W 1950 roku Adam Tarn dostał za „Zwykłą sprawę” pierwszą nagrodę w konkursie na sztukę socrealistyczną. W 1954 roku Reginald Rose pisze sztukę „Dwunastu gniewnych ludzi”. Paradoks polega na tym, że obaj – Polak i Amerykanin – opowiadają z grubsza biorąc ten sam dramat sądowy. Dowiedzieliśmy się o tym jesienią z projektu „Sztuka jest najwyższą radością, jaką człowiek daje samemu sobie” Michała Januszańca, Michała Kmiecika i Joanny Krakowskiej w Teatrze Nowym w Łodzi.
„Detroit. Historia ręki” Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina to ciągle ta sama opowieść.
Jolanta Janiczak, „Detroit. Historia ręki”,
reż. Wiktor Rubin. Teatr Polski w Bydgoszczy,
premiera 21 grudnia 2014W 1933 roku Diego Rivera na zaproszenie Detroit Institute of Arts namalował na dziedzińcu tej instytucji mural przedstawiający robotników w Ford Motor Company. Rok później na Zjeździe Pisarzy Radzieckich w Moskwie Maksym Gorki proklamował program sztuki socrealistycznej. Kiedy w ramach pierwszego planu pięcioletniego budowano lewobrzeżny Magnitogorsk, fabryka Forda przechodziła ewolucję, której celem było nie tylko wzmożenie systemu produkcji, lecz także stworzenie nowego człowieka i nowej wizji społeczeństwa. Realizację tej wizji miał ułatwić produkowany taśmowo Model T – dostępny dla każdego miał być narzędziem nowego podboju Ameryki i realizacji legendarnego American Dream. Ten miał się ziścić w tym samym mniej więcej czasie, gdy w Magnitogorsku ruszyły dwa wielkie piece; ceny samochodu spadły do czterystu dolarów. Fabryka Forda – trzeba dodać – była również projektem totalnym, z własnymi kopalniami, hutami, a nawet fabrykami cementu. I też przecież realizowano tu plany wydajnościowe, a Detroit miało – niczym Magnitogorsk ze swoimi wielkimi piecami dla Związku Radzieckiego – być sercem Ameryki. Tu miały realizować się fantazje tworzone w fabryce snów na Zachodnim Wybrzeżu.
W Teatrze Polskim w Bydgoszczy siedzimy więc na dziedzińcu Detroit Institute of Arts. To tu Diego Rivera wymalował mural, który był punktem wyjścia dla spektaklu. Jesteśmy na dużej scenie – widzowie stłoczeni siedzą na oponach i stołkach, a spektakl rozgrywa się dookoła. Mamy – po jednej stronie amerykański sen, po drugiej – ludzi pracy, całkiem jak z muralu Rivery. Sam Diego Rivera przechadza się, malując swój mural – tyle że nie na ścianie, a na ciałach stojących rzędem aktorów. Szybko okazuje się, że bierzemy udział w osobliwym nabożeństwie, bo wysoko na ołtarzu umieszczony zostaje silnik – zdaje się, że słynny V8.
Już od pierwszych scen widać jednak, że coś tu jest nie tak, że opowiada nam się historię, którą dobrze znamy, lecz skądinąd. Robotnicy z młotami, mechaniczna praca w fabryce, śrubowanie norm dla państwa, składanie przyrzeczeń sumiennej pracy, wyścig z czasem. Nawet zaplątał się tu mały chłopiec w wojskowym uniformie, jakby żywcem wyjęty z opowieści o Stalinie.
Okazuje się, że historia amerykańskiego Forda to taka sama utopia jak te, które znamy z socrealistycznych produkcyjniaków. I Detroit nieuchronnie przypomina w tej wizji Magnitogorsk. Sam projekt nowego człowieka też dziwnie podobny. A czy marzenia młodego Karhana tak bardzo różniły się od pragnień jego amerykańskich rówieśników? To prawda, były być może nieco mniej przaśne, ale czy nie równie banalne? Mamy na scenie egzemplifikację amerykańskich marzeń: samochód, parę młodych ludzi pijących coca-colę; pada śnieg, przychodzi Mikołaj. Czy to tak całkiem inne marzenia, oprócz tej coca-coli? Może jedynie bardziej estetycznie opakowane. Może w ogóle Detroit było po prostu ładniejszą, stuningowaną wersją socjalistycznych molochów.
Ktoś się żachnie, że to porównanie jest nieuprawnione, bo po jednej stronie mamy system totalitarny, a po drugiej demokrację. Ale to znów tylko pozory, bo – to przecież znana sprawa – widzimy w spektaklu, jak Henry Ford jawnie wspierał III Rzeszę i robił z Hitlerem świetne interesy; przyjaźnili się nawet. Był dla hitlerowskich luminarzy natchnieniem przy produkcji maszyn taśmowego zabijania. I to kolejna wstydliwa sprawa największej demokracji świata, bo akurat Ford nie był tu wyjątkiem: IBM, ITT, Kodak… Niektórzy po wojnie żądali nawet odszkodowań za zniszczone w czasie alianckich nalotów fabryki w Niemczech.
Okazuje się zatem – a to poczucie narasta z każdą minutą bydgoskiego spektaklu – że te biegunowo różne światy wcale nie są tak odległe, ale do siebie bliźniaczo podobne. Znów więc wszystko jest inaczej niż się państwu zdawało, a tę historię trzeba napisać od nowa. Bo „Detroit” to wcale nie prowokacja, lecz po prostu ćwiczenie z myślenia historycznego. Burzące nasze przyzwyczajenia i – owszem – czasem wprawiające w konfuzję. Ale czy nie na tym polega siła krytyczna przedstawienia? Dlaczego niby nie da się porównać Związku Radzieckiego i Największej Demokracji Współczesnego Świata? To działają tylko nawyki myślowe. Że ahistoryczne? Cóż, może w tym właśnie tkwi siła tego spektaklu, że nie ulega presji ustalonego porządku i istniejących hierarchii, lecz je rozsadza. Najzwyczajniej w świecie odczarowuje i American Dream, i nasze wyobrażenia o Ameryce, które skądinąd i tak w ostatnim ćwierćwieczu zostały mocno nadwątlone.
Oczywiście robienie spektaklu o Magnitogorsku nie miałoby dziś sensu. Tylekroć wyszydzany projekt modernizacyjny i wielkie piece byłyby zbyt łatwym przeciwnikiem. Tu nikt od dawna nie miał złudzeń, jak się ta historia skończy. Co innego Detroit, którego rozkład możemy oglądać na własne oczy. Widzimy przecież ni mniej, ni więcej klapę projektu cywilizacyjnego, w który chcieliśmy wierzyć przez cały XX wiek i wiary tej wcale nie podkopał upadek Związku Radzieckiego. Wprost przeciwnie – wzmógł ją, bo po czasach zimnej wojny utopia nareszcie miała stać się rzeczywistością, historia miała się przecież definitywnie skończyć. Dlatego właśnie Detroit jest świetnym przykładem ostatecznej klęski modernistycznej utopii. I jeśli robić spektakl o odczarowanej iluzji, to właściwie tylko o Detroit. Tym razem twórcy „Towiańczyków” uderzyli w czuły nerw współczesności.
fot. Magda HueckelSpektakl Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina nie jest bowiem jedynie akademicką wprawką z myślenia historycznego. Do tej pory ten duet celował w grach z historią i ma w tym niemałą wprawę. Tu jednak stawką jest współczesność. Bo pomimo rozmaitych, nieraz brutalnych, rozrachunków z nowoczesnością dokonywanych w ostatnich dekadach, nie możemy się uwolnić od nowoczesnego marzenia o utopii. I ciągle wymyślamy nową.
Historia nowoczesności w Detroit kończy się niepostrzeżenie. W przedstawieniu to świat po katastrofie. Ale chyba nie definitywny koniec, bo powstaje kolejna iluzja. Tryumfalnie złożony na ołtarzu na dziedzińcu fabryki silnik w finale zostaje zdjęty, a pełniący funkcję mistrza ceremonii Inżynier zabiera go tym razem do Doliny Krzemowej. Tam kult pracy, wydajności i kreatywności trwa w najlepsze.
W tym kontekście hasło Obamy „Yes, we can” brzmi już tylko kuriozalnie.