Ukochana porażka
fot. Krzysztof Umiński

23 minuty czytania

/ Literatura

Ukochana porażka

Krzysztof Umiński

Kwestię tytułu „Wściekłości i wrzasku” Anna Przedpełska-Trzeciakowska dyskutowała z kilkoma pisarzami w domu pracy twórczej w Oborach latem 1970 roku. Wspólnie uznali, że wierność polskim przekładom „Makbeta” jest drugorzędna, najważniejsze to oddać gniew

Jeszcze 6 minut czytania

Lektura „The Sound and the Fury” Williama Faulknera to mozolna praca. Akcja rozgrywa się na kilkunastu płaszczyznach czasowych, zagmatwanych do imentu. Przeskoki następują znienacka, nieraz w pół zdania, a bieg zdarzeń odtworzyć niełatwo. Musiał mieć tego świadomość sam autor, skoro kilkanaście lat po wydaniu powieści uzupełnił ją o dodatek, „Rodzina Compsonów 1699–1945”, w którym naprostował i objaśnił meandry fabuły. Gdyby nie ekstrawagancki styl, można by pomyśleć, że czytamy szkolny bryk. Faulkner uważał jednak „Dodatek” za brakujące, niezbędne ogniwo swojej opowieści – element, dzięki któremu wszystkie klocki układanki wskoczyły na swoje miejsce, a nieprzystępna całość wreszcie stała się zrozumiała. Za to wydawcy do dziś nie są zgodni, jak traktować ten suplement. Niektórzy nie uwzględniają go wcale, inni zamieszczają na początku, jeszcze inni na końcu powieści (tak postąpiono we wszystkich polskich wydaniach).

Serce fabuły wyznaczają losy rodzeństwa Compsonów, a głównym źródłem napięcia są obsesje, jakie trzej bracia – Quentin, Benjamin (Benjy) i Jason – mają na punkcie swojej siostry Caddy. Narratorem pierwszej z czterech części jest upośledzony Benjy, drugiej – rozchwiany psychicznie Quentin, trzeciej – pragmatyczny Jason, w ostatniej narracja jest trzecioosobowa. Z wielogłosowej opowieści wyłania się postrzępiony obraz upadku arystokratycznej rodziny z amerykańskiego Południa.

Wiosną 1970 roku Anna Przedpełska-Trzeciakowska, czterdziestodwuletnia tłumaczka mająca w dorobku przekłady Jane Austen, Charlesa Dickensa i George Eliot, zwróciła się do Związku Literatów Polskich o stypendium na dokończenie przekładu, z którym zmagała się od ponad dwóch lat. Argumentowała, że wymaga on gruntownych studiów nad pisarstwem Faulknera oraz mozolnych poszukiwań tyczących powieściowych realiów. I że fragmenty napisane strumieniem świadomości są równie trudne w tłumaczeniu co „Ulisses”.

Tak, wysiłek czytelnika jest igraszką wobec znoju tłumaczki. Katalog komplikacji był długi. Przenieść do polszczyzny język afroamerykańskich bohaterów (na marginesie historii Compsonów przewijają się perypetie trzech pokoleń czarnoskórej służby). Zaznaczyć inne wyraziste dialekty (włoskiego imigranta, rednecka z Missisipi) migające w epizodach. Wyłapać utajone cytaty z Biblii. Dźwignąć wielopiętrowe zdania z dodatku. Rozpoznać wszystkie plany czasowe i ustalić relacje pokrewieństwa między postaciami. Zidentyfikować głosy wymieszane w strumieniu świadomości Quentina. A także, błahostka, obmyślić polski tytuł.

Podanie Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej do Związku Literatów Polskich (fot. Krzysztof Umiński)Podanie Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej do Związku Literatów Polskich (fot. Krzysztof Umiński)

– Uważam, że każdy przekład jest klęską – mówiła Trzeciakowska w wywiadzie osnutym wokół „The Sound and the Fury”. – Właściwie chodzi o różnicę punktów w tej przegranej, żeby była jak najmniejsza. Jej słowa niosły echo słów Faulknera o trudzie pisarza, zawsze chybionym i skazanym na fiasko. – To samotnicza frustrująca praca, której efekt nigdy nie jest tak dobry, jak by się chciało. Spytany, którą ze swych książek uważa za najlepszą, stwierdzał, że wszystkie są nieudane, wyróżniał jednak „The Sound and the Fury”, nazywając ją swoją najwspanialszą i najukochańszą porażką. 

Najważniejszy jest gniew

Fraza sound and fury – podwójne „the” Faulkner dorzucił dla lepszego rytmu – pochodzi z solilokwium Makbeta, które nieszczęsny władca wygłasza po tym, jak doniesiono mu o śmierci lady Makbet. (Ten fragment warto przeczytać na głos, ewentualnie posłuchać, jak mówi go Ian McKellen):

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow
Creeps in this petty pace from day to day
To the last syllable of the recorded time,
And all our yesterdays have lighted fools
The way to dusty death. Out, out brief candle.
Life’s but a walking shadow, a poor player
That struts and frets his hour upon the stage,
And then is heard no more. It is a tale
Told by an idiot, full of sound and fury,
Signifying nothing.

Dobry obyczaj wymaga, by tłumacz, który w przekładanej książce napotka cytat z innego obcojęzycznego dzieła, poszukał go w przekładzie (o ile istnieje). I w tym właśnie brzmieniu wykorzystał go we własnym tekście, jeśli nie dopatrzy się ważkich przeciwwskazań. W ten sposób w języku docelowym odtwarza się intertekstualna sieć sensów, skojarzeń i słów, z jaką obcują czytelnicy oryginałów.

1.	Egzemplarz przekładowy i pierwsze polskie wydanie (fot. Krzysztof Umiński)Egzemplarz przekładowy i pierwsze polskie wydanie (fot. Krzysztof Umiński)

Makbet” należy do najczęściej tłumaczonych na polski sztuk Shakespeare’a. W czasie, kiedy Trzeciakowska szukała tytułu dla „The Sound and the Fury”, istniało dziewięć kompletnych przekładów tej tragedii dokonanych z oryginału (dziś piętnaście). Większość powstała w XIX wieku, nierzadko w dramatycznych warunkach – w samotności, ubóstwie, na emigracji, bez pewności, czy tekst znajdzie wydawcę. „Makbeta” tłumaczono różnymi stopami metrycznymi, wierszem rymowanym i prozą. Był klasycyzujący „Makbet” napisany trzynastozgłoskowcem i „Makbet” zanurzony w języku polskiego baroku, a każdy z tłumaczy nieco inaczej radził sobie z frazą sound and fury. Oto przekład Ignacego Hołowińskiego (1841), najstarszy ze wszystkich:

Jutro, znowu JutroJutro na nowo,
jakby żółwim krokiem, idzie od dni do dni
Do ostatniéj głoski w karcie życia człeka;
Każdy wczoraj głupiec, coraz śmierć przywleka.
Precz, precz, krótkie światło! Życie, cień przechodni;
Kuglarz, co z partesu kroczy w swéj godzinie,
Biédny, skończy scenę już i pamięć ginie:
Jest to powieść, którą prawi prosty fryc,
Pełna fumu szumu, a nie znaczy nic.

Czuć, że tekst się postarzał: w ludycznym rymie „fryc” – „nic” rozprasza się groza oryginału, a frazeologizm „kroczyć z partesu” (czyli uroczyście lub wręcz z afektacją) odsyła do słownika sprzed stu lat. Z kolei tytuł „fum i szum” pasuje bardziej do kabaretu niż do Faulknera. Więcej mroku zawiera przekład Leona Ulricha:

Jutro po jutrze i po jutrze jutro,
Wolnym się krokiem od dnia do dnia czołga,
Aż do ostatniej wszech czasów sylaby
A wszystkie wczoraj nasze przyświecały
Głupcom na drodze do prochów mogiły.
Zgaśnij, o zgaśnij, świeco krótkotrwała!
To życie tylko cieniem jest przelotnym,
Nędznym aktorem, co przez swą godzinę
Na scenie świata pawi się i puszy,
I milknie potem; to opowiadana
Z krzykiem i furyą powieść przez idyotę,
Nic nie znacząca.

„Krzyk i furia” – to już całkiem ciekawy pomysł na tytuł. Inne tłumaczenia suflują warianty: „Brzęk i szał” (Jan Komierowski) oraz „Szał i huk” (Antoni Pietkiewicz). Niektórzy tłumacze rzeczowniki sound i fury zastąpili przymiotnikami. U Józefa Paszkowskiego życie jest: „powieścią idjoty / Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą”, u Andrzeja Koźmiana natomiast „jest to jakby nędznika powieść bezrozumna / Bez celu i układu, a huczna i szumna”.

Trzeciakowska pamięta, że zaglądała do przekładów „Makbeta”, ale w jej odczuciu żaden nie oddawał dość trafnie kluczowej frazy. Chodziło o to, by w dwóch słowach zmieścić maksymalną dawkę emocji, którymi nasiąkła powieść Faulknera: gniewu, nienawiści, szaleństwa. Kwestię tytułu dyskutowała z kilkoma pisarzami w domu pracy twórczej w Oborach latem 1970 roku. Wspólnie uznali, że wierność polskim przekładom jest drugorzędna, najważniejsze to oddać gniew.

Na karcie tytułowej egzemplarza przekładowego przetrwały ślady tamtej burzy mózgów. „Zdziś Najder «Bełkot i furia»” – widnieje na górze strony. Nieco niżej – bez atrybucji – „Furia i krzyk” (prawie jak u Leona Ulricha), a dalej trzy sugestie spięte klamrą: „Wściekłość i krzyk”, „Wściekłość i wrzawa” i – nareszcie – „Wściekłość i wrzask”. Obok klamry stoją inicjały J.R. i A.M., za którymi skrywają się najpewniej Jarosław Marek Rymkiewicz i Artur Międzyrzecki.

Notatki Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej (fot. Krzysztof Umiński)Notatki Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej (fot. Krzysztof Umiński)

W obmyślaniu tytułu uczestniczył też Zbigniew Herbert, który pracował wówczas nad tomem „Pan Cogito”. Z tłumaczką zaprzyjaźnił się kilka lat wcześniej, właśnie za sprawą Faulknera – jego entuzjazm wzbudziła przełożona przez nią powieść „Koniokrady”. W tamtym czasie Herbert stale nosił przy sobie przepisany na karteczce cytat z noblowskiej mowy Faulknera:

Pisarz musi uczyć sam siebie, że najnikczemniejszą rzeczą jest bać się. I uczyć się tego, zapomnieć o strachu na zawsze, i nie pozostawić w swoim warsztacie miejsca na nic prócz starych pewników i prawd ludzkiego serca, starych powszechnych prawd, bez których każda opowieść jest efemeryczna i skazana na zagładę: miłości, honoru, litości, dumy, współczucia i poświęcenia.
(przeł. Anna Przedpełska-Trzeciakowska)

– Zbyszkowi zasmakował patos tego oświadczenia i wyłożone w nim najwyższe cele. Uważał, że tak: to jest rola pisarza. A jeśli rola pisarza, to i tłumacza. Mógł sobie na to pozwolić, bo nie miał rodziny – mówi Trzeciakowska.

Wyobrażenia Herberta na temat powinności tłumacza wyszły na jaw, kiedy niedługo po „Wściekłości i wrzasku” jego przyjaciółka przełożyła „Love Story”, poczytny melodramat Ericha Seagala.
– Uważał, że to tania literatura, a ja mam tłumaczyć Faulknera. Miał do mnie pretensje do końca życia.

Ciekawe, czy Herbert wiedział, że sam Faulkner, by pisać powieści, przez kawał życia tyrał jako najemny skryba w hollywoodzkich wytwórniach. Natomiast wiedział na pewno o troskach finansowych przyjaciółki, bo nieraz żyrował pożyczki zaciągane przez nią w Związku Literatów. Aż żal, że wyrzutów związanych z „Love Story” nie zdecydował się rozważyć w formie poetyckiej. Ten wiersz mógłby nosić tytuł „Pan Cogito rozmyśla o kosztach tłumaczenia Faulknera”.

Anna Przedpełska-Trzeciakowska, Warszawa 2018 (ze zbiorów tłumaczki)Anna Przedpełska-Trzeciakowska, Warszawa 2018 (ze zbiorów tłumaczki)

Nie uda się już odtworzyć rozmów toczonych nad Faulknerem tamtego lata. Niewykluczone, że w debatę włączali się inni zaprzyjaźnieni z tłumaczką bywalcy Obór: Antoni Słonimski, Julia Hartwig. Ale cały spór mógłby okazać się zbędny, gdyby któryś z dyskutantów sięgnął do przekładu „Makbeta” autorstwa Zofii Siwickiej (1950):

Życie jest cieniem chodzącym, aktorem
Biednym, co dmie się i ciska godzinę
Swoją po scenie, a potem znika na zawsze –
Powieścią błazna, wściekłości i wrzasku
Pełną, lecz nic nie znaczącą.

Gotowe rozwiązanie było na podorędziu. Być może przeoczenie go świadczy o tym, jak silną pozycję miał nadal kanon ustanowiony przez pierwsze kompletne wydanie dzieł Shakespeare’a w języku polskim, czyli przekłady Stanisława Koźmiana, Józefa Paszkowskiego i Leona Ulricha zebrane pod redakcją Józefa Kraszewskiego (1877). Tak czy owak tytuł „Wściekłość i wrzask” przyjął się wyśmienicie.

Pionierska polemika

William Faulkner, Wściekłość i wrzask. William Faulkner, „Wściekłość i wrzask”. Przeł. Anna Przedpełska-Trzeciakowska, W.A.B., 388 stron, wydanie poprawione, w księgarniach od lutego 2020 Książkę wydano w kieszonkowej serii „Nike”, która zaczęła się ukazywać w 1957 roku, na fali odwilży, i przez kilkadziesiąt lat była dla polskich czytelników najważniejszym obok PIW-owskiej „czarnej serii” źródłem kontaktu ze współczesną prozą światową.

Powieść witano owacyjnie, wychwalano też przekład. Prezes Pen Clubu, Jan Parandowski, ofiarowując Trzeciakowskiej egzemplarz swojej „Mitologii”, dziękował w dedykacji za tłumaczenie „Wściekłości i wrzasku”. Ale dały się też słyszeć głosy krytyczne.

Na łamach „Literatury na Świecie” tłumaczenie omówiła anglistka Elżbieta Muskat-Tabakowska; w tym samym numerze zamieszczono replikę Trzeciakowskiej. Przychylnie oceniając pracę tłumaczki, recenzentka punktuje wszakże pojedyncze potknięcia. Zgłasza też ogólniejsze zastrzeżenia dotyczące języka konkretnych postaci:

Rejestrując dialogi innych osób, Benjy używa monotonnej formy said, sprowadzając wszystkie wypowiedzenia do serii dokonujących się zjawisk, identycznych w swej naturze. Tłumaczka wprowadza tu całe bogactwo zróżnicowanych sygnałów (np. „tłumaczył wujek Maury”, „gniewała się Matka”, „mówił Versh”, „nalegał wujek Maury”, „mruczał Roskus”, „kiwała głową Dilsey” itp.).

Broniąc swoich wyborów, Trzeciakowska wyjaśnia, że polszczyzna, w odróżnieniu od angielskiego, nie jest w stanie udźwignąć ciągłego powtarzania formy „powiedział” przy zapisie dialogu. Wspomina też o dokumentacji, jaką przeprowadziła, poszukując właściwej formy wyrazu dla Benjy’ego:

Dotarłam do ludzi zajmujących się dziećmi tzw. specjalnej troski i tam, u chorych 18–20-letnich, starałam się znaleźć odpowiedź. Stwierdziłam [...], że przy takim właśnie powierzchownym odbieraniu świata dziecko doskonale określa stan, w jakim przemawia dana osoba, i odpowiednikiem zapisu dialogu będzie właśnie określenie stanu mówiącego. Stąd: „gniewała się matka”, „krzyczał wujek Maury”, „kiwała głową Dilsey”.

Polemika nie podważyła wysokich opinii o przekładzie, a wręcz potwierdziła je, unaoczniając niewyczerpaną dociekliwość tłumaczki i dogłębny namysł stojący za jej decyzjami. „Literatura na Świecie” – dziś ostoja mądrej refleksji nad tłumaczeniem – była wówczas pismem młodym. Powstała dwa lata wcześniej na fali odprężenia politycznego za czasów wczesnego Gierka i dopiero wykuwała swój sznyt, poszukując form pisania o przekładzie literackim. Dwugłos o „Wściekłości i wrzasku” był debatą iście prekursorską.

Nowy, dziwniejszy Faulkner

Kolejna edycja – przejrzana i poprawiona przez tłumaczkę – ukazała się ćwierć wieku później, już po zmianie ustroju. Chwilę wcześniej wydano nowy przekład. Jego autor, początkujący wówczas tłumacz Jędrzej Polak, stał się – jak sam mówi – beneficjentem epoki, w której nowe wydawnictwa zlecały przekłady klasyki nawet debiutantom. Zapytany przeze mnie o największą trudność w tłumaczeniu „Wściekłości i wrzasku”, Polak wymienia afroamerykański dialekt, jakim mówią czarnoskórzy bohaterowie. Dialekty, regionalizmy i gwary zawsze są zmorą tłumaczy: jeśli je pominąć, powstanie tekst sztucznie uładzony; jeśli oddać je za pomocą rodzimych gwar (tłumacząc górali szkockich na podhalańskich, Prowansalczyka na Kaszuba), przekład może razić cudaczną swojskością.

Trzeciakowska do kwestii dialektu podeszła dosyć ostrożnie, po stylizację sięgała oszczędnie. Wybrała drogę środka: normie świeczkę, dialektyzmom ogarek. Odrębność idiomu czarnych zaznaczała niekiedy, tworząc wrażenie „mowy chłopskiej”. Nie jest to konkretny dialekt ani gwara, lecz ogólny efekt ludowości wykreowany przez specyficzne słownictwo („akuratnie”, „zarutko”, „pewnikiem”) i fleksję („czy te aktory nie wyjechały z miasta”, „takem sobie pomyślał”, „cichaj”). Tymczasem Jędrzej Polak poszedł na całość, specyfikę języka czarnych oddając przez eklektyczną gwarowość, błędy gramatyczne i wyskokową ortografię.

Dziś Polak, tłumacz z trzydziestoletnim stażem, o swoich wczesnych podejściach do klasyki myśli z rezerwą. Woli nie zaglądać do swojego tłumaczenia „Wściekłości i wrzasku”, choć zarazem pragnąłby tę książkę przełożyć na nowo, a obok niej dwie inne powieści Faulknera, „Absalome, Absalome!” i „Flags in the Dust”. 
– Przetłumaczywszy tę trylogię – napisał mi w mailu – mógłbym umrzeć spokojnie, wiedząc, że zrobiłem wszystko, co się dało, dla jednego z największych pisarzy XX wieku.
Mimo zastrzeżeń wyrażanych dziś przez samego tłumacza przekład Polaka okazał się nośny i na pewien czas wyparł z rynku tłumaczenie Trzeciakowskiej. 

Pierwsze zdanie: ostatnie starcie

Anna Przedpełska-Trzeciakowska

Anna Trzeciakowska z domu Przedpełska urodziła się w Warszawie w 1927 roku. Język angielski zaczęła poznawać w szkole im. Cecylii Plater-Zyberkówny, pod kierunkiem irlandzkiej nauczycielki. Po wybuchu wojny kontynuowała naukę na tajnych kompletach. Jako siedemnastolatka była sanitariuszką w powstaniu warszawskim; jej brat zginął na barykadzie. Pod koniec lat 40., ukończywszy anglistykę na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie uczyli ją m.in. Władysław Tatarkiewicz i Wacław Borowy, podjęła pracę w wydawnictwie Czytelnik. Zaczynała w redakcji stylistycznej, wkrótce objęła kierownictwo redakcji angielsko-chińskiej (burżuazyjna Anglia nie mogła funkcjonować samopas). W latach stalinowskich była wielokrotnie przesłuchiwana przez Urząd Bezpieczeństwa. „Wybiera książki o bardzo wątpliwej wartości ideologicznej” – alarmował jeden z poświęconych jej raportów. Po urodzeniu trzeciego syna, w 1955 roku, odeszła z wydawnictwa, by odtąd już zawsze pracować jako wolny strzelec.

Z upodobaniem tłumaczyła klasykę angielską: Josepha Conrada, Charlesa Dickensa,  a zwłaszcza Jane Austen. Wymyślony przez nią tytuł „Rozważna i romantyczna” na stałe wniknął w polszczyznę. Za swoje najtrudniejsze przekłady uważa „Wściekłość i wrzask” Faulknera i „Miasteczko Middlemarch” George Eliot. Wydała dwie książki autorskie: o siostrach Brontë i o Jane Austen.

Przez całe życie zaangażowana społecznie, kierowała sekcją przekładową Związku Literatów Polskich. W latach 70. zainicjowała seminarium translatorskie, które wychowało rzeszę wybitnych tłumaczy następnego pokolenia. W stanie wojennym, jako wysłanniczka Prymasowskiego Komitetu Pomocy Internowanym i Uwięzionym, woziła paczki do więzień i obozów; jej mediacja przyczyniła się do zażegnania kryzysu w zakładzie karnym w Barczewie, gdzie grupa więźniów politycznych prowadziła wyniszczającą głodówkę. Po 1989 roku, stojąc na czele Komitetu ds. Pisarzy Uwięzionych przy Polskim PEN Clubie, zabiegała – nieraz udanie – o uwolnienie wietnamskich dysydentów z obozów pracy. Do dziś udziela się społecznie. Znajomi mówią, że „szkoda jej do problemów możliwych do rozwiązania”.  

Trzeciakowska wkrótce skończy 93 lata. Niedawno przełożyła najnowszą biografię Jane Austen. Namawiano ją też na zbiór opowiadań George’a Saundersa, ale odmówiła. Nie czuje się swobodnie w potocznych rejestrach współczesnej polszczyzny. Za to gdy wydawca zaproponował wznowienie „Wściekłości i wrzasku”, postanowiła wrócić do dawnego przekładu. 

W kwietniu 2019 roku umówiliśmy się na rozmowę o Faulknerze. Tamtego dnia, nim wyszedłem z domu, nagle przyszło mi do głowy, że jedna z moich ulubionych powieści wszech czasów – „Rozmowa w «Katedrze»” Maria Vargasa Llosy – misternym chaosem swojej kompozycji osobliwie przypomina „Wściekłość i wrzask”. Czyżby Llosa zaciągnął u Faulknera dyskretny dług? Otwarłem laptopa i minutę później czytałem wywiad z peruwiańskim noblistą.

– Uwielbiam „Wściekłość i wrzask”, choć nie jest ona arcydziełem – mówił. – Miejscami forma przytłacza w niej treść. W tej książce, inaczej niż w „Światłości w sierpniu”, Faulkner ociera się o to samo zagrożenie co Joyce, którego pokonało formalne nieumiarkowanie.

Przeczytałem to Trzeciakowskiej na dzień dobry.
– Ciekawe – odparła. – Nie powiem, że bliskie prawdy, bo nie chcę wygłaszać jakichś wyroków. Ale czasami mam poczucie, że Faulkner coś przeciągnął. Że to zaczęło naprawdę być szaleństwem, choć niesłychanie wypracowanym artystycznie. Zastanawiam się, czy nie było tak, że Faulkner, alkoholik, pisał te fragmenty w stanach delirycznych. Nie upojenia alkoholowego, tylko przed albo po. Ale co z tego wynika? Nic. Trzeba przetłumaczyć.

Na blacie jej biurka, obok laptopa, wydruku z przekładem i wysłużonego oryginału, piętrzyły się zaczernione maczkiem notatki sprzed lat: uwagi o poszczególnych słowach oraz szkice odtwarzające chronologię powieści, związki bohaterów i topografię majątku Compsonów.

– Spojrzałam na tamto tłumaczenie i pomyślałam, jak bardzo zmieniło się moje pojęcie o przekładzie. Wtedy tłumaczyłam zdanie po zdaniu, a kiedy miałam gotowy jakiś akapit, stronę czy sytuację, opracowywałam ją na nowo. Teraz staram się zobaczyć scenę. Wydaje mi się, że od wierności słowom dużo ważniejsza jest wierność obrazowi.

Jeden z takich obrazów, którym trzeba dochować wierności, zjawia się już w pierwszym zdaniu. 6 kwietnia 1928 roku trzydziestotrzyletni Benjy, stojąc przy płocie okalającym rodzinną posiadłość, patrzy na pole golfowe: „Poprzez sztachety, przez kędzierzawe kwietne przerwy, widziałem, jak uderzali” („Through the fence, between the curling flower spaces, I could see them hitting”).

– Mam wielki problem z wyobrażeniem sobie tego, bo nie wiem, jak wyglądało to ogrodzenie. Znalazłam dużo zdjęć z Missisipi i wiem jedno: ogrodzenie na pewno było metalowe. Drewniane byłoby zbyt nędzne. A więc nie ze sztachet. Ale jaki to metal? Czy to krata? Chyba nie.

Jest też inny szkopuł.

– W moim tłumaczeniu są „kędzierzawe kwiaty” i to jest niedobre. Tak naprawdę Benjy nie ma przed sobą kwiatów, lecz miejsce, w którym kiedyś rosły kwiaty. Powinnam w jakiś sposób dać do zrozumienia, że to są suche łodygi. Jeśli przetłumaczę to jako „kwiaty”, dam mylny obraz. Dlatego siedzę nad tym pierwszym zdaniem.

(Upstrzona świeżymi bazgrołami kartka jest świadectwem tych zmagań: „Kapryfolium? Glicynia? Curling flower... Przez ogrodzenie... Przez zwoje wijących kwiatów? Wygiętych, zagiętych, kręconych kwiatów... Krętych, pokrzywionych, skulonych, poskręcanych, podkulonych, posplatanych... Między kręconymi łodygami... Między kędziorami od kwiatów... Przez otwory po kręconych kwiatach...”).

– Wie pan, jak to jest z tłumaczeniem? W pewnym momencie wchodzi się w nawyk, człowiek zna to wszystko na pamięć, o świeżości spojrzenia nie ma mowy. Wtedy trzeba wyskoczyć zza węgła i nagle zobaczyć to na nowo. Albo we śnie. Dlatego zawsze mam ołówek i kartkę przy łóżku. Zobaczymy, może mi coś przyjdzie do głowy. Ale to się zdarza coraz rzadziej. Już nie te czasy...

Poprawiony przekład właśnie się ukazał. Otwiera go zdanie: „Przez ogrodzenie, w dziurach między splątanymi łodygami kwiatów, widziałem, jak uderzali”.

– W końcu zostanie książka, tłumaczenie, jakiś etap. Za pięćdziesiąt lat ktoś przejrzy mój przekład i zrobi to lepiej. Jeśli kogokolwiek będzie interesował Faulkner. I ta książka akurat.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.





 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).