A więc wojna

16 minut czytania

/ Literatura

A więc wojna

Monika Ochędowska

Widmo wojny – powracające w mierzących się z historią powieściach Michała Zygmunta czy Julii Fiedorczuk – pociąga i podnieca. Choć nasączona nim wyobraźnia ma moc zwiastowania realnego niebezpieczeństwa, jest lustrzanym odbiciem dawnego świadectwa, niczym więcej

Jeszcze 4 minuty czytania

W podzielonej następstwami kryzysu gospodarczego i tęskniącej za nacjonalizmem Europie wielu widzi odbicie lat trzydziestych ubiegłego wieku. Wspólne dla obu czasów ma być kwestionowanie wartości demokratycznych i liberalnych oraz sięgająca głęboko do portfeli recesja. Ekonomiści pocieszają, że lepiej już było – spodziewano się co prawda spowolnienia gospodarczego w związku z kryzysem klimatycznym i polityką USA względem Iranu czy Chin, ale nie tego, że rozprzestrzeniający się wirus wyssie ze światowych giełd jednej tylko zimy 5 bilionów dolarów. Gdy przesuwamy komparatystyczną miarkę z bieżącej polityki w obszar literatury, okazuje się, że prozaików debiutujących tuż przed wojną oraz tych dziś trzydziestoletnich także łączy całkiem sporo – niekoniecznie paraliżujący lęk przed definitywną katastrofą. Podobieństwo wynika w dużej mierze z faktu, że jedni i drudzy dorastali w niepodległym kraju, zabory i wojnę (w wersji współczesnej – PRL) kojarząc jedynie z lat wczesnego dzieciństwa, częściej – świadectw krewnych. To pokolenia żyjące z dręczącym hassliebe w cieniu bohaterskich czynów swoich ojców (wtedy) albo surowo rozliczające ich z efektów terapii szokowej, wprowadzającej kraj na wyboistą ścieżkę transformacji z socjalizmu w kapitalizm (dziś).

Dorastający w nienadzwyczajnych „dziejach bez historii”, zbyt smarkaci, by świadomie przeżyć albo wykorzystać jako trampolinę wydarzenia roku 1918 lub 1989 – debiutanci gorączkowo poszukują doświadczenia formującego, pokoleniowej wspólnoty. Dominują więc w prozie aktualnej oraz tej sprzed lat dziewięćdziesięciu biografie lat dziecinnych i pamiętniki odzwierciedlające krytyczny moment wchodzenia w dorosłość. Niewielu udaje się opisać go nowatorsko albo chociaż – dojrzale. W „życiorysowości” niepotrzebna zdaje się skomplikowana powieściowa akcja czy rozwinięta intryga. Modne jest natomiast przeplatanie śmierci z adolescencją oraz czasu teraźniejszego ze wspomnieniem rodzinnego domu mające udowodnić, że klęski życiowe bohaterów wynikają głównie ze szczeniackiej traumy. „Wydobywanie z przeszłości i ponowne nazywanie faktów budujących biografię wydaje się rodzajem arbitralnej i kapryśnej skłonności dnia dzisiejszego” – komentował sprawę w eseju „Koło miejsca” Krzysztof Siwczyk. Dobitniej rzecz nazwał w jednym z wywiadów Rafał Księżyk, twierdząc, że aktualnie w dobrym tonie jest, by ludzie doszukiwali się w sobie skrzywdzonych dzieci. Jak się okazuje – niedojrzałość to choroba nie tylko naszych czasów. Tropienie międzypokoleniowych paralel daje skądinąd ciekawe rezultaty, np. w mającym słabość do szczęnięcych retrospekcji Jakubie Żulczyku, łączącym w swojej ostatniej książce pornografię z komiksową krzykliwością właściwą nurtom ekspresjonistycznym, można dopatrywać się nowego Emila Zegadłowicza.

Tak czy owak, oba pokolenia wyraźnie niepokoi brak perspektyw na przyszłość. Lęki potęgują nie najlepsze nastroje społeczne (przeczucie nadciągającej wojny versus katastrofa klimatyczna, rosnące w siłę ruchy nacjonalistyczne, strefy wolne od LGBT obejmujące jedną trzecią kraju) i sytuacja ekonomiczna (niestabilność i prekaryzacja pracy, szczególnie w sektorze kultury, trudne warunki mieszkaniowe). Bohaterem ówczesnej i dzisiejszej prozy bywa zatem młody artysta lub początkujący pisarz, człowiek apatyczny, nieustabilizowany życiowo, a przy tym nadwrażliwy, dotknięty chorobą – kiedyś gruźlicą, dziś depresją. Popularny, rozkosznie nurzający się w infantylności trend już przed wojną prześmiał Witold Gombrowicz. Dziś w oczekiwaniu na nową „Ferdydurke” kręcą nosem krytycy zniecierpliwieni coraz wyraźniejszą duchologiczną tandetą (Dariusz Nowacki w wydanych pod koniec zeszłego roku „Kobietach do czytania” porównuje ciężar gatunkowy wydawanych aktualnie Bildungsromane z tekstami piosenek Majki Jeżowskiej).

Gdy awangarda i futuryzm dwudziestolecia traciły impet, do powieści przedwojennej wkroczyła historia. Autorzy sięgali do czasów odległych – antyku albo wojen napoleońskich. Ważne stały się także poszukiwania odpowiedzi na pytanie o miejsce Polski w Europie. To wtedy Jarosław Iwaszkiewicz publikował „Czerwone tarcze” – powieść, której akcja rozgrywa się co prawda w wieku XII, ale jej bohaterowie, piastowscy książęta, rozmawiają językiem podsłuchanym w stołecznej kawiarni. Utwór zachowuje pozór historyczności – opisując zabiegi mające przezwyciężyć rozbicie dzielnicowe i odrodzić Królestwo Polskie, wyraża w gruncie rzeczy lęk przed agresją hitlerowskich Niemiec.

Inne fetysze

Wydana właśnie „Krew i honor” Michała Zygmunta, w której podrywający urodziwych chłopców Iwaszkiewicz pojawia się jako uczestnik jednej z wystawnych imprez bananowej młodzieży, ma prawdopodobnie swój stylistyczny pierwowzór właśnie w tamtej powieści. Zygmunt korzysta z językowych rozwiązań „Czerwonych tarcz”, osiągając równie komiczny co trącący dziś łatwym efekciarstwem koncept znany z fanpage’a Facecji, gdy politycy II RP rozmawiają językiem mediów społecznościowych.

Michał Zygmunt, „Krew i honor”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 416 stron, w księgarniach od lutego 2020Michał Zygmunt, „Krew i honor”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 416 stron, w księgarniach od lutego 2020Pierwsze wrażenia? Przedwojenna Warszawa Zygmunta przypomina stolicę Niemiec z popularnego serialu Toma Tykwera „Babylon Berlin” – to tętniąca życiem dekadencka metropolia, w której bogaci coraz bardziej się bogacą, a pod błyszczącą, rozwibrowaną powierzchnią mieszczańskiego lukru całe masy ubogich mieszkańców przedmieść walczą o przeżycie. To także czas zorganizowanej przestępczości, zawiązywania się politycznego podziemia i narastania ekstremizmów.

Głównego bohatera, Jakuba Berga, poznajemy, gdy budzi się w sypialni pewnego karła po suto zakrapianej imprezie. Pierwsze sceny powieści zdominowane homoerotycznymi namiętnościami wyższych sfer, nakręcanymi gombrowiczowską fantazją pana o parobku, każą domyślać się w „Krwi i honorze” czegoś w rodzaju „Do Lolelaj” Bartosza Żurawieckiego. Berg występuje jednak w powieści Zygmunta w różnych wcieleniach – jako stały bywalec Luster i amator kokainy (w trwonieniu rodzinnej fortuny dorównuje Konstantemu Willemanowi z„Morfiny” Szczepana Twardocha), ale też oddany mąż, troskliwy ojciec, spolegliwy syn, polityczny więzień i zabójca na zlecenie.

Autor nie potrafi przy tym albo nie chce budować konsekwentnie akcji swojej powieści – pomiędzy kolejnymi rozdziałami relacjonującymi odległe od siebie w czasie zdarzenia brak wyraźnego związku. Zygmunt gorączkowo podejmuje, a następnie porzuca wątki, zdradzając fetysze zgoła inne niż dociążony opisami niezliczonej ilości drobiazgów powieściowy realizm, na którym tak zależało autorom innych popularnych powieści osadzonych w latach trzydziestych –Mikołajowi Łozińskiemu czy Twardochowi. Stawia raczej na „efekt Szczerka” – widać to w rozbudowanych względem innych partii tekstu scenach przyjęcia czy kawiarnianej strzelaniny. Całość „wciąga się gładko jak koko”, skomentował skądinąd autor„Siwego dymu”. Owszem, tyle że niewielki z tego haj. Szczególnie trzeźwiące są u Zygmunta dialogi, które zbyt często służą wygłaszaniu referatów na tematy społeczno-polityczne, nachalnie ilustrują czytelnikowi wydarzenia i nastroje epoki, których nie udaje się oddać w nierównej fabule powieści.

Ironiczna zabawa gatunkami (skądinąd domena autora znanego z antykryminału science fiction„Nienawiść”) oraz niekonsekwencja w budowaniu świata przedstawionego rodzą dystans. Podczas lektury niepokoi wątpliwość, że Iwaszkiewiczowski (a po części także „Morfinistyczny”) pretekst służy jako tarcza ochronna, bo balansowanie na granicy czasów i konwencji pozwala uciec Zygmuntowi od odpowiedzialności archiwisty, którą wzięli na siebie Twardoch czy Łoziński w „Stramerze”. Zygmunt ma dużo swobodniejszy stosunek do kostiumu epoki, dzięki temu jego proza jest nieporównywalnie lżejsza, ekstrawagancka (w duchu Witkacowskim). Jednakże sugerując czytelnikowi, by nie brał opisywanych zdarzeń zbyt poważnie, prowokuje także szybkie powściągnięcie emocji, by nie powiedzieć – obojętność. Jeśli bowiem wybieramy kostium katastroficznej epoki, jednocześnie w krótkim śmiechu detonując jej napięcia, co zostaje?

Zygmunt igra z polską mitologią w sposób znany, jak wspomniałam, z „Morfiny”, używając stroju warszawskiego powstańca do karnawałowej zabawy – chwała mu za to. Bezwstydnie podważa domyślny dla naszego narodu status ofiary, opisując wojnę z perspektywy biseksualnego Niemca (tytuł „Krew i honor” to motto Hitlerjugend), folksdojcza i kapitalisty, pomnażającego swój majątek bez względu na tragiczne okoliczności. Bergowie podążają za duchem czasów, sprzyjając tym, którzy aktualnie mają władzę. Jakub w czasie wojny ze względów wizerunkowych, ale przede wszystkim estetycznych (!) rezygnuje z wieloletniej przyjaźni z Żydami. W tym sensie nieprzypadkowe jest podobieństwo okładki książki Zygmunta do okładek bestsellerów Twardocha – „Krew i honor” to antytezapięściarskiego maczyzmu, próba odebrania czasom przedwojennym ich bohaterskiego, maskulinistycznego charakteru. Czy skuteczna? Wystarczy powiedzieć, że Zygmunt, podobnie jak Twardoch, nie proponuje swoją prozą żadnej interesującej postaci kobiecej (żona Berga pojawia się kilkukrotnie, owszem, ale głównie po to, by ułatwić, ba!, organizować jego romanse z mężczyznami, i jakkolwiek jest osóbką o silnym charakterze, nie zostaje równoprawną uczestniczką powieściowych zdarzeń). Narracje o latach trzydziestych pozostają więc męskimi fantazjami o mężczyznach, w których kobieta stanowi obiekt seksualny (Twardoch) albo żaden (Zygmunt).

Od wydania „Krwi i honoru” zaczynają się w polskiej powieści „czasy zygmuntowskie”, pisze w jednym z blurbów Eliza Kącka. Jeśli rozpatrywać tę tezę w kontekście popkulturowych rozliczeń z tragiczną przeszłością Europy, powieść rzeczywiście trafia w dobry czas, gdy w kinach leci jeszcze Oscarowy„Jojo Rabbit”. Zygmunt decyduje się na równie slapstickowe ogranie tematu Zagłady jak Taika Waititi. O ile jednak u nowozelandzkiego reżysera – jak pisała Anita Piotrowska – zwycięstwo nad faszyzmem dokonuje się na gruncie popkultury grającej wbrew stereotypom i przesądom, „Krew i honor” zostawia nas zatrzaśniętych w gabinecie luster. Niepokój znajduje bezpieczne schronienie pod maską groteski, ale jaką siłę może mieć ironia wobec coraz donośniejszych okrzyków nienawiści?

Plac zabaw

Dla czechosłowackiego filozofa Jana Patočki wiek XX był stuleciem wojny – przesiąknięty bezpośredniością doświadczania śmierci oraz okrucieństwa w sensie nie tylko antropologicznym, ale też estetycznym. Oto spokój i harmonia dnia (czasów pokoju) zostały zanegowane przez opór barbarzyńskiej nocy (wojny) – pisał w „Esejach heretyckich z filozofii dziejów”. To naturalna kolej rzeczy. Gdy w społeczeństwach wyczerpuje się potrzeba konsumpcji, a wartości liberalne przestają zaspokajać, do głosu dochodzi skrywany dotąd popęd śmierci. Pragnienie poniżania i pogardy (już przecież nie tylko wyobrażone, ale i realizowane w Europie), ujawniające się poszukiwaniem kozła ofiarnego obciążanego odpowiedzialnością za panujący nieład, to rozkosze forujące drogę wojnie. Ten popęd, wnioskował Patočka za Heraklitem, jest jednocześnie tym, co buduje społeczne więzi. Jednoczymy się zawsze przeciwko czemuś.

Julia Fiedorczuk, „Pod słońcem”. Wydawnictwo Literackie, 456 strony, w księgarniach od 25 marca 2020Julia Fiedorczuk, „Pod słońcem”. Wydawnictwo Literackie, 456 stron, w księgarniach od 25 marca 2020Jeśli Zygmunt, opisując narastającą w Bergu pogardę i towarzyszącą jej gotowość do zbrodni, próbuje przybliżyć nam czas zmierzchu (warto skądinąd zauważyć, że równie okrutny jak wojna jest tu także kapitalizm), najnowsza powieść Julii Fiedorczuk należy do sfery dnia. To próba zapisu zawiązywania się już powojennych wspólnot, wspólnot na wskroś idealistycznych, utopijnych wręcz, bo wystąpujących przeciwko konfliktom. I z jakiegoś powodu, prawdopodobnie ze względu na to, czego nauczył nas gorzki Patočka, trudno wierzyć w ich skuteczność.

„Pod słońcem” utrzymane jest w bliskiej Łozińskiemu konwencji rodzinnej sagi, relacjonującej losy pochodzącego spod Białegostoku wiejskiego nauczyciela Miszy (wokół niego budowana jest akcja) i jego żony Miłki, uzupełnione o wojenne historie ich rodziców, perspektywę rodzeństwa oraz dorastających córek, a także dygresje na temat sąsiadów. Tytuł książki, nawiązujący do łacińskiej sentencji wyrażającej stoicki pogląd o niezmiennej powtarzalności zdarzeń, zawiera esencję tej prozy. Jej tematem jest bowiem nad wyraz przeciętny, choć zawsze unikalny, pojedynczy ludzki los subtelnie symbolizowany przez Fiedorczuk za pomocą przewijającego się przez powieść motywu uprawy i obróbki lnu. Po wymoczeniu, wymiędleniu i wytrzepaniu łodyg, wyczesaniu ich na specjalnym grzebieniu, oddzieleniu włókna od pakuł – wyciągamy wreszcie tę najlepszą nić.

Mimo że akcja powieści rozgrywa się w powojennych czasach stalinowskich, próżno szukać u Fiedorczuk obrazów, którymi raczył nas Wojciech Smarzowski w „Róży”, albo Marcin Krzyształowicz w „Panu T.”. Nie poczujemy dramatycznej gorączki tworzącego się na nowo świata. Nie dotkniemy pustki po tych, którzy „wyjechali”, nie zobaczymy „solidarności zachwianych”, „solidarności wstrząśniętych”, którzy rozumieją, o co chodzi w życiu i śmierci, a w konsekwencji – w historii (Patočka). Jeśli Smarzowski robił film o miłości w czasach nieludzkich, Fiedorczuk pisze o zmysłowości wyjętej z czasów, utopijnej harmonii dnia. Poza jednym rzuconym w okno „kacapa” kamieniem, poza epitetem „polityczny”, który na chwilę utrudnia Miszy relacje z władzą, sielskie życie bohaterów „Pod słońcem” toczy się wokół lekcji i zbiorów truskawek. Historia jest potraktowana pretekstowo, ledwo przecieka przez szczelną kopułę rzeczywistości.

Skonstruowany przez Fiedorczuk świat przypomina wyłożony pianką plac zabaw albo dmuchany zamek – jak byśmy nie podskakiwali, nic złego nie może się przytrafić, nawet nagła samobójcza śmierć wpisana jest w porządek zdarzeń. Fiedorczuk zamiast literackiej „Róży” proponuje więc bezpieczny klimat „Prawieku”, powieść z pogranicza realizmu magicznego czy raczej – literackiego nikiforyzmu. Strony powieści wypełniają kolejne wariacje na temat losów Janka Muzykanta – to wioskowi filozofowie i fascynaci esperanto, których otoczenie nie jest w stanie zrozumieć, choć ich nie odtrąca. Urodzeni w innym miejscu, cieplejszym kraju, mieliby szanse na zupełnie inne losy, inną miłość, karierę. A jednak w pełni akceptują ofiarowane im życie i możliwości. Fiedorczuk z kolei godzi się w swojej powieści na bardzo klasyczny podział ról: mężczyzna jest tym, który ma dostęp do wiedzy, objaśnia świat; kobieta związana jest z naturą, płodnością i odchodzeniem, pomaga w przechodzeniu na drugą stronę. I tylko kochanka głównego bohatera na moment ten porządek świata zakłóca.

Gdy myśl próbuje zająć się złem, pisała Hannah Arendt, dotyka nicości. Problem z tekstami próbującymi na nowo dotknąć już dotkniętego polega na tym, że nie badają nicości, lecz atrakcyjnie opakowaną w pastisz pustkę. Wyobrażenie wojny, zmultiplikowane i obłaskawione przez popkulturę, bawi i podnieca. Powielająca te obrazy literatura, wciągana łatwo jak koko, przewrotnie obiecuje, że w lęku kryje się rozkosz. Tymczasem „ofiara tych składanych w ofierze” nie jest drogą prowadzącą do czegoś „pozytywnego”, przeciwnie – jak pisał Patočka „ma ona znaczenie jedynie sama w sobie”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).