Siłą jesiennych protestów było niewątpliwie zmobilizowanie różnych grup społecznych. Na ulice wyszły też osoby, które zwykle na protesty nie chodzą, co może świadczyć o radykalizacji nastrojów, a tym samym skuteczności wcześniejszych – odbywających się od 2016 roku – demonstracji w sprawie reprodukcyjnych praw kobiet. Wiele osób się przez ostatnich pięć lat zradykalizowało, uznając nie tylko protest przeciw orzeczeniu Trybunału, lecz także prawo do legalnej aborcji przeprowadzonej w godnych warunkach za postulat absolutnie oczywisty.
Wspomnieniem Strajku Kobiet w „Cwaniarach” Agnieszki Glińskiej (na podstawie powieści Sylwii Chutnik) z Teatru Polonia jest przede wszystkim wideo, na którym grające na scenie aktorki biegają po Warszawie z czerwonymi błyskawicami na ubraniach, piszą sprejem po murach, uciekają przed policją, czasem też – w akcie zemsty – pobiją jakiegoś przemocowca. Ten ostatni wątek akurat wynika z książki Sylwii Chutnik, reszta pokazywanych nagrań wyraźnie podpina spektakl pod jesienne protesty. Siłą rzeczy każe więc zapytać o generowane przez reżyserkę sensy nie tylko w kontekście inscenizowanej przez nią prozy (za dramaturgię odpowiedzialna była Marta Konarzewska), lecz także dyskusji i przesunięć, jakie dokonały się w sferze publicznej po pierwszych czarnych protestach z 2016 roku, bo to one – w mojej opinii – wyznaczają moment przełamania dyskursu, wychodzenia na ulice nie w odziedziczonych konwencjach protestów, lecz na własnych warunkach, z własnymi performansami. Dyskusja na temat praw kobiet weszła wtedy na inne tory.
Sylwia Chutnik „Cwaniary”, reż. Agnieszka Glińska. Teatr Polonia, premiera dla publiczności 24 czerwca 2021Wydane w 2012 roku „Cwaniary” mającą nadejść zmianę już zapowiadały. Konwencja książki, w której kobiecy gang – przejmując apaszowskie narracje – wymierza w mieście sprawiedliwość, przejmowała też język i konwencje opowieści o zemście. Powieściowe cwaniary działały, hakując system, wykorzystując okazje, czasem nawet grając to, czego oczekiwała od nich patriarchalna kultura, by wyjść na swoje. Do perfekcji opanowały sztukę cwaniakowania – strategię oporu słabszych wobec dominacji siły. Cwaniakuje się wtedy, gdy nie można działać inaczej. Kiedy nie można swoich potrzeb i poglądów manifestować wprost. Cwaniakowanie to taktyka pokątna, uznająca istniejące zasady i wykorzystująca luki w systemie, jednak samego systemu niekwestionująca. Skuteczna, lecz niedążąca do zmiany. Obrazy jesiennych protestów w spektaklu wcale nie wzmacniają jego przekazu – pokazują za to, że możliwe są inne strategie niż cwaniakowanie, że w Polsce właśnie dokonuje się zmiana, za którą teatr nie nadąża.
Wystawione w Polonii – w teatrze uchodzącym za modelowy teatr środka, który stara się przedstawiać tematy istotne społecznie, lecz bez radykalnych gestów – „Cwaniary” miały chyba wyjść poza branżową bańkę, dotrzeć do szerszej widowni. Nie bulwersując ani formą, ani przekazem, mają potencjał budowania sojuszy z tymi osobami, które za radykalne się nie uważają i radykalizmu się boją. Tyle tylko, że publiczność Polonii jest być może bardziej zradykalizowana, niż wyobraża to sobie reżyserka, która w swoim spektaklu umieszcza zarówno wspomniane nagranie, jak i apaszowskie piosenki przedwojennej Warszawy – przynajmniej do czasu – śpiewane bez żenady.
Zaczyna Michał Meyer, grający wszystkie – epizodyczne – męskie role. Zanim jeszcze kurtyna pójdzie w górę, rozgrzewa publiczność śpiewem. Piosenki Grzesiuka czy Staszewskiego w aranżacji Warszawskiego Combo Tanecznego będą pojawiały się przez cały spektakl, przeplatając wzięte z książki scenki osnute wokół postaci wdowy po Antku, cmentarnej wdowy Haliny (Małgorzata Biela), dziewczyny z Pragi, Celiny (Irena Melcer), bitej przez partnera Stefy (Anna Smołowik), pracującej w kancelarii prawnej Bronki (Weronika Nockowska), z udziałem prowadzącej ekipę kanałami Babci (Elżbieta Kępińska). W waginalnej scenografii Moniki Nyckowskiej aktorki snują dziewczyńskie opowieści o solidarności i zemście. Pełne empatii historie kobiet z książki Sylwii Chutnik właśnie w czysto narracyjnej konwencji, bez przesadnego teatralnego ogrywania najmocniej wybrzmiewają ze sceny, przełamywane solowymi popisami wokalnymi.
Jest efektownie. Taka konwencja teatru z wyśpiewywanymi numerami sprawdza się w teatralnej rozrywce. Publiczność gładko w to wchodzi, czasem bujając się, czasem poklaskując. Jest zabawa, bo i repertuar przedwojennej apaszowskiej Warszawy łatwo wpada w ucho. Daje się nawet łatwo uzasadnić, bo jeśli powieściowe „Cwaniary” przechwytują gangsterskie konwencje, to i czerniakowskie czy praskie uliczne klasyki mieszczą się w tej estetyce.
Tyle tylko, że od początku coś zgrzyta. Kolejne numery przerywają sceniczne opowieści. Jednak gdy się wsłuchać w tekst, nie sposób nie zauważyć, jak pełne mizoginii są te radośnie śpiewane przez aktorki piosenki. Jak są w nich przedstawiane te Felki, Hanki, Helki, Bronki, Celiny: macanki, podbite oczy, libacje, w czasie których „fajno jest”. Cwaniary sobie radzą, bo potrafią dać w pysk natrętowi, jednak ten maczystowski świat coraz bardziej przytłacza, coraz bardziej zanurza w rzeczywistości, jakiej chyba już nie chcemy. Zwłaszcza kiedy ulica pokazała, że jednak istnieje alternatywa i są bardziej wzmacniające narracje.
To napięcie dziewczyńskich opowieści o zemście i gangsterskich piosenek kumuluje w scenie, w której bohaterki mszczą się na mężu Stefy – za to, że ją bił. Grana przez Annę Smołowik Stefa broni jednak swojego oprawcę, by chwilę później brawurowo wyśpiewać „Apaszem Stasiek był” o tym, jak zazdrosny kochanek „nożem w serce pchnął swoją bogdankę”. W tym momencie wyświetlane są numery na linie wsparcia dla osób doznających przemocy, przywoływane są statystyki dotyczące przemocy wobec kobiet. Aktorki – tym razem już z pełną powagą – opowiadają o jej skali.
Nie wiem, czy ten dramaturgiczny montaż miał być pułapką na radośnie bawiącą się przy piosenkach o przemocy publiczność, czy też tak wyszło, a realizatorki zorientowawszy się, że sensy wymykają im się spod kontroli, postanowiły wyjaśnić wprost cel tego zabiegu. Żeby nie było nieporozumień i żeby było jasne, że na scenie nie propagują przemocy wobec kobiet. Tak czy inaczej jest jakoś w pół kroku, jakby reżyserka i dramaturżka nie umiały się zdecydować, czy chcą warszawskimi szlagierami bawić czy jednak je demaskować. Czy ma być buffo, czy jednak serio. Czy ma być radykalnie, czy jednak zachowawczo.
I wyszło anachronicznie. Z ulicznego radykalizmu – poza jego znakiem na wideo – nie zostało nic. Mam poczucie, że dyskusje na temat przemocy są w innym miejscu, rozpoznawane są jej mechanizmy, nazywane są przemocowe praktyki związane z kulturą gwałtu, działania aktywistek – jak choćby Mai Staśko – przesunęły znacząco dyskusję na temat molestowania czy mobbingu: tak dokonuje się realna zmiana. Śladem tej dyskusji są wyświetlane na koniec świadectwa doznawanej przez kobiety przemocy. To jednak drobny ślad, mrugnięcie okiem do widzek, element – podobnie jak wideo – wobec spektaklu zewnętrzny. W centrum pozostaje zaś demaskowanie przedwojennych piosenek i jest to gest z repertuaru retro – wtórny, a co więcej, nieskuteczny, bo jakoś jednak je na poziomie wykonawczym romantyzującym. Ekspresyjne i pełne zaangażowania wykonanie mimo wszystko estetyzuje treści, które reżyserka chce zdemaskować. Teatr to medium wywołujące emocje, w którym deklaracje nie wystarczą. W uszach więc i tak na koniec pozostaje: „Hanko, o tobie płaczę wśród bezsennych nocy”…