Mur nie upadł
fot. Natalia Kabanow

7 minut czytania

/ Teatr

Mur nie upadł

Piotr Morawski

W bydgoskim „Murze” Justyny Lipko-Koniecznej i Justyny Sobczyk parodia ma siłę krytyczną, pokazuje, jak ta opowieść jest dyskontowana politycznie, gdy tymczasem pełna jest pęknięć i nieciągłości

Jeszcze 2 minuty czytania

Po zburzeniu muru króliki wydostają się na Zachód. Jest ich mnóstwo, dużo za dużo, by mogło pomieścić je miasto. Mieszkańcy nazywają je szkodnikami. Zrazu życzliwie patrzący na gryzonie żyjące w strefie zdemilitaryzowanej, teraz reagują zniecierpliwieniem, a nawet agresją. Króliki zadomowione w bezpiecznej przestrzeni na granicy podzielonego Berlina też przeżywają szok. Dotychczas spokojne gryzonie, żyjące w komitywie ze strażnikami, coraz śmielej wchodzą w świat, którego nie znają. Tak wygląda upadek muru w nagradzanym wielokrotnie filmie Bartka Konopki i Piotra Rosołowskiego „Królik po berlińsku” (2009), pokazywanym w foyer bydgoskiego Teatru Polskiego. Czytany na chłodno przez Krystynę Czubównę komentarz do życia królików rysuje całkiem inną perspektywę historii muru.

Dlatego właśnie w przedstawieniu Justyny Lipko-Koniecznej i Justyny Sobczyk pojawiają się króliki. Mirosław Guzowski, Damian Kwiatkowski, Michalina Rodak, Małgorzata Trofimiuk, Małgorzata Witkowska i Michał Surówka występują w króliczych maskach. Królicza perspektywa wprowadza zakłócenie do wielkiej narracji – tak w filmie Konopki i Rosołowskiego, jak i w bydgoskim spektaklu. Choć na ekranie wyświetlane są znane doskonale kadry – zdjęcie Petera Leibinga, na którym Conrad Schumann w 1961 roku skacze przez zasieki między Berlinem Wschodnim a Zachodnim, czy nagranie przedstawiające rozbijanie muru w 1989 roku – aktorki i aktorzy wcale nie odgrywają tej doskonale znanej historii. Wyświetlane na ścianie materiały stają się obce, tak jak obca staje się ugruntowana narracja historyczna o podzielonym mieście.

Z zaprojektowanych przez Magdalenę Łazarczyk króliczych nor świat wygląda całkiem inaczej. Ważne są też inne rzeczy niż nieczytelny dla królików konflikt między dwoma niemieckimi państwami i polityka uprawiana przez ich przywódców.

Mur, reż. Justyna Sobczyk. Teatr Polski w Bydgoszczy, premiera 9 listopada 2019„Mur”, reż. Justyna Sobczyk. Teatr Polski w Bydgoszczy, premiera 9 listopada 2019Bohaterem spektaklu jest też legendarny kanclerz, który doprowadził do zjednoczenia Niemiec – Helmut Kohl, brawurowo grany przez Małgorzatę Trofimiuk w końcówce „Muru”: kompulsywnie zażerający się kapustą, obwożony w wózku z supermarketu, bez jakiegokolwiek kontaktu z rzeczywistością. Kohl w spektaklu Sobczyk tylko na zdjęciach, sfotografowany z innymi przywódcami, jest mężem stanu. Tutaj to przede wszystkim ojciec, którym nigdy nie umiał czy nie chciał być. Dlatego ważniejszy niż Helmut jest w przedstawieniu Walter, jego syn (Michał Surówka), któremu ojciec zgotował prawdziwe piekło. Nigdy się nim nie zajmował, a o śmierci matki, która popełniła samobójstwo, Walter dowiedział się od sekretarki ojca; owdowiały kanclerz szybko znalazł kolejną żonę, której Walter nigdy nie zaakceptował. Perspektywa syna, danie pierwszeństwa temu, co prywatne, zmienia nie tylko wizerunek kanclerza – całkiem inaczej pozycjonuje zburzenie muru.

Bo zburzenie muru to symbol – końca zimnej wojny, początku nowego świata, w którym miało nie być już historii; kapitalizm zwyciężył z socjalizmem, zapewniając całemu światu szczęście. Tyle że ta historia ładnie wygląda na zdjęciach – do dziś przejmują nagrane sceny burzenia muru, które dobrze pamiętam z telewizji. Ten niebywały entuzjazm, wiara w to, że lepszy świat i lepsze życie są o krok. Że jak upadł mur, to już naprawdę cały świat czeka świetlana przyszłość. Tymczasem wszystko było całkiem inaczej i zburzony mur wcale nie zniósł podziałów, a wręcz je umocnił. Ossis, choć mówili tym samym językiem co Westis, nie byli wcale mile widziani na Zachodzie – zupełnie jak króliki z filmu Konopki i Rosołowskiego. „To bydło było, jak w ’89 ze wschodu na zachód przez mur przeleźli, żeby się nachapać. Stadami przechodziło to. Bez umiaru. Oni byli nawet gorsi niż Polacy” – wspomina grana przez Małgorzatę Witkowską właścicielka baru czy klubogalerii Warschau w Berlinie Zachodnim. Wcześniej, jeszcze przed zburzeniem muru, zapewniająca, że Polaków nigdy by nie wpuściła do swojego lokalu, teraz wita ich z otwartymi ramionami – najgorsi są Niemcy ze wschodu. Zburzenie muru, choć zmieniło stosunki geopolityczne na świecie i uczyniło z Kohla postać historyczną, dla tysięcy ludzi żadnej nie przyniosło zmiany, a nawet pogorszyło ich byt.

Powstały też nowe mury. W bydgoskim spektaklu pojawia się także Hatun Sürücü (Michalina Rodak) – urodzona w Berlinie na długo przed upadkiem muru Niemka pochodzenia kurdyjskiego zamordowana przez brata w 2005 roku, w imię „obrony honoru”. Dwudziestotrzylatka żyła bowiem po europejsku, wbrew woli tradycyjnej i religijnej rodziny. Szeroko komentowane zabójstwo pokazało niewydolność niemieckiej polityki integracyjnej, a kilka lat później Angela Merkel oficjalnie przyznała, że prowadzona przez jej rząd polityka multikulti nie zdaje egzaminu.

fot. Natalia Kabanow

Burzenie muru, podobnie jak jego wznoszenie, zostało utrwalone na zdjęciach i nagraniach. Te archiwa, które zbudowały i utrwalały zimnowojenne imaginarium, pojawiają się w wideo Magdaleny Łazarczyk i Łukasza Sosińskiego. Pojawiają się jednak jako tło, po to, by w spektaklu je rozbroić. I tak skok Conrada Schumanna – pogranicznika, który w 1961 roku, wykorzystując szansę roku, przeskoczył przez zasieki – w spektaklu zostaje sparodiowany przez Mirosława Guzowskiego, który w trzech kolejnych próbach, niczym cyrkowy akrobata, wykonuje historyczny sus. Ta parodia to jednak nie tylko zabawa, to nie jest jak z dorysowywaniem wąsów postaciom historycznym na zdjęciach w podręcznikach. W bydgoskim „Murze” historię traktuje się bardzo poważnie, nawet wtedy – a może zwłaszcza wtedy – gdy Małgorzata Trofimiuk jako Helmut Kohl jeździ w sklepowym wózku, jedząc, potwierdzającą tożsamość kanclerza, kapustę. To nie tylko żart. Parodia ma tu siłę krytyczną, pokazuje, jak skonstruowane jest archiwum muru berlińskiego, jakie tropy wprowadza do oficjalnej opowieści i jak ta opowieść jest dyskontowana politycznie, gdy tymczasem pełna jest pęknięć i nieciągłości.

Premiera nie bez powodu odbyła się 9 listopada. W trzydziestą rocznicę zburzenia muru. W detale historyczne, tuż po przerwie, w imponującym występie opartym na kontakcie z publicznością (spektakl grany ma być dla szkół) wprowadza Damian Kwiatkowski. Jednak nie jest to ani lekcja historii, ani spektakl rocznicowy. Mur nie upadł i o tym chyba przede wszystkim jest ten spektakl. Mur nie upadł, ale jednocześnie widać, co było za murem, który przez dekady był też horyzontem marzeń o lepszym życiu. Żeby się tam dostać, porywano samoloty – skrót LOT w latach 80. rozwijano jako „Landet Oft in Tempelhof”, bo na lotnisku Tempelhof właśnie, w Berlinie Zachodnim, lądowały porywane przez Polaków, w tym przez członków załogi, samoloty. Dziś, nawet gdyby chcieć porwać samolot, nie bardzo wiadomo, dokąd należałoby lecieć, by uciec. Pewnie dlatego ten uprowadzony w przedstawieniu leci w kosmos – na Księżyc i w stronę Merkurego.

Lecz cóż, i to porwanie okazuje się nieudane. An-24 ląduje na Okęciu.