Ameryki mieliśmy między Odrą a Bugiem przynajmniej trzy. Na przykład sąsiadujące z Krakowem przemysłowe Podgórze, w którym za sprawą cesarskich przywilejów osiedlać się mógł każdy bez względu na narodowość i wyznanie. Amerykę w lubuskiem, w miejscu osuszanych nadwarciańskich bagien, ustanowił król Prus Fryderyk Wielki. Chętnych do pracy lokowano we wsiach o wiele obiecujących nazwach: Pennsylvanien (dziś Polne), Hampshire (Budzigniew), New York (Sążnica) czy Savannah (Czubkowo). Trzecia Ameryka nie tyle płynęła, ile tryskała breją. Choć bibliografia dotycząca galicyjskiego boomu naftowego połowy XIX wieku jest naprawdę obszerna, a jego historia nad wyraz frapująca, nie doczekała się na razie współczesnej adaptacji w postaci powieści o ambicjach „Syna” Philippa Meyera, o popularnym serialu nie wspominając. Choć nasza proza dość wcześnie próbowała ten temat ogrywać – wystarczy wspomnieć „Naftę” Ignacego Maciejowskiego Sewera, napisaną trzy dekady przed słynną powieścią Uptona Sinclaira, na podstawie której Paul Thomas Anderson nakręcił oscarowe „Aż poleje się krew”.
Wątek galicyjskich nafciarzy odżył nieco za sprawą wydanego dwa lata temu „Pustego lasu” Moniki Sznajderman, a pod koniec minionego roku powrócił na moment także na łamach prasy. Wyburzano wówczas mieszczące się w Gorlicach urzędnicze kasyno, zaprojektowane sto lat temu przez wiedeńskie biuro architektoniczne P.A. Faber & H. Wagner, jedno z ostatnich miejsc symbolizujących dawne ambicje i bogactwo regionu. Ale historia rodzimego przemysłu naftowego (a może w ogóle historia Polski przed 1914 rokiem) jest nam w gruncie rzeczy dziś na tyle obca, że wiercący w całej Galicji kanadyjski przedsiębiorca William Mac Garvey, wieloletni mieszkaniec Glinika Mariampolskiego (aktualnie dzielnicy Gorlic), nie doczekał się nawet krótkiego biogramu w polskiej Wikipedii. Stąd informacja o „Rzeszocie” Bartosza Sadulskiego – książce anonsowanej jako „zuchwała biografia pioniera” najważniejszego biznesu Królestwa Golicji i Głodomerii – bardzo mnie ucieszyła.
Szybko okazało się jednak, że Sadulski – poeta i publicysta, debiutujący właśnie jako prozaik – napisał coś więcej niż „biografię”. Otóż rozwinął on przed czytelniczkami i czytelnikami rozciągniętą między dwoma powstaniami panoramę XIX wieku, a następnie, uzbrojony w czarodziejski ołówek, jednym jej kluczowym postaciom domalował wąsy, innym podretuszował akt zgonu, za pozostałych podpisując się na sfałszowanych listach do nieistniejących adresatów. Przyczyną całego zamętu jest bohater książki, bezimienny pan Podedworny – przyjaciel narodowych wieszczów, bywalec europejskich salonów i nafciarz, a właściwie duch dziejów i symbol epoki. Sposób prezentowania postaci charyzmatycznego, spowitego aurą niesamowitości człowieka znikąd przywodzi na myśl hagiografie. Podedworny to jednocześnie szpileczka spuszczająca powietrze z romantycznych mitów (skądinąd jego rekwizytem, magiczną różdżką wyciągającą z opresji, jest tajemnicza szpilka Mickiewicza) i wiertło drążące w tych mitach równie głęboko jak Mac Garvey w przeciekającej ropą galicyjskiej ziemi.
Obdarzona takim bohaterem książka musi być – jak zapowiada sam tytuł – rzeszotem. Przez jej kolejne rozdziały przesypują się znane z lekcji historii wydarzenia, wątki i postaci, i to w ilościach, których nie sposób tu przytoczyć. Ale na sicie pobłyskują szczególnie te mniej popularne, z galicyjską biedą – reprezentowaną w iście romantycznym stylu przez martwe dziewczę – włącznie. To naturalnie także rzeszoto stylistyczne, bo Sadulski pierwszorzędnie bawi się konwencjami romantycznej prozy, począwszy od powieści epistolarnej, na gawędzie skończywszy.
Bartosz Sadulski, „Rzeszot”. Książkowe Klimaty, 232 strony, w księgarniach od lipca 2021
I chyba właśnie gawędę bardziej niż powieść przypomina ta książka – swobodna, dygresyjna, pomyślana jako pastisz (tym przecież były „Pamiątki Soplicy” Henryka Rzewuskiego). Rzecz płynna i połyskująca – co tu wiele gadać: proteuszowa jak sama ropa. I trochę jak Galicja po prostu, „przestrzeń niedrożnych szlaków, niejasnych połączeń, utrudnionej komunikacji, ślepych dróg kończących się tuż za zakrętem albo prowadzących donikąd” – jak pisał w „Poruszonej mapie” Przemysław Czapliński. Po takiej mapie przemieszczać się może tylko ten, kto godzi się na doraźny, nieodległy cel.
A dróg i wątków, także zwodniczych, jest tu nadmiar. Sam Sadulski, mówiąc o „Rzeszocie”, próbuje ustawiać książkę jako głos w dyskusji o kryzysie klimatycznym. I rzeczywiście – wydobycie pierwszej baryłki ropy wprowadziło w ruch proces, który doprowadził nas do debaty nad zasadnością dalszego wykorzystania paliw kopalnych, stanowiących schorzały, zatruwający ziemię krwiobieg światowej gospodarki. Bez względu jednak na nasze sympatie polityczne historia ropy to historia XX wieku w pigułce: najpierw trudne do przecenienia światło lamp naftowych (subtelnie poprowadziła zresztą ten wątek w swojej książce Monika Sznajderman), wynalezienie samochodu i samolotu, rozwój turystyki i globalnego transportu. W takim ujęciu i czasach, gdy reportaże o nafcie wygrywają Pulitzery (vide Daniel Yergin), książka Sadulskiego jest na wskroś współczesna i aktualna, właśnie tu i teraz, w kraju prawnuków nadwarciańskich Irokezów. Można o niej dyskutować w kontekście wegańskich hot dogów, prezesa Orlenu Daniela Obajtka (zaiste ciekawe to wcielenie nafciarskiej biografii), a nawet tego, czym są i co symbolizują stacje benzynowe – by posłużyć się określeniem badacza współczesnych mitów, Marcina Napiórkowskiego – miejsca mocy późnej nowoczesności.
Pozostając pod wrażeniem erudycji Sadulskiego, jego doskonałego warsztatu umożliwiającego kunsztowną stylistyczną gimnastykę oraz wybijającej wysoko w dyskursie krytycznym trampoliny, którą stanowi podjęty przez niego temat, czuję się jednak jako czytelniczka „Rzeszotem” zmęczona. Przyczynił się do tego przede wszystkim – użyję fachowej terminologii nafciarskiej – blowout. Książka tryska wątkami i postaciami jak Galicja ropą, nie dając chwili wytchnienia. Każde zdanie gawędy niesie nową anegdotę, żart lub koncept, wyrzuca kolejnego bohatera, wciąż obiecując przy tym przeniesienie we właściwe miejsce akcji, które ostatecznie nigdy nie następuje. „Rzeszot” to sprawozdanie z oglądanych w krzywym zwierciadle zdarzeń (przy czym to nie my bawimy się tu lusterkiem), kronika dziejów à rebours.
Ale rozczarowanie, jakie towarzyszyło mi podczas tej lektury, wynika chyba przede wszystkim z niezaspokojonego głodu prostej opowieści, która ustanowiłaby mit założycielski na tym wyjątkowo interesującym fragmencie polskiej historii, zostawiając jeszcze przestrzeń na dyskusję. Sadulski idzie od razu krok dalej – bawi się konwencjami, ironicznie (mam tu na myśli ironię romantyczną, pojmującą akt twórcy jako grę) żonglując elementami świata przedstawionego. Wyszło tak, jakby zamiast obiadu zaserwować czekoladowe fondue z posypką. Nie ma nic złego w fondue, a jednak pusty żołądek protestuje.
Mówiąc jeszcze inaczej, „Rzeszot” to wielopiętrowa konstrukcja zbudowana w próżni, książka pojawiająca się na podwójnie „pustym polu”. Bo Puste Pole (dawniej Pusty Las), leżące tuż pod Siarami w gminie Sękowa i niekojarzące się powszechnie z przemysłem naftowym, symbolizuje także – idąc za myślą i intencją Sznajderman – puste pole semantyczne. Sadulski napisał swoją książkę tak, jakby na półkach księgarń leżało kilka obszernych powieści o rodzimym Teksasie, a kojarzony dziś wyłącznie z lampą naftową Ignacy Łukasiewicz, Kanadyjczyk Mac Garvey czy Jan Haluch ze wspomnianych Siar byli obecni w popkulturze czy chociaż w przestrzeni naszych miast na równi z Kościuszką i Piłsudskim. Obecni na tyle wyraźnie i długo, by można było na podstawie ich życiorysów tworzyć czytelne historie alternatywne. Tymczasem polska proza uparcie rozpracowuje raczej historię transformacji, jej autorzy rzadko przenoszą czytelniczki i czytelników dalej niż w czasy II RP. Wyjątkiem są tu książki Pawła Goźlińskiego czerpiące z tradycji czarnego romantyzmu i sięgające po tak nieoczywiste postaci jak Bogusław Piłsudski, ostatnio także twórczość Radka Raka.
Na spotkaniu autorskim Sadulski porównał swojego bohatera do piłeczki, którą wystarczyło wypuścić z rąk, by potoczyła się przez galicyjski pejzaż. Usłyszałam jej dźwięk – odgłos skocznej, choć pustej w środku piłeczki pingpongowej, służącej do szybkiej wymiany podań. Być może poskładany z sączących się zewsząd romantycznych mitów i biografii Podedworny wskazywać ma właśnie na to, czym w istocie jest – na pustkę i brak. Współczesne stacje benzynowe (wrócę tu do Napiórkowskiego) nazywa się „nie-miejscami”, przestrzeniami, o które ledwie zawadzamy, zmierzając dokądś indziej, jednocześnie uznając je za punkty silnie naznaczone symbolicznie. Pozbawiony imienia Podedworny byłby zatem „nie-postacią” – piłeczką, która rzeczywiście wpadnie kiedyś do właściwego dołka, kimś, kogo mijamy w drodze na spotkanie.
Cykl tekstów poświęconych debiutom literackim powstaje we współpracy z Goyki 3 Art Inkubatorem, organizatorem festiwalu Literacki Sopot. Dziesiąta edycja odbędzie się w dniach 19–22 sierpnia 2021 roku, a motywem przewodnim będzie literatura włoska.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).