A gdyby zamiast szewców byli aktorzy? Być może dziś ostatni prawdziwi rzemieślnicy. Fachowcy w swojej dziedzinie, znający się na robocie, a jednocześnie ceniący samą pracę w równym stopniu co efekt końcowy. Inaczej niż ginący rzemieślnicy, aktorzy i aktorki działają jednak nie w zakurzonych warsztatach w bocznych ulicach, lecz na największych scenach w kraju. Być może to ostatnia grupa zawodowa, której pracy nie da się zoptymalizować w myśl neoliberalnych porządków. Aktorstwo jako zawód to w neoliberalnym świecie prawdziwie anarchiczny wirus.
To znaczy oczywiście, że ich pracę dałoby się zoptymalizować – urzędnicy najchętniej widzieliby pod swoją kuratelą teatry impresaryjne. Pozbawione zespołów, gdzie zamiast tygodni prób, procesu, przez jaki wspólnie przechodzą twórcy, można by naprędce przygotowywać spektakle w zasadzie z gotowych ról. W których bardziej niż próby liczyłaby się obsada. Jednak siła aktorów teatralnych jako grupy zawodowej polega na doskonałej świadomości tego, czym jest proces twórczy i czym jest zespołowość.
W „Szewcach” Justyny Sobczyk na scenie Narodowego Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej jest zespół. Są tu nie tylko aktorzy tego teatru, nie tylko aktorzy zawodowi, po szkołach, lecz nie ulega wątpliwości, że wszyscy przez kilka tygodni wspólnej pracy stali się jednym organizmem. Działającym jak pracowania scenicznych szewców, gdzie wszystko chodzi jak w zegarku.
Witkacy, „Szewcy”, reż. Justyna Sobczyk. Stary Teatr w Krakowie, premiera 11 marca 2017„Nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy” – powtarza Witkacowską frazę Michał Majnicz jako Sajetan Tempe, lecz gada się tu dużo, właściwie bez przerwy. I to w gadaniu – także o sobie – rozgrywa się ten spektakl. Zanim jeszcze się na dobre zacznie, Martyna Krzysztofik i Szymon Czacki jako Czeladnicy sami udzielają sobie głosu. Później, jako bohaterowie drugoplanowi – gdy na scenę wejdą protagoniści – nie będą mieli wiele do powiedzenia, więc mówią teraz – o tym, jak są swoją drugoplanowością sfrustrowani, jak to jest, gdy kolega czy koleżanka, może nawet lepsi, zabierają cały show. Jak to wreszcie jest grać drugo-, albo i nawet trzecioplanowe, postaci, gdy nie ma ani kasy, ani fejmu. Jak to jest, gdy zawodowe hierarchie – tak jak w zakładzie szewskim – nie pozwalają usiąść na krześle mistrza?
„«Szewcy» to jedna z najbardziej metateatralnych sztuk Witkiewicza” – podsuwa w programie trop dramaturżka Justyna Lipko-Konieczna, stwierdzając, że w dramacie Witkacy rozmawia nie tyle z czytelnikiem, ile właśnie z aktorami. To im stawia zadania, to ich bycie na scenie problematyzuje. „Szewcy” w tej interpretacji to właściwie traktat o aktorstwie. I rzeczywiście Justyna Sobczyk ze swoją ekipą zrobiła spektakl o teatrze. Nie tylko w prosty sposób podstawiła pod postaci szewców aktorów, którzy mówią we własnym imieniu, lecz ujawniła sposób działania samego teatru.
Niedługo po rozpoczęciu na scenę wchodzi trójka aktorów z „Projektu Witkacy”: Anna Komorek, Ireneusz Buchich de Divan i Paweł Kudasiewicz. Aktorzy na co dzień pracujący we wcale nieaktorskich zawodach mają tu być publicznością stawiającą trudne pytania. Publicznością przychodzącą na spektakl jak do muzeum, w którym – w klatkach, jak w zoo – siedzi trójka szewców i miarowo pracuje. To muzeum rzemiosła, ale i muzeum teatralne, po którym znudzonym i beznamiętnym głosem oprowadza przybyła trójkę Radosław Krzyżowski, pobieżnie wprowadzając w tematykę gry aktorskiej.
Eksponatami są tu aktorzy, którzy są oglądani i na bieżąco komentowani. Ale w scenografii Justyny Łagowskiej są też buty, w których na scenach Starego grały gwiazdy tego teatru. Buty Anny Dymnej czy Krzysztofa Globisza, grającego w efektownych kozakach Dawida Yetmeyera w „Weselu hrabiego Orgaza”, wprowadzają na Nową Scenę historię teatru. Przedmioty – dokładnie opisane – nabierają performatywnej siły.
Aktorzy i aktorki, z którymi pracowała Justyna Sobczyk, badają możliwości teatru: prokuratora Scurvy’ego gra Małgorzata Zawadzka, a Księżną Irinę Wsiewołodoną Zbereźnicką-Podberezką – Krzyżowski. To nie tylko zabawa w gender, lecz także ujawnianie teatralności jako pewnej konwencji, sztuczności, która nabiera potencjału wywrotowego. Dlaczego bowiem doświadczenia postaci kobiecej mają być zarezerwowane tylko dla aktorek i na odwrót? Aktorstwo polega na szukaniu pełni doświadczenia, a społeczne role to też tylko umowa.
Aktorstwo w „Szewcach” to także testowanie języka teatru: w finale na scenę jako Hiper-Robociarz wchodzi Krzysztof Globisz. To trzeci spektakl po „Podopiecznych” Pawła Miśkiewicza i „Wielorybie the Globe” Evy Rysovej, w którym Globisz gra po wylewie. I Miśkiewicz, i Rysova, wprowadzając na scenę aktora Starego, tematyzowali jego chorobę: „Wieloryb the Globe” był hołdem dla walczącego artysty, a w „Podopiecznych” współczucie dotkniętemu powylewową afazją aktorowi konfrontowane było z brakiem empatii wobec uchodźców. Jako Hiper-Robociarz Krzysztof Globisz jest przejmujący. Z trudem się porusza, z trudem mówi, cały czas jednak walczy – ze sobą i z językiem Witkacego. Gdy gubi głoskę, powtarza całą frazę jeszcze raz. Szuka nowych sposobów gry i bycia na scenie. Udowadnia, że w aktorstwie wcale nie chodzi o dykcję, a siła scenicznej obecności wcale nie polega na doskonałej sprawności fizycznej – to też tylko teatralna konwencja, do której zdążyliśmy przywyknąć.
To rozpoznanie jest zasadnicze nie tylko w kontekście samych „Szewców”. Troje aktorów z „Projektu Witkacy” to osoby z niepełnosprawnościami (tym razem nie z prowadzonego przez reżyserkę od ponad dziesięciu lat Teatru 21). O ich obecność na scenie i o uprawomocnienie ich sposobów aktorskiej ekspresji Sobczyk walczyła od dawna. Teraz, gdy wprowadza na scenę Globisza, dotkniętego afazją wielkiego aktora, któremu nikt nie jest w stanie odmówić umiejętności, nie da się już ignorować nienormatywnych sposobów gry aktorskiej.
Teza o niezwykłej metateatralności sztuki Witkacego potwierdza się w spektaklu. To celne i błyskotliwe historyczne rozpoznanie, które idzie na konto realizatorek. Ale też – to już tradycyjna interpretacja – „Szewcy” są o nadchodzącej rewolucji. W spektaklu ze Starego Teatru tekst Witkacego buduje ogólną ramę konstrukcyjną; nie ma tu straszliwego głosu z finału dramatu; nie ma dziarskich chłopców ani Towarzysza Abramowskiego. Dla rewolucji jest tu więc jeszcze nadzieja.
A jeśli tak, to nie sposób nie czytać krakowskiego spektaklu szerzej. Skoro to spektakl o rewolucji i o emancypacji, skoro to spektakl o aktorach i aktorkach, o ich upodmiotowieniu, to widać przecież, że idzie czas aktorów. Nie w stylu XIX-wiecznych gwiazd. Mamy czas emancypacji zespołów aktorskich, chcących i będących w stanie walczyć o teatr. O jego poziom i o wartość swojej pracy. Najpierw był Wrocław, teraz w obronie wartości i jakości swojej pracy staje zespół bydgoskiego Teatru Polskiego.
To jest czas aktorów.