmiącą deklarację człowieczeństwa i obywatelskości, która ograniczała się jedynie do mężczyzn. „Kobiety mają prawo wejść na szafot, więc muszą również mieć prawo do wejścia na mównicę” – pisała, ogłaszając jednocześnie, że rewolucja powiedzie się tylko wtedy, gdy kobiety staną się świadome swojej sytuacji i praw, które utraciły w społeczeństwie. Dwa lata po Deklaracji praw człowieka i obywatela rewolucja splajtowała, bo nie dość, że kobiety żadnych praw nie uzyskały, to jeszcze wymazano je z historii rewolucyjnego zrywu. Tę historię trzeba więc odzyskać.

„Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy” Jolanty Janiczak w reżyserii Wiktora Rubina z Teatru Polskiego w Bydgoszczy to jednak nie tylko odzyskiwanie historii. Tu jest inaczej niż w kobiecej trylogii z Teatru im. Żeromskiego w Kielcach: „Joannie Szalonej; królowej” (2011), „Carycy Katarzynie” (2013) i „Hrabinie Batory” (2015) – gdzie duet Janiczak/Rubin przywracał postacie silnych monarchiń. Spektakl o męskiej rewolucji, która zapomina o kobietach, o rewolucji, która ma przynieść wolność i równość, a dba tylko o interes mężczyzn, nie może – zwłaszcza po czarnym proteście z 3 października – nie rezonować. I choć na scenie mamy XVIII-wieczne bohaterki i bohaterów, które/którzy opowiadają historię Théroigne (Sonia Roszczuk), to nie ulega wątpliwości, że spektakl jest właśnie o Jesieni Kobiet 2016 w Polsce. Staje się to już zupełnie jasne z chwilą, gdy w górę idzie żelazna kurtyna, odsłaniając transparenty mówiące o piekle kobiet, które znamy z ulic miast całej Polski. Théroigne de Méricourt to figura wykluczenia kobiet z męskiego świata wielkich zrywów w imię wolności i równości; oraz braterstwa.

Jolanta Janiczak, „Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy”, reż. Wiktor Rubin.Teatr Polski w Bydgoszczy, premiera 29 października 2016Jolanta Janiczak, „Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy”, reż. Wiktor Rubin. Teatr Polski w Bydgoszczy, premiera 29 października 2016A co się stało z siostrzeństwem? Przecież feministyczna frakcja rewolucji francuskiej odegrała ogromna rolę w emancypacyjnym zrywie. Oprócz Théroigne de Méricourt i Olimpii de Gouges można by wymieniać: Pauline Léon, Claire Lacombe i ich Towarzystwo Rewolucyjnych Obywatelek Republikańskich, Ettę Palm d'Aelders i Braterskie Stowarzyszenie Obojga Płci czy Marie-Jeanne Roland… Co się stało z tą tradycją? I dlaczego figurami rewolucji francuskiej zostali właśnie mężczyźni: Danton i Robespierre?

Teraz stoją obaj: Danton (Marcin Zawodziński) i Robespierre (Roland Nowak). Tacy piękni w eleganckich kostiumach z epoki, z kokardkami i w pończochach. Rozkoszują się sobą i swoją wielkością. Saint-Just pisał kiedyś nawet do Robespierre'a: „Nie znam pana, ale jest pan wielkim człowiekiem. Znam pana, tak jak Boga, tylko po zdziałanych cudach”. Stoją więc teraz na scenie jak dwaj bogowie.

Do czasu. Od strony widowni wbiegają kobiety: już nie w historycznych strojach, lecz w szarych drelichach; już nawet nie jako postaci XVIII-wiecznej historii, lecz jako emanacja kobiecej siły. Beata Bandurska, Magdalena Celmer, Martyna Peszko, Sonia Roszczuk, Małgorzata Trofimiuk i Małgorzata Witkowska nie dają szans męskim bohaterom niedokończonej rewolucji. Wielkie nieobecne, które teraz, wściekłe, przyszły po swoje. I przyszły, by skończyć to, co zaczęły w 1789 roku. A to, co mogą obaj panowie – Danton i Robespierre – to z wysokości katedry perorować. Sami doskonale zdają sobie sprawę, że ich władza opiera się tylko na historycznym ustanowieniu. Że nowa rewolucja zmiecie ich jednym ruchem. Kobieca energia wpadających przez drzwi widowni aktorek nie pozostawia co do tego cienia wątpliwości. Oni na scenie, one na widowni – jeszcze chwila, a role się odwrócą i to one staną w świetle reflektorów. Tu też historia zaczyna się komplikować, bo okazuje się, że wizje rewolucji i sposobów jej przeprowadzenia też mogą być różne.

Są jeszcze dwie postaci męskie: Giusto Fernando Tenducci (Mirosław Guzowski) – nauczyciel śpiewu Théroigne, oraz Jean-Etienne Esquirol (Maciej Pesta) – psychiatra, który opowiada historię rewolucjonistki, by na koniec orzec o jej chorobie psychicznej. Obaj są pośrednikami między męskością a kobiecością – włoski kastrat i występujący na początku w barokowej, przerysowanej sukni Esquirol.

Rządzą jednak kobiety i to energia aktorska, ale i kobieca, całej szóstki nadaje spektaklowi tempo. To one przejmą scenę i to one rzucą hasło do nowej rewolucji. Sonia Roszczuk jako Théroigne, ale też jako ikoniczna wolność wiodąca lud na barykady, poderwie widownię i z transparentami wyprowadzi ją na Aleję Mickiewicza przed teatrem.

To spełnienie wielkiego marzenia teatru – by wyprowadzać ludzi na ulice i by wzniecać rewoltę. Od „Krakowiaków i Górali” w Warszawie w roku 1794, przez „Niemą z Portici” w Brukseli w 1830 po „Dziady” w 1968. Takie rzeczy się zdarzały i zdawały się one potwierdzać siłę oddziaływania teatru. W Bydgoszczy jednak wracamy na scenę. Wszyscy, którzy wyszli, razem z aktorami stają za ekranem, na którym wyświetlane są sceny sprzed teatru, i razem wychodzą do braw. To szalenie wspólnotowy moment, chwila, kiedy odnajdujemy się w tych samych emocjach; tu naprawdę znika rampa i podział na aktorów i widzów.

I to jest być może najlepszy finał, jaki można było wymyślić. Bo choć to krótkie wyjście przed teatr rozbudza fantazję na temat pochodu ulicą Gdańską przez miasto (swoją drogą ciekawe, czy kiedyś publiczność zechce jednak przejąć tę scenę i to marzenie zrealizować), to jednak czy nie byłoby to nazbyt pretensjonalne, zbyt naiwne i w gruncie rzeczy sztuczne i rytualne? Bo siła teatralności polega być może na czymś zupełnie innym i ten program ekipa bydgoskiego Polskiego realizuje od samego początku.

fot. Monika Stolarska

Tuż przed wyjściem na ulicę odbywa się poważna dyskusja. O teatrze. Madame Colbert Beaty Bandurskiej rozmawia z Théroigne de Méricourt. Ta druga chce czym prędzej porwać publiczność: „Skończone przedstawienie to konwencjonalny hołd bezsilności” – twierdzi i chce je czym prędzej zerwać. „Teatr to otwarty projekt, zawsze możesz stanąć, krzyknąć i wyjść” – odpowiada jej na to pani Colbert. Scenę trzeba uruchamiać codziennie, codziennie nasycać ją emocjami. Jest to oczywiście dyskusja o tym, jaką strategię obrać: wielkich gestów czy małych kroków. Rewolucja czy edukacja, można zapytać, a odpowiedź wcale nie jest prosta i oczywista. Wyjście na ulicę może być łatwe, czasem – jako konwencja teatralna – nawet zbyt łatwe.

Jesteśmy w teatrze. Światło na widowni długo nie gaśnie. Właściwie przez dużą część spektaklu widownia pozostaje, po Brechtowsku, zapalona. Tak żebyśmy się wszyscy mogli widzieć, by zburzyć iluzję; także po to, by widza wytrącić z jego komfortowej pozycji niezaangażowanego obserwatora siedzącego w ciemności. Z widowni zaczyna spektakl Sonia Roszczuk jako Théroigne de Méricourt. Przez widownię będą później wchodzić bohaterki i rozdawać wydrukowane egzemplarze Deklaracji praw kobiety i obywatelki. Od początku zostaje więc ujawniona konwencja. Jest tu też scena wieszania. Wszak to rewolucja i przydałoby się kogoś powiesić, jakiegoś samorządowca na przykład – więc proszony jest ochotnik z widowni, by zawisł, „tak symbolicznie”, i drugi, by kopnął krzesło, „tak symbolicznie”.

Marcin Zawodziński, występujący jako Danton, grał w „Sprawie Dantona” Pawła Łysaka na tej scenie w 2008 roku; Maciej Pesta po trosze cytuje swoją rolę referującego wydarzenia historyczne Suchego Faktu z „Joanny Szalonej; królowej” z Kielc. Śnieg padający na rozłożoną parasolkę Théroigne bodaj z tego samego miejsca padał na parę amerykańskiej młodzieży w „Detroit. Historii ręki” (2014), tworząc marzenie o american dream; a teraz je demaskuje. Spektakle dyskutują ze sobą i nie są to tylko teatralne smaczki.

Jesteśmy bowiem w teatrze, lecz nie takim, który udaje, że nie jest teatrem, lecz takim, który jest tego w pełni świadomy, który swoją teatralność ujawnia; który odsłania mechanizmy – teatralne, a zarazem też społeczne. Pesta – już nie jako XVIII-wieczny psychiatra – w pewnym momencie gwałtownie protestuje przeciw wejściu na scenę facetów w kokardkach. Bo co to ma być? Jakieś kpiny z gejów? Słabe. To teatr, który pokazuje to, co inne media starają się ukryć. Również to, że wyjście z teatru na ulicę może być także konwencją. Konwencją znaczącą, bo pewnie zawsze warto, by transparenty przypominające o piekle kobiet były widzialne w przestrzeni publicznej. I teatralność wcale nie unieważnia tego gestu, a nawet czyni go bardziej widocznym.

„Zmieniają nas drobiazgi, pojedyncze myśli, pojedyncze gesty, pojedyncze akty odwagi, pojedyncze akty desperacji” – mówi pod koniec spektaklu Esquirol. Jest też sfilmowana wcześniej scena, podczas której aktorki same rozwieszają na ulicy transparent, nieliczni przechodnie mijają je obojętnie: to nic, choćby nikt cię nie widział, demonstrowanie i tak jest ważne, kiedy nie ma tłumów i kamer. Może wtedy jest nawet tym bardziej cenne, bo wymaga o wiele większej odwagi. Pytanie o kształt rewolucji pozostaje więc w mocy. Bez względu na odpowiedź polityczna siła teatralności w bydgoskim spektaklu nie ulega jednak wątpliwości. Siła polegająca na ujawnianiu mechanizmów wykluczania i pomijania. Siła demaskująca społeczne ramy tak teatru, jak i rewolucji.

A brać udział w czarnych protestach i tak nadal trzeba.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.