Galeria wydaje się doskonale przygotowana do zorganizowania tej wystawy. Zatrudniła nawet mediatora, który ma pilnować, by przestrzegane były zasady, i rozładowywać napięcia w czasie pracy; stworzyć bezpieczne miejsce. A sytuacja jest wyjątkowa, bo swoje prace mają pokazywać młoda artystka i starszy od niej, doświadczony wyjadacz na rynku sztuki, który dostał drugą szansę. Na razie nie bardzo jeszcze wiadomo, co się stało – ciągnie się za nim skandal sprzed lat, a teraz ma wrócić do galerii.
Michał Buszewicz, Anna Met i Anna Smolar w „Slow Motion” aranżują sytuację produkcji wystawy, bo ich spektakl – zrealizowany w koprodukcji Instytutu Sztuk Performatywnych i Lietuvos nacionalinis dramos teatras – grany jest w wileńskiej Nacionalinė dailės galeria. Przez duże okna widać Wilię i jadące wzdłuż rzeki samochody. Światła miasta tworzą tło dla spektaklu o pracy w sztuce, bo sztuka nie jest w tym przedstawieniu w żadnym stopniu dziedziną oderwaną od życia społecznego. Mają tu obowiązywać zasady takie jak w innych miejscach pracy, bez zasłaniania się „efektami artystycznymi” czy „procesem twórczym”. Ma być transparentnie – tak przynajmniej zakłada grany przez Rytisa Saladžiusa Dyrektor galerii.
Od samego początku widać jednak, że nic nie jest tak, jak być powinno. Artysta A (Martynas Nedzinskas) spóźnia się, a debiutująca Artystka B (Miglė Polikevičiūtė) musi czekać. Kuratorka (Monika Bičiūnaitė) protekcjonalnie traktuje młodą kobietę, którą zna jeszcze z czasów studiów, ale unika z nią kontaktu. Wszyscy czekają na wielkiego artystę, który ciągle nie przychodzi. Okazuje się przy tym, że warunki umowy dla obojga różnią się – oczywiście więcej korzyści niż młoda artystka ma odnieść starszy i utytułowany twórca. Odpowiedzialność za ten stan rzeczy się rozmywa, a Dyrektor wcale nie czuje się winny zaistniałej sytuacji. W końcu na żądanie kobiety umowa zostaje dokładnie przeanalizowana. To jednak – jak się za chwilę okaże – wierzchołek góry lodowej.
Michał Buszewicz, Anna Smolar, „Slow Motion”, reż. Anna Smolar. Instytut Sztuk Performatywnych i Lietuvos nacionalinis dramos teatras, Wilno, premiera 5 grudnia 2019W długiej sukni z falbanami i w masce pojawia się Niezaproszona Artystka (Gailė Utvilaitė). Współpracowała z Artystą A przy wystawie, która nie doszła do skutku. Wystąpiła w jego filmach, które – bez jej zgody i wiedzy – nagrywał w jej mieszkaniu, kiedy spała lub zajmowała się intymnymi i codziennymi czynnościami. Artysta A dopuszczał się wobec niej również nadużyć seksualnych. To był ten skandal sprzed lat, zręcznie zatuszowany wówczas przez Dyrektora galerii.
Pierwsze skojarzenie to oczywiście Jan Fabre. Erna Ómarsdóttir opisywała, jak reżyser i współtwórca Troubleyn organizował sekretne sesje fotograficzne, w czasie których kazał się jej masturbować i robił zdjęcia. W Litwie bardziej nośny jest jednak inny kontekst. Na skrzypcach w „Slow Motion” gra Lora Kmieliauskaitė, której mąż – prominentny litewski reżyser filmowy – Šarūnas Bartas został oskarżony przez dwie kobiety o molestowanie.
Temat w Wilnie musi zatem mocno rezonować. Nietrudno jednak znaleźć w spektaklu ślady polskich dyskusji. Jak choćby ten ze zorganizowanej przez warszawską Akademię Teatralną konferencji „Zmiana teraz!”. Wówczas reprezentujący Królewskie Konserwatorium Szkocji w Glasgow Vanessa Coffey, Hilary Jones, McCallister Selva i Thomas Zachar pokazali, w jaki sposób w szkole kształcącej aktorów tworzona jest „bezpieczna przestrzeń”, jak wyznaczane są granice intymności w scenach wymagających dotyku czy kontaktu cielesnego. Na scenie Lietuvos nacionalinis dramos teatras ćwiczenie to dokładnie odtwarza Mediator (Gediminas Rimeika), zatrudniony przy pracy nad wystawą. Każe on najpierw obojgu pracującym w galerii artystom stanąć daleko od siebie, a następnie – kiedy zbliżają się do siebie – pytać o granice: jak blisko mogę stanąć, czy mogę dotknąć ramienia, pleców, szyi… W „Slow Motion” się to nie udaje, bo o ile kobieta bardzo precyzyjnie wyznacza granice dotyku, mężczyzna z lekceważeniem mówi, że można go dotykać, gdzie się chce.
Twórcy i twórczynie spektaklu sprawdzają, czym jest bezpieczna przestrzeń, o której opowiadali w Warszawie Szkoci, i jak ją stworzyć. Stąd też postaci występujące w „Slow Motion” są modelowe: Artysta A i Artystka B – tak się o nich mówi. Bezimienni, sprowadzeni do swoich funkcji tak jak Dyrektor, Kuratorka czy Mediator, odtwarzający siatkę relacji opartych na władzy i hierarchii w instytucji artystycznej. Wileński spektakl jest więc eksperymentem, sprawdzeniem w działaniu strategii zapobiegania przemocy i nadużyć w miejscu pracy.
Galeria przedstawiona w „Slow Motion” jest niewątpliwie instytucją progresywną. Za taką przynajmniej chcieliby ją uważać Dyrektor i Kuratorka. W końcu zatrudniają Mediatora, przyznając mu nawet spore prerogatywy w dziedzinie rozwiązywania sporów. Twórcy i twórczynie spektaklu do bezpiecznej przestrzeni, ufundowanej na teoretycznej bazie, wpuszczają jednak żywych ludzi. Od razu widać, jak teoria rozmija się z praktyką.
Zaprosiliśmy do pracy
Człowieka, który krzywdzi innych w pracy.
Powiedział, że się poprawił,
Więc powiedzieliśmy, że nie będziemy go krzywdzić
W pracy.
Ma drugą szansę,
Będzie robił wystawę,
Którą można będzie obejrzeć tylko w tym kontekście
Albo nie.
Jeśli ktoś umie
– tymi słowami zapowiadany był spektakl. Zaproszony artysta, który dostał drugą szansę, słabo ją wykorzystuje. Mimo że jawnie lekceważy i Mediatora, i zasady, które chce on wdrażać w instytucji, nikt nie jest w stanie skutecznie zmienić jego postawy. Albo po prostu zakończyć z nim współpracy. Pojawienie się Niezaproszonej Artystki i ujawnienie przemocy sprzed lat owszem, skłania dyrekcję do oddania jej głosu, ma ona – jako trzecia – współuczestniczyć w tworzeniu wystawy, jednak Artysty A nie spotykają żadne konsekwencje: jest zbyt ważny, ma zbyt silną pozycję, Dyrektor wyraźnie ma do niego sentyment. W rezultacie pojawia się inny problem – budżet wystawy trzeba teraz podzielić na trzy osoby, bo dyrekcja nie godzi się na jego zwiększenie…
Wileński spektakl stawia niewygodne pytania również polskim instytucjom. Może nawet nie bez powodu wyprowadza problem za granicę (w Warszawie „Slow Motion” będzie można obejrzeć we wrześniu): do tej pory przedstawienia o przemocy w teatrze powstawały poza dużymi instytucjami, często były to przedsięwzięcia efemeryczne, jak „Casting!” Katarzyny Szyngiery (zagrany bodaj dwa razy na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu), „Nosexnosolo” Agnieszki Jakimiak z Wrocławskiego Teatru Współczesnego (grany kilka razy po wrocławskiej premierze w Komunie//Warszawa), „Otello” – szkolny spektakl Wiktora Bagińskiego albo czytanie performatywne tekstu „Aktorki, czyli przepraszam, że dotykam” Michała Telegi.
Do głównego nurtu dyskusji o teatrze coraz mocniej wchodzi jednak temat nadużyć. Pojawiają się próby wprowadzania systemowych zmian, do najszerzej dyskutowanych należy chyba „Porozumienie” – projekt interwencyjno-badawczy prowadzony przez mediatorki Agatę Adamiecką-Sitek, Martę Keil i Igora Stokfiszewskiego w Teatrze Powszechnym w Warszawie, mający na celu wypracowanie procedur mających ustanowić instytucję feministyczną. Niektóre materiały opublikowały niedawno „Didaskalia” (nr 153). Można w nich znaleźć „Zasady współpracy twórczyń i twórców z Teatrem Powszechnym im. Zygmunta Hübnera w Warszawie” oraz „Regulamin” Rady Artystyczno-Programowej Teatru Powszechnego im. Zygmunta Hübnera w Warszawie. Zwłaszcza ten pierwszy dokument – zawierający zapisy dotyczące równego traktowania, szacunku, zasad komunikacji – jest istotny. Jego podpisanie jest zobowiązaniem do wprowadzania zmian w codziennych praktykach w pracy w teatrze. Są w „Zasadach…” też bardzo konkretne zapisy, mające eliminować nierówności płacowe i zapobiegać dyskryminacji młodych twórców i twórczyń: minimalna stawka za wyreżyserowanie spektaklu to 20 tysięcy złotych, nie ma jednak zapisów dotyczących stawki maksymalnej, co uprzywilejowuje uznanych twórców i pozwala im płacić honoraria według uznania dyrekcji.
Co jednak, jeśli pojawi się taki Artysta A, który – owszem – zapewne podpisze podobne zobowiązanie, jednak bez zamiaru jego respektowania? Co się stanie, kiedy – jak w „Slow Motion” – wyrzucanie takiego artysty nie będzie leżało w niczyim interesie? Zwłaszcza tuż przed premierą lub wernisażem? I co zrobić, by krytyka instytucjonalna, niewątpliwie mająca ogromne zasługi dziedzina refleksji, nie stała się narzędziem działań promocyjnych instytucji teatralnych, pozwalającym na snucie gładkiej opowieści na własny temat? „Slow Motion” prowokuje do takich pytań, testując na bieżąco wypracowywane strategie. Odpowiedzi jednak nie daje.
W finałowej scenie mamy tytułowy slow motion. Zaczyna się od odtworzenia sceny z przeszłości, gdy – kiedy już było wiadomo, że Artysta A dopuścił się molestowania – Dyrektor mijał na korytarzu Niezaproszoną Artystkę. Odwrócił wtedy wzrok. Teraz jednak w zwolnionym tempie mijają się po raz kolejny. I kolejny. I jeszcze jeden. Za każdym razem jego zachowanie odrobinę ewoluuje – już nie odwraca wzroku, patrzy na nią, przeprasza…
Ten epizod z przeszłości ma jednak tworzyć pewien projekt przyszłości, w której normą byłoby zachowanie Dyrektora zapewniającego ochronę, nie zaś lekceważącego kobietę. To nie jest rzecz jasna żadna propozycja – raczej optymistyczna fantazja na temat tego, że ludzie mogą zachowywać się inaczej. Bez systemowych regulacji i dokumentów takich jak te wdrażane w Powszechnym, zmiany jednak nie będzie.