Historie przemocy
fot. Katarzyna Kural-Sadowska

Historie przemocy

Piotr Morawski

Teatralne „Cwaniary” zatrzymują się w pół kroku, jakby reżyserka i dramaturżka nie umiały się zdecydować, czy chcą warszawskimi szlagierami bawić czy jednak je demaskować

Jeszcze 2 minuty czytania

Siłą jesiennych protestów było niewątpliwie zmobilizowanie różnych grup społecznych. Na ulice wyszły też osoby, które zwykle na protesty nie chodzą, co może świadczyć o radykalizacji nastrojów, a tym samym skuteczności wcześniejszych – odbywających się od 2016 roku – demonstracji w sprawie reprodukcyjnych praw kobiet. Wiele osób się przez ostatnich pięć lat zradykalizowało, uznając nie tylko protest przeciw orzeczeniu Trybunału, lecz także prawo do legalnej aborcji przeprowadzonej w godnych warunkach za postulat absolutnie oczywisty.

Wspomnieniem Strajku Kobiet w „Cwaniarach” Agnieszki Glińskiej (na podstawie powieści Sylwii Chutnik) z Teatru Polonia jest przede wszystkim wideo, na którym grające na scenie aktorki biegają po Warszawie z czerwonymi błyskawicami na ubraniach, piszą sprejem po murach, uciekają przed policją, czasem też – w akcie zemsty – pobiją jakiegoś przemocowca. Ten ostatni wątek akurat wynika z książki Sylwii Chutnik, reszta pokazywanych nagrań wyraźnie podpina spektakl pod jesienne protesty. Siłą rzeczy każe więc zapytać o generowane przez reżyserkę sensy nie tylko w kontekście inscenizowanej przez nią prozy (za dramaturgię odpowiedzialna była Marta Konarzewska), lecz także dyskusji i przesunięć, jakie dokonały się w sferze publicznej po pierwszych czarnych protestach z 2016 roku, bo to one – w mojej opinii – wyznaczają moment przełamania dyskursu, wychodzenia na ulice nie w odziedziczonych konwencjach protestów, lecz na własnych warunkach, z własnymi performansami. Dyskusja na temat praw kobiet weszła wtedy na inne tory.

Sylwia Chutnik Cwaniary, reż. Agnieszka Glińska. Teatr Polonia, premiera 27 czerwca 2021Sylwia Chutnik „Cwaniary”, reż. Agnieszka Glińska. Teatr Polonia, premiera dla publiczności 24 czerwca 2021Wydane w 2012 roku „Cwaniary” mającą nadejść zmianę już zapowiadały. Konwencja książki, w której kobiecy gang – przejmując apaszowskie narracje – wymierza w mieście sprawiedliwość, przejmowała też język i konwencje opowieści o zemście. Powieściowe cwaniary działały, hakując system, wykorzystując okazje, czasem nawet grając to, czego oczekiwała od nich patriarchalna kultura, by wyjść na swoje. Do perfekcji opanowały sztukę cwaniakowania – strategię oporu słabszych wobec dominacji siły. Cwaniakuje się wtedy, gdy nie można działać inaczej. Kiedy nie można swoich potrzeb i poglądów manifestować wprost. Cwaniakowanie to taktyka pokątna, uznająca istniejące zasady i wykorzystująca luki w systemie, jednak samego systemu niekwestionująca. Skuteczna, lecz niedążąca do zmiany. Obrazy jesiennych protestów w spektaklu wcale nie wzmacniają jego przekazu – pokazują za to, że możliwe są inne strategie niż cwaniakowanie, że w Polsce właśnie dokonuje się zmiana, za którą teatr nie nadąża.

Wystawione w Polonii – w teatrze uchodzącym za modelowy teatr środka, który stara się przedstawiać tematy istotne społecznie, lecz bez radykalnych gestów – „Cwaniary” miały chyba wyjść poza branżową bańkę, dotrzeć do szerszej widowni. Nie bulwersując ani formą, ani przekazem, mają potencjał budowania sojuszy z tymi osobami, które za radykalne się nie uważają i radykalizmu się boją. Tyle tylko, że publiczność Polonii jest być może bardziej zradykalizowana, niż wyobraża to sobie reżyserka, która w swoim spektaklu umieszcza zarówno wspomniane nagranie, jak i apaszowskie piosenki przedwojennej Warszawy – przynajmniej do czasu – śpiewane bez żenady.

Zaczyna Michał Meyer, grający wszystkie – epizodyczne – męskie role. Zanim jeszcze kurtyna pójdzie w górę, rozgrzewa publiczność śpiewem. Piosenki Grzesiuka czy Staszewskiego w aranżacji Warszawskiego Combo Tanecznego będą pojawiały się przez cały spektakl, przeplatając wzięte z książki scenki osnute wokół postaci wdowy po Antku, cmentarnej wdowy Haliny (Małgorzata Biela), dziewczyny z Pragi, Celiny (Irena Melcer), bitej przez partnera Stefy (Anna Smołowik), pracującej w kancelarii prawnej Bronki (Weronika Nockowska), z udziałem prowadzącej ekipę kanałami Babci (Elżbieta Kępińska). W waginalnej scenografii Moniki Nyckowskiej aktorki snują dziewczyńskie opowieści o solidarności i zemście. Pełne empatii historie kobiet z książki Sylwii Chutnik właśnie w czysto narracyjnej konwencji, bez przesadnego teatralnego ogrywania najmocniej wybrzmiewają ze sceny, przełamywane solowymi popisami wokalnymi.

Jest efektownie. Taka konwencja teatru z wyśpiewywanymi numerami sprawdza się w teatralnej rozrywce. Publiczność gładko w to wchodzi, czasem bujając się, czasem poklaskując. Jest zabawa, bo i repertuar przedwojennej apaszowskiej Warszawy łatwo wpada w ucho. Daje się nawet łatwo uzasadnić, bo jeśli powieściowe „Cwaniary” przechwytują gangsterskie konwencje, to i czerniakowskie czy praskie uliczne klasyki mieszczą się w tej estetyce.

Tyle tylko, że od początku coś zgrzyta. Kolejne numery przerywają sceniczne opowieści. Jednak gdy się wsłuchać w tekst, nie sposób nie zauważyć, jak pełne mizoginii są te radośnie śpiewane przez aktorki piosenki. Jak są w nich przedstawiane te Felki, Hanki, Helki, Bronki, Celiny: macanki, podbite oczy, libacje, w czasie których „fajno jest”. Cwaniary sobie radzą, bo potrafią dać w pysk natrętowi, jednak ten maczystowski świat coraz bardziej przytłacza, coraz bardziej zanurza w rzeczywistości, jakiej chyba już nie chcemy. Zwłaszcza kiedy ulica pokazała, że jednak istnieje alternatywa i są bardziej wzmacniające narracje.

To napięcie dziewczyńskich opowieści o zemście i gangsterskich piosenek kumuluje w scenie, w której bohaterki mszczą się na mężu Stefy – za to, że ją bił. Grana przez Annę Smołowik Stefa broni jednak swojego oprawcę, by chwilę później brawurowo wyśpiewać „Apaszem Stasiek był” o tym, jak zazdrosny kochanek „nożem w serce pchnął swoją bogdankę”. W tym momencie wyświetlane są numery na linie wsparcia dla osób doznających przemocy, przywoływane są statystyki dotyczące przemocy wobec kobiet. Aktorki – tym razem już z pełną powagą – opowiadają o jej skali.

Nie wiem, czy ten dramaturgiczny montaż miał być pułapką na radośnie bawiącą się przy piosenkach o przemocy publiczność, czy też tak wyszło, a realizatorki zorientowawszy się, że sensy wymykają im się spod kontroli, postanowiły wyjaśnić wprost cel tego zabiegu. Żeby nie było nieporozumień i żeby było jasne, że na scenie nie propagują przemocy wobec kobiet. Tak czy inaczej jest jakoś w pół kroku, jakby reżyserka i dramaturżka nie umiały się zdecydować, czy chcą warszawskimi szlagierami bawić czy jednak je demaskować. Czy ma być buffo, czy jednak serio. Czy ma być radykalnie, czy jednak zachowawczo.

I wyszło anachronicznie. Z ulicznego radykalizmu – poza jego znakiem na wideo – nie zostało nic. Mam poczucie, że dyskusje na temat przemocy są w innym miejscu, rozpoznawane są jej mechanizmy, nazywane są przemocowe praktyki związane z kulturą gwałtu, działania aktywistek – jak choćby Mai Staśko – przesunęły znacząco dyskusję na temat molestowania czy mobbingu: tak dokonuje się realna zmiana. Śladem tej dyskusji są wyświetlane na koniec świadectwa doznawanej przez kobiety przemocy. To jednak drobny ślad, mrugnięcie okiem do widzek, element – podobnie jak wideo – wobec spektaklu zewnętrzny. W centrum pozostaje zaś demaskowanie przedwojennych piosenek i jest to gest z repertuaru retro – wtórny, a co więcej, nieskuteczny, bo jakoś jednak je na poziomie wykonawczym romantyzującym. Ekspresyjne i pełne zaangażowania wykonanie mimo wszystko estetyzuje treści, które reżyserka chce zdemaskować. Teatr to medium wywołujące emocje, w którym deklaracje nie wystarczą. W uszach więc i tak na koniec pozostaje: „Hanko, o tobie płaczę wśród bezsennych nocy”…