Poetka o dresiarskiej duszy
Ajgiel Gajsina, mat. promocyjne

18 minut czytania

/ Muzyka

Poetka o dresiarskiej duszy

Konstanty Usenko

Ajgiel Gajsina przyszła na świat w industrialnym molochu Nabierieżnyje Czełny. To tatarskie Detroit, monomiasto słynne z produkcji ciężarówek kamazów, gdzie nazwy ulic zastąpione zostały numerami i skrótami – przedpremierowy fragment książki „Wykresy fal środkowej Wołgi”

Jeszcze 5 minut czytania

Mówiąc o silnych tatarskich kobietach, które stały się symbolami swojej republiki, nie można pominąć Ajgiel Gajsiny – poetki, raperki i piosenkarki. Duet AJGIEL w 2017 roku stał się odkryciem rosyjskiej elektroniki i alternatywnego hip-hopu za sprawą głośnego albumu „1190”, opisanego przeze mnie w „Buszujących w barszczu”. Ajgiel stworzyła go korespondencyjnie razem z petersburskim producentem bitów Ilią Baramią. To intymny i przejmujący pamiętnik poświęcony sprawie sądowej jej ówczesnego partnera oskarżonego o usiłowanie zabójstwa, jej wizytom w zakładach karnych i na rozprawach, perturbacjom z federalnym systemem penitencjarnym. To hipnotyczny, zmysłowy i bardzo silny kobiecy rap – choć narracji Gajsiny nie da się nazwać zwykłym rapowaniem. Dużo tam śpiewu, szeptu, niespodziewanego krzyku, szamańskich zaklęć, język rosyjski przelewa się w tatarski, a tatarski – w rosyjski i czasem nawet angielski. Całość brzmi syntetycznie, mrocznie i transowo.

Ajgiel jest dzieckiem późnych lat osiemdziesiątych – przyszła na świat w 1986 roku w industrialnym molochu Nabierieżnyje Czełny nad Kamą. Jest unikalnym przykładem mistycznej poetki o dresiarskiej duszy – dresy z poliestru to w dalszym ciągu jej ulubiona garderoba. W jej mieście nazwy ulic zastąpione zostały numerami i skrótami – to tatarskie Detroit, monomiasto słynne przede wszystkim z produkcji ciężarówek kamazów. Jedyna forma zabudowy w Czełnach to bloki, dziesięciokondygnacyjne lub wyższe. Ajgiel jest matką wczesnonastoletniej Lizy i córką emerytowanego funkcjonariusza drogówki. Czasy, które ją ukształtowały, to początki transformacji i eastern lat dziewięćdziesiątych – dzieciństwu w Czełnach poświęca tekst piosenki „Emitowało się ciepło”:

Urodziłam się w S1, potem przeniosłam
się do BSMP-2 koło kostnicy
Tam, gdzie rdzawą trąbą zjeżdżalni krzywe
słoniątko ryło ziemię bezpłodną
Sprasowany proch naszych przodków – miejskich
bezdomnych, wiejskich roboli
Których zjarała wielka budowa, wydychając
w zadumie dym z krematoryjnego komina
Codziennie zerkałam przez okno, jak dyszał
Naprzeciw nas handlowano trumnami
I wszystkie te typki o przypadkowych losach
Roiły się wokół niego – bo to on emitował
ciepło, to on emitował ciepło

Przedpremierowy fragment książki Konstantego Usenki „Wykresy fal środkowej Wołgi”, która ukaże się 30 czerwca 2021 roku nakładem wydawnictwa CzarnePrzedpremierowy fragment książki Konstantego Usenki „Wykresy fal środkowej Wołgi”, która ukaże się 30 czerwca 2021 roku nakładem wydawnictwa CzarneNabierieżnyje Czełny to oczko w głowie Ajgiel. O swoim surowym mieście zawsze opowiada z czułością: „Nie ma tu zabytków. Kiedy ktoś mnie prosi o oprowadzenie po mieście, to nie wiem, co mu pokazać. Za to jest tu mnóstwo pustyrów, wertepów. Nie ma dla mnie zbyt dużej przestrzeni, uwielbiam gapić się w pustkę. Ludzie tacy jak ja, urodzeni w takich miejscach, mają zupełnie inne pojęcie piękna. Ładną architekturę w stylu kazańskiej traktujemy z podejrzliwością, niepotrzebne nam te wszystkie płaskorzeźby, esy-floresy, ornamenty, kupieckie domy. Najprawdziwsza prawda to nasze panelki. Kocham pustostany i nieużytki. Gdy się urodziłam, mój tata, milicjant, otrzymał mieszkanie na obrzeżach, w Sidorowce, w bloku S1. Pamiętam, jak woził mnie po dzielni na milicyjnym motocyklu, kiedy byłam malutka. Normalnie całymi dniami był na służbie, bardzo rzadko go z mamą widywałyśmy. Cały dzień był w robocie, w środku nocy często wyjeżdżał na wezwania alarmowe. Kiedyś, gdy byłam niemowlęciem, mama szła z wózkiem po ulicy. Nie było na nich jeszcze chodników ani asfaltu, unosiły się nad nami tumany piachu. I nagle z dziką prędkością wjeżdża w nas samochód. Ledwo udało się nam uciec spod kół, mama wrzuciła mnie z wózkiem w krzaki. Potem ojciec wrócił z pracy i okazało się, że akurat uczestniczył w pościgu właśnie za tym autem”.

Najważniejsze miejsce w dziecięcych wspomnieniach Ajgiel zajmują miejskie pustkowia: „Moim magicznym miejscem był pustyr na terenach szpitalnych należących do kompleksu BSMP. Obok budynku pogotowia do dziś stoją tam ruiny wielkiej niedobudowanej szklarni. To przedziwna konstrukcja z rur, bez żadnych szkieł, zamiast podłogi jest tam wąwóz zarośnięty pokrzywami gigantami. Łącznikiem pomiędzy krawędziami tego obiektu była zardzewiała rura o średnicy piętnastu centymetrów, po której dzieciaki łaziły nad przepaścią pokrzyw. Spędziliśmy w tej szklarni całe dzieciństwo. Obok były krematorium z kominem i kostnica. Zawsze dziwiło mnie to, że bliska obecność śmierci może być tak zwyczajna. Po przeprowadzce do Kazania najbardziej brakowało mi tych pustych przestrzeni. Gdy latem wracałam do Czełnów, od razu biegłam się przejść po moich ukochanych wertepach. Uwielbiałam też park Grenada w centrum miasta i jego dzikie wzgórza, był tam stadion treningowy klubu piłkarskiego Kamaz Nabierieżnyje Czełny. Czełny mają to do siebie, że nawet po rewitalizacji wyglądają jak podwórkowy pacan, który się przebrał za hipstera i nie pulta się już do przypadkowych przechodniów. Nowo wybudowane nadbrzeże Kamy jest słoneczne i nowoczesne, ale otoczone betonowymi gmachami potworami, jak pacański szczerbaty uśmiech, w którym zamiast zębów wystają chaotycznie rozstawione falochrony. Taka sama jest Grenada, gdzie nowy skatepark sąsiaduje z zardzewiałą radziecką rzeźbą błazna Pietruszki. Przy wejściu do parku kupowałam najpyszniejsze na świecie lody z wiórkami czekoladowymi. Sprzedawał je wąsaty pan w kamizelce z muszką, dostojny jak ze starego filmu”.

Ajgiel podkreśla, że mieszkając w getcie, miała szczęśliwe dzieciństwo: mama, tata, szkoła muzyczna. „Uczyłam się na piątki, nie szlajałam się po klatkach schodowych. Dopiero gdy dorosłam, zrozumiałam, że było też trochę smutno. Moja rodzina była najzwyklejsza na świecie: mama księgowa, tata milicjant. Mieliśmy osoby utalentowane, ale nikt tych talentów nie rozwijał, bo po co. grafiki z książki,  (c) Olga / ZŁE OkOgrafika z książki, (c) Olga / ZŁE OkOTata w młodości grał na harmonii i pięknie śpiewał tatarskie pieśni. Wujek wymyślał piosenki po rosyjsku i grał je na gitarze. Ambicji twórczych nie miał nikt. Zostać artystą oznaczałoby zostać wariatem, który nie potrafi przystosować się do realiów życia. Moja generacja też nie miała poczucia, że można robić to, co się chce. Zdałabym do konserwatorium i co później? Jako nastolatka słuchałam dużo Janki Diagilewej i Jegora Letowa, syberyjskiego punka. Tak naprawdę Czełny zawsze były też miastem subkulturowych rockowych gówniarzy. Tak dziwnie się złożyło, że wszystkie przemysłowe monomiasta to zagłębia metali. Jako nastolatka sporo się z nimi bujałam, grałam nawet na basie w blackmetalowym zespole! Wśród rówieśników byłam czarną owcą. Do tej pory zostało mi to uczucie: tak bym chciała być normalna! No i wyjechałam na studia do Kazania. Miałam zdawać na prawo albo ekonomię, ale w końcu wybrałam politologię i stosunki międzynarodowe. Podobało mi się: wiedza o społeczeństwie, ciekawa literatura filozoficzna. Na pierwszym roku trafiłam do kółka poetyckiego. Na studiach wkręciłam się w elektronikę: Kraftwerk, Front 242, Aphex Twin i temu podobne. Chciałam słuchać muzy jak najbardziej niszowej i jak najdziwniejszej, miałam przyjaciół melomanów. Czułam się jak brzydkie kaczątko, które wreszcie odnalazło swoje gniazdo. Wśród świrniętych poetów poznałam ojca Lizy, mojej córki. Przeżyliśmy wspólnie sześć lat, bardzo się kochaliśmy… Po rozwodzie wróciłam do Czełnów na stare śmieci”.

Nabierieżnyje Czełny to po tatarsku Jar Czałły, dosłownie Czerwony Brzeg. Rosyjska nazwa miasta pochodzi od nazwy tatarskiej, nieprawidłowo przetłumaczonej przez pierwszych rosyjskich przesiedleńców. Na początku była tu tatarska wioska Jar Czałły – faktycznie brzeg Kamy ma tu czerwonawy kolor od barwy tutejszej gliny. Najbliższym miastem była Jełabuga. Od 1930 roku niewielką miejscowość nad Kamą nazywano Krasnyje Czełny. W latach sześćdziesiątych gospodarka ZSRR potrzebowała zwiększenia liczby przewozów transportowych i nowych pojazdów. W 1969 roku plenum KC KPZR podjęło decyzję o budowie kombinatu samochodowego. Kompleks Kamazu zaczęto budować na początku lat siedemdziesiątych.

Co roku dziesiątki tysięcy ludzi przyjeżdżały z całego ZSRR do pracy przy jego budowie. Pierwszy dwunastopiętrowy blok dla budowniczych wzniesiono w 1971 roku. Ludność miasta gwałtownie wzrosła – od trzydziestu pięciu tysięcy do pół miliona. Oficjalne otwarcie Kamazu nastąpiło w 1976 roku. Infrastruktura monomiasta rozwijała się nadzwyczajnie szybko – można powiedzieć, że Czełny stały się eksperymentem społecznym. Po śmierci Breżniewa w 1982 roku dynamicznie rozwijającą się aglomerację przemianowano na… Breżniew. Tak nazywała się do 1986 roku. W latach dziewięćdziesiątych Nabierieżnyje Czełny stały się areną rywalizacji zorganizowanych grup kryminalnych (OPG) o władzę i wpływy w Kamazie.  Przestępczość była tu wysoka już w latach osiemdziesiątych i rozwijała się równolegle ze słynnym kazańskim fenomenem. Przełomowym momentem stał się wielki pożar kombinatu w 1993 roku, podczas którego doszczętnie spłonęła fabryka silników. W tych latach Czełny stały się też ważnym centrum tatarskiego nacjonalizmu, tendencji panturkistycznych w Republice Tatarstanu.

Swoje relacje z islamem i tatarskością Ajgiel nazywa intuicyjnymi i mistycznymi: „Wyrosłam w standardowej świeckiej rodzinie tatarskiej wyznania muzułmańskiego. Religia jest w niej obecna, ale nie przesłania innych aspektów życia. Nikt nie chodzi za często do meczetu, wszyscy modlą się w domu. Babcia kiedyś marzyła, bym nauczyła się na pamięć jednej długiej sury z Koranu pod nazwą Teberek i żebym przeczytała ją u niej na wsi podczas święta Sabantuj. Nigdy się jej nie nauczyłam. Modlitwy w języku arabskim zawsze traktowaliśmy jak abrakadabrę. Myślę, że to działa lepiej, niż gdy rozumie się ich znaczenie. Do tej pory, gdy powtarzam je sobie w myślach, czuję, że jestem sobie w swoim domku i że Allah zawsze się za mną wstawi i mnie uratuje. Mama z siostrą robiły sobie w zeszłym roku urazę (post), ja jeszcze nie robiłam, bo do tego potrzebny jest odpowiedni nastrój, trzeba pozbierać myśli. Mój największy problem z islamem polega na tym, że kobietom nie wolno śpiewać przy obcych osobach. Nie wiem, co z tym zrobić. Pytałam się nawet raz na Instagramie. Ktoś napisał: «Przecież wszyscy ludzie są braćmi i siostrami. Zawsze można znaleźć jakieś wyjście z sytuacji». Religia to moje korzenie, list, który wysyłam do swoich przodków. Współpracuję twórczo z religią – tak samo z tym, z czym się w niej nie zgadzam. Mam swojego Allaha, w którego wierzę. Kiedyś jeden muzułmanin obraził się na mnie za wers w mojej piosence: «Z moim narzeczonym takim wybuchowym, z moim Allahem takim specyficznym». Napisał do mnie: «Czemu znieważasz Najwyższego?». Odpowiedziałam: «Od kiedy słowo specyficzny jest zniewagą? Przecież to znaczy szczególny, unikalny, wyjątkowy». Odpisał: «Nie mów więcej w ten sposób». Tak że tak to jest z religią, a jak jest z narodowością? Też niejednoznacznie. Za granicą mówię, że jestem z Rosji, ale zawsze dodaję też, że jestem Tatarką. Im tam wszystko się myli: kiedy mówię, że jestem z Tatarstanu, często słyszę: «Aaa, z Dagestanu? To znaczy z Czeczenii? To tam, gdzie jest ta wojna?». Wychowałam się w Tatarstanie i nigdy nie widziałam nic kontrowersyjnego w tym, że można się czuć Tatarką i Rosjanką naraz. Dopiero niedawno się dowiedziałam, że poza granicami naszej republiki mogłabym się czuć etnicznie dyskryminowana. Gdy zagraliśmy nasz hit «Tatarzyna» w telewizyjnym show Iwana Urganta, tatarskie dziewczyny mi dziękowały. Były wzruszone, słysząc nasz język na kanale federalnym. Pisały mi, że ich rodzice przez całe życie ukrywali swoje pochodzenie i wreszcie dożyli czasów, gdy bycie Tatarem stało się synonimem czegoś fajnego i modnego. Zdziwiło mnie to i zaniepokoiło. Okazuje się, że wychowując się w etnicznej republice, miałam przynajmniej o jeden kompleks mniej”.


Jako przedstawicielka odradzającej się kultury etnicznych republik i głos nowej rosyjskiej sceny, która ma coraz większe znaczenie w kontekście ogólnoświatowym, Ajgiel uważnie śledzi, co się dzieje w innych regionach Federacji. Jej organiczne środowisko to pogranicze rapu i elektroniki: „Ostatnio spodobał mi się raper Mnogoznaal z Peczory. To północ Republiki Komi. Bardzo dziwna, mroczna, pogańska energia, też jak gdyby czytanie zaklęć. Raperzy często piszą tak, że nie da się ich zrozumieć, ale między sobą zawsze się rozumieją i rozumieją ich słuchacze. Zabawne jest to, że ci, którzy rozumieją klasycznych poetów, nie potrafią zrozumieć raperów, i vice versa. Ich atawistyczny, zaszyfrowany język trochę przypomina automatyczne rysunki albo wydobywanie rudy w kopalni”.

AJGIEL, mat. promocyjneAIGEL, mat. promocyjne

Kultura kompleksów Kamazu

Gdy umówiłem się z Ajgiel na rozmowę przez Messengera, sporo gadaliśmy o czełnińskiej GOP-kulturze. Nawet w Kazaniu miasto nad Kamą cieszy się sławą wylęgarni gopników specjalnego sortu. Od końca lat osiemdziesiątych odbywały się tu wyścigi Kamaz Mastier, obstawione przez miejscowe kryminalne autorytety – zdjęcia z nich przypominają zmutowaną wersję Mad Maxa. Specyfiką tatarskiego Detroit była infrastruktura. W Czełnach nie tylko nie było nazw ulic, lecz także nie było samych ulic – oprócz kilku najważniejszych prospektów. Nie było dzielnic ani osiedli, tylko kompleksy z numerami. Ciężko było określić, gdzie się kończył jeden kompleks i zaczynał drugi, ale dla lokalsów było to oczywiste. Według podziałów na kompleksy i sektory tworzyły się bandy. Fabryka samochodów oznaczała, że w mieście są pieniądze, o które można zawalczyć. Ajgiel zawsze miała informacje z pierwszej ręki od taty milicjanta.

„Opowiadał mi, jak przed moskiewską olimpiadą 1980 roku wysiedlono z Moskwy bomżów, prostytutki, dworcowych złodziejaszków i inne tak zwane zdeklasowane elementy za przysłowiowy setny kilometr, by nie rzucali się w oczy przyjezdnym. Ale podobno tak naprawdę zebrano ich w kupę i przywieziono tutaj. Wygląda więc na to, że jedni z pierwszych mieszkańców Czełnów to prostytutki i zeki, moskiewska patologia, ha, ha, ha. Opowieści ojca silnie działały mi na wyobraźnię. Jeżdżąc autobusami, przyglądałam się staruszkom. Jedna siedzi, patrzy w okno i coś tam sobie ciamka, a ja się zastanawiam nad tym, czy może jest jedną z założycielek naszego miasta” – śmieje się Ajgiel. „Kamień węgielny pod budowę Kamazu wmurowano właśnie w tamtych czasach. Tata z babcią przyjechali tu na budowę z tatarskiej wioski Atlas, a rodzina mamy z innej wsi. Zamieszkali w dzielnicy przy hydroelektrowni. Babaj, dziadek, dostał pracę kierowcy autobusu, abika, babcia stanowisko w ciepłowni. Wszystko to opisałam w tekście piosenki „Emitowało się ciepło”, to prawdziwe historie. Kiedy się urodziłam, od razu przywieziono mnie do bloku S1 w Sidorowce. Ojciec zatrudnił się w milicji, by dostać to mieszkanie. Wszyscy w domu chlali, zrozumiałam to dopiero jako nastolatka. Ale nasi sąsiedzi żyli tak samo. Jedna z moich piosenek «Książę» na białym opowiada o mojej mamie czekającej na męża gliniarza i wariującej ze strachu. Nie miała swojego życia ani rozrywek, tylko się snuła z wózkiem wśród bloków”.


Ajgiel była za mała, by pamiętać gopników i bandziorów z tamtych czasów. Jej pierwsze świadome zetknięcie z tym równoległym światem nastąpiło, gdy zamieszkała w kompleksie numer czternaście, w pobliżu nadbrzeża Kamy. W Czełnach było mnóstwo miejskich ławek, w odróżnieniu od Kazania, gdzie jeszcze w latach osiemdziesiątych większości z nich się pozbyto, by nie przyciągały elementu. Ajgiel czuła nad sobą parasol ochronny ojca: „Mieszkałam w czternastce, naszymi sąsiadami byli bandyci z Grupy Achmetowskiej. W sąsiednim kompleksie była Grupa Wadratowska, byli też Bokserzy z kompleksu piętnastego. Szefem Achmetowskich był Achmet, daleki krewny żony brata mojego taty. Achmetowscy wiedzieli, kim jestem i że mam ojca w milicji, więc miałam spokój. Mogłam swobodnie łazić sobie pomiędzy kompleksami bez żadnego stresu, nie to co inni. Czternastka z piętnastką były w stanie wojny, naszymi wrogami byli Bokserzy. Do band należeli starsi i młodsi, nieraz widziałam, jak na młodszych robiono łapanki. Kazali im uprawiać sport, a jeśli kogoś przyłapali na paleniu czy piciu, ostro go karali. Pod tym względem zasady były surowe jak w Kazaniu. Spotykali się w pustostanach i zbierali kasę do wspólnej kabzy albo dla ziomków za kratami na tak zwany obszczag. Hierarchia «starsi kontra młodsi» obowiązywała też wśród dziewcząt”.

Konstanty UsenkoKonstanty UsenkoAjgiel miała doświadczenia właśnie z żeńską chuliganerką: „Chodziłam wtedy do prywatnego gimnazjum. Trafiłam tam po znajomości, rodzice nie musieli za mnie płacić. Uczyły się tam tylko dzieci z dobrych domów, nie było dzieciaków z podwórka. Ale nawet w tej szkole znalazła się dziewczynka, która chciała wśród nas być «starszą», przyniosła ze sobą do klasy tę czełnińską GOP-kulturę. Upatrzyła sobie ofiarę: jedną «nową», która codziennie musiała kupować tamtej papierosy. To trwało od piątej do ósmej klasy. Ja miałam wtedy dziesięć lat. Wszystkie gopnice wyglądały podobnie: dżinsowe minispódniczki, utlenione końskie ogony, ostry makijaż i agresywny, byczy wyraz twarzy. Chłopaki chodziły w dresach, dziewczyny wyglądały jak prostytutki, czyli po prostu jak modne miejscowe laski w ciuchach z bazaru. Kiedyś jako jedenastolatka szłam z tą naszą klasową pseudostarszą i w przejściu podziemnym zatrzymała nas autentyczna starsza gopnica. Okazało się, że od dłuższego czasu za nami szła i nas śledziła. Mówi: «Musicie poprosić moją kumpelę o wyjście z domu, starsza nie chce jej puścić». Weszłyśmy za nią na klatkę schodową, dwie idiotki. Wchodzimy do windy, a w środku stoją jeszcze dwie kobyły na obcasach i lecą do nas z mordą: «Teraz już czaicie?”». A ja sobie jem chupa chupsa, strugając głupa. Na ostatnim piętrze stały jeszcze dwie laski, najstarsze z nich, szesnastolatki w miniówach, już z cyckami i dupkami. Mówią nam: «Ściągajcie złoto». Miałam łańcuszek i złoty kolczyk. Poprosiłam: «Mogę zostawić ten kolczyk? To prezent od babci». Mając ojca w milicji, byłam spokojna, a biżuteria nie była dla mnie niczym ważnym. Gdy zdejmowały ze mnie łańcuszek, moja szkolna starsza próbowała dać dyla na schody. Tamte ją złapały, zaciągnęły z powrotem na górę, zaczęły szturchać i wyzywać. Mówiły jej, że jest frajerką i zdrajczynią, że sika w majty i nie ma żadnych zasad, że porzuciła kumpelę w tarapatach, że jest gównem, nie człowiekiem. Zdjęły z nas całe złoto i kazały spieprzać”.