Chyba rzeczywiście zabrnęliśmy za daleko. W naszych frustracjach i lękach; w naszych ambicjach i dążeniu do perfekcji. Nie sposób nie być krytycznym, nie sposób nie odnosić się do świata z dystansem, ironią, maskując niepewność – własnych sądów czy braku własnego zdania. I to ciągłe napięcie, by nie odstawać, nie wyjść na idiotę, nie przyznawać się do głupich i naiwnych marzeń. Bo tu – jak mówi w pewnym momencie Zły Wilk I (Anna Radwan) „Całe schody stopni naukowych krętych habilitowanych / Po których schodzę w dół do wniosku / Że bezpieczniej jest myśleć, że świat jest niebezpieczny”. Że jest bardziej skomplikowany, że to świat, w którym nic nie może być proste, bo teorie krytyczne go opisujące są coraz bardziej skomplikowane. A kto tego nie widzi, ten jest po prostu naiwny – gorszej obelgi w tym świecie chyba być nie może. I już nikt nie nadąża, a kto nie nadąża, ten nie odnosi sukcesu, a chodzi przecież o sukces. I znów pojawiają się frustracje, nerwice, depresje; i znów jesteśmy, także jako społeczeństwo, niemili.
Zły Wilk I, który całe życie wdrapywał się po krętych schodach habilitowanych stopni naukowych, chce być wróżką. Ma takie marzenie, ale wstydzi się je wypowiedzieć: chce mianowicie dostać od Mikołaja skrzydełka takie jak noszą dobre wróżki i różdżkę. Infantylne? Głupie? Żenujące? Być może. Marzenia często bywają głupie i żenujące. Pewnie dlatego się ich tak często wstydzimy, a mówiąc o nich, ryzykujemy – śmieszność, infantylność czy naiwność. Tak jak ryzykuje Zły Wilk I, któremu z ogromnym trudem przychodzi przyznanie się do marzeń. Tak, to zawsze jest ryzyko.
Paweł Demirski, „Triumf woli”, reż. Monika Strzępka. Stary Teatr w Krakowie, premiera 31 grudnia 2016„Triumf woli” Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki też się na takie ryzyko narażał. Na szczęście spektakl został przyjęty lepiej niż dobrze. Jest to jednak pewna wolta – od krytycznego przenicowywania mechanizmów społecznych i stawiania wcale niewesołych diagnoz po teatralną zabawę, niestroniącą od farsowości, która ma wszystkim jej uczestnikom dać – jak mówili w „Dwutygodniku” sami twórcy – zastrzyk serotoniny (wcześniej, na porodówce w „Położnicach Szpitala św. Zofii” w piosence ze słowami „oksytocyna my love” serwowany był inny hormon szczęścia).
„Triumf woli” pojawia się po dwuletniej przerwie, w czasie której tandem StrzępDemu zrealizował serial „Artyści”. (Po drodze był jeszcze „Marzec '68. Dobrze żyjcie – to najlepsza zemsta” w Teatrze Żydowskim w Warszawie, który jednak został zagrany ledwie kilka razy, bo teatr stracił siedzibę). Wcześniej – na sam koniec 2014 roku na scenie przy Starowiślnej – Monika Strzępka wyreżyserowała „nie-boską komedię. WSZYSTKO POWIEM BOGU!” Pawła Demirskiego, przedstawienie apokaliptyczne, które kończyło się hymnem „Święty Boże”. Całkiem serio i nie bez patosu – „od powietrza, głodu i wojny” – uruchamiając nasze największe lęki.
Teraz na scenie przy Jagiellońskiej w finale jest również serio. Cały zespół gra na żywo piosenkę Billy’ego Bragga „There Is Power in a Union”, o sile jedności, robotniczej, ale też ludzkiej. To echa historii znanej z filmu Matthew Warchusa z 2014 roku „Pride” (funkcjonujacym w Polsce pod tytułem „Dumni i wściekli”), o tym jak najpierw londyńscy geje i lesbijki pomagali górnikom z upadających za sprawą polityki Margaret Thatcher kopalni w Walii, zbierając datki w czasie parad równości, a potem autokary pełne górników zjeżdżały do Londynu, by wesprzeć manifestację ruchu LGBT. To piękna i budująca historia, która w „Triumfie woli” wybrzmiewa najmocniej. Cały spektakl to właściwie najlepsze epizody z życia ludzkości. Takie „the best of” naszej historii. Zebrane momenty, które pozwalają uwierzyć, że ludzie mają do zaoferowania temu światu coś pozytywnego – sobie nawzajem przy tym też.
Zaczyna się od katastrofy. Ocalali z rozbitego samolotu lądują na wyspie. Jak w „Burzy” Shakespeare’a, nie dziwi więc, że na scenie pojawia się autor, przemawiając słowami Prospera (w przekładzie Leona Ulricha). Shakespeare (Krzysztof Zawadzki) powołany został na scenę jednak nie jako czcigodny bard i patron twórczości dramatycznej, lecz raczej jako autor komedii, wesołek, trickster, który całą tę historię wymyślił. To on łączy poszczególne jej części, lecz jakoś niezobowiązująco, bez spiny, niefrasobliwie raz po raz zaszywając się gdzieś z butelką piwa, albo uwodząc kobiety. Bez zażenowania opowiada też, jak to w jedną noc musiał napisać „Hamleta” – „wy wiecie, jakie to są wtedy nerwy?”. W kluczowym momencie Will nie ma też pomysłu na wyjście z dramaturgicznej opresji i sytuację ratuje Wróżka. Przedstawienie jednak się spina. W końcu – jak wiemy z „Artystów” – z reguły następuje ten magiczny moment na ostatniej generalnej, kiedy się spina (choć wcześniej są nerwy, jak przy pisaniu „Hamleta”). I to też jest koniec końców optymistyczna wiadomość.
Jako dramatopisarz Will radzi sobie jednak całkiem sprawnie, montując kolejne epizody dumy i radości w dziejach człowieka. Górnicy i geje są w tej historii dominantą, bo to też być może najbardziej poruszająca i dająca wiarę w ludzi historia, jaka miała miejsce w ostatnich dekadach. Działająca i na poziomie solidarności ludzkiej, i społecznej („Down with the blackleg, all workers unite” – śpiewają ze sceny aktorzy). W dodatku sprawnie opowiedziana w filmie przez Warchusa. Z filmowymi bohaterami teraz mierzą się Juliusz Chrząstowski jako dumny i wściekły górnik oraz debiutujący Krystian Durman jako gej wspierający górników.
Ale są i inni bohaterowie, i inne historie. Na wyspie, na której rozbił się samolot – chyba żeby się nawzajem nie pozabijać – wszyscy muszą sobie bowiem opowiedzieć coś pozytywnego. Jest więc historia o górniku, który dostał odprawę i ruszył w świat, człowiek, którego co roku odwiedzał pingwin, a teraz on sam płynie, by go spotkać (Michał Majnicz). Jest człowiek, który przebił tunel przez górę, by jego wioska miała kontakt ze światem (Radosław Krzyżowski), jest Mongolski Chłopiec, który ma do wygrania wyścig (Marta Nieradkiewicz), jest patronka ruchów ekologicznych Rachel Carson (Dorota Pomykała) i pierwsza kobieta, która, nielegalnie, bo w męskim przebraniu, przebiegła maraton – Kathrine Switzer (Dorota Segda). Yoga Śmiechu (Monika Frajczyk) funduje techniki rozluźniające („I’m happy, I’m relaxed”), bo ciało można pobudzić do wydzielania serotoniny.
Są też historie sromotnych klęsk. W 2001 reprezentacja Samoa Amerykańskiego przegrała w meczu z Australią 0:31. To rekord Guinnessa. Takie wyniki się nie zdarzają. Bramkarz Samoa co trzy minuty musiał wyjmować piłkę z siatki. Praktykowanie porażki (coraz częściej pojawiające się nawet w teoriach współczesnej humanistyki) jest konsekwencją życia w świecie przerośniętych ambicji i nieustannej rywalizacji. Co w tym pozytywnego? Oto po dziesięciu latach od klęski samoańska reprezentacja piłkarska (Małgorzata Zawadzka) strzela pierwszego w historii tego kraju gola. W skali globalnej żaden sukces, jednak dla małego wyspiarskiego kraju jest to osiągnięcie. I satysfakcja. I potwierdzenie własnej wartości, choć wcześniej zaliczyło się nokaut.
Jest też smutna rodzina McDonaldów (tych od restauracji McDonald’s), która psuje atmosferę. Jeden z nich, człowiek, który nie umiał o sobie mówić dobrze (Marcin Czarnik), nie dość, że sam nie umie opowiedzieć żadnej budującej historii, to jeszcze trochę jak dickensowski Ebenezer Scrooge psuje wszystkim zabawę. Inaczej nie umie i samu ze sobą nie jest mu dobrze: „Bo ja bym chciałbym mówić / O sobie dobrze / I mieć taki luz i się przytulać z ludźmi i w ogóle / Ale / Wiecie, że ludzie lubią mówić o sobie dobrze, bo to jest przyjemność równa seksowi?”. No właśnie. Być może więc wszystkie problemy ludzkości wynikają z tego, że nie umiemy mówić o sobie dobrze. O sobie samych i o sobie nawzajem. Że się za mało przytulamy (a przytulanie zwiększa wydzielanie serotoniny). Że nie mamy takiego luzu, który zapewni nam zbawienny dystans do tych wszystkich ważnych spraw z nieodebranych z lęku telefonów czy nieotwartych maili. Zostaje lęk: „Znam to – niedzielny wieczór / Przewracasz się w łóżku na myśl / o nadchodzącym tygodniu / o poleconych listach wyrokach sądach / potem o przyszłość bliskich” – mówi Wuj McDonald (Adam Nawojczyk)… A w finale i tak Marcin Czarnik wystąpi w stroju pingwina, śpiewając z punkową energią o ruchu związkowym i jednoczeniu się robotników.
Receptą na lęki i frustracje ma więc być wiara w człowieka i przytulanie. I spełnianie marzeń, jak te o byciu dobrą wróżką. Żenujące? Infantylne? Zwłaszcza, gdy z jednej strony mamy ginące na oczach świata Aleppo, z drugiej Trumpa, z trzeciej przemoc wobec uchodźców i nadciągającą brunatną falę. A my tu sobie radośnie opowiadamy historie ku pokrzepieniu serc.
Ale może też nie jest to wcale takie głupie. I może to jest właśnie praca u podstaw, a serotoninowy zastrzyk może być zbawienny dla nas wszystkich. Bo oczywiście – i twórcy spektaklu mają tego pełną świadomość – nie jest tak, że człowiek może wszystko, że silna wola wystarczy, by ludzkość mogła zatriumfować, by ujawnić pokłady dobroci tkwiące w każdym z nas. To wizja człowieka rodem z oświeceniowego liberalizmu. Ale też nie o to przecież chodzi. Raczej o dobre emocje i o dobrą energię. O remedium na codzienną frustrację, która jest motorem pogardy, a w dalszej kolejności i przemocy. Gardzimy, bo chcemy czuć się lepsi, ale sami o sobie nie umiemy mówić dobrze. Może więc energię wyniesioną z teatru da się przekazać dalej. Jak ogień, który ostatecznie udaje się zapalić na scenie Starego Teatru. „Nie spierdolcie tego” – mówi wtedy Prometeusz. Może tak samo jest z życzliwością?
A życzliwość jest przecież polityczna.