1.
Zmarł Wojciech Karpiński. Zamiast międlić nekrologowe określniki (eseista, edytor, tłumacz, opozycjonista, koneser malarstwa...), przejdę do tego, co uważam za sedno: odszedł prawdziwy czytelnik, bez reszty oddany wybranym przez siebie pisarzom, powracający do nich bezustannie – w lekturze, pisaniu, myśleniu i rozmowie.
„Brałem do ręki najrozmaitsze książki i starałem się opowiedzieć, co one mówią mi o wolności mojej i innych” – wspominał w przedmowie do „Prywatnej historii wolności” (1997), będącej zapisem jego intelektualnych perypetii z lat 70. Zresztą cytat ten wiele mówi o całym życiu Karpińskiego, skupionym na kwestii, „jak możemy istnieć w kulturze w twórczy sposób, ucząc się od przeszłości i od innych, a nie zatracając naszej indywidualności i wolności”. Wolność – jedno z jego słów kluczy. Dwa następne: suwerenność i swoboda.
Mam przed oczami dziewiętnastowieczną grafikę: świat stoi na czterech słoniach, słonie na olbrzymim żółwiu. Karpiński, jak sądzę, swój prywatny świat oparł na żółwiu, któremu na imię Witold Gombrowicz. Słoni było więcej: Jerzy Stempowski, Józef Czapski, Aleksander Wat, Nicola Chiaromonte, Czesław Miłosz, Gustaw Herling-Grudziński, Konstanty A. Jeleński... Jeśli któreś z tych nazwisk brzmi obco lub obojętnie, albo mgliście kojarzy się z nudą strupieszałego kanonu, być może właśnie nadarza się sposobność, żeby to zmienić. Przewodnikiem niech będzie Wojciech Karpiński.
Łapię się na tym, że zacząłem o nim pisać z niejaką swadą, mimo woli stwarzając wrażenie, że znam go od lat, a jego książki przeczytałem po wielekroć od deski do deski. To fałsz. Nicią łączącą mnie ze zmarłym jest przede wszystkim wspólny przyjaciel. Osobiście Karpińskiego nigdy nie spotkałem. Trzy lata temu nie potrafiłbym wymienić tytułu żadnej jego książki, chociaż po zastanowieniu przypomniałbym sobie esej „Głos Gombrowicza” zamieszczony jako posłowie do jednej z edycji „Dziennika” (notabene 24-letni Karpiński pojawia się na mgnienie w „Kronosie”, kiedy Gombrowicz spotyka go w Vence). Zwierzam się ze swojej ignorancji, ponieważ zahacza ona o kwestię dla Karpińskiego zasadniczą: ciągłość w kulturze, czyli – jak pisał jeden z jego słoni – „cud wspólnoty, jedności dnia dzisiejszego z przeszłością, życie umarłych w nas”.
2.
Pod koniec marca 2020 roku w związku z epidemią koronawirusa znaczna część mieszkańców Europy pozamykała się w domach. Karpiński, odosobniony w swoim mieszkaniu w 13. dzielnicy Paryża, chcąc z pożytkiem wykorzystać czas izolacji, wpadł na pomysł czegoś, co nazwał internetowym serialem. Wszystkie numery paryskiej „Kultury” są dziś dostępne online. Karpiński wybrał z nich teksty szczególnie formacyjne dla siebie i zaczął je zamieszczać na facebookowym profilu Instytutu Literackiego, każdy opatrując krótkim osobistym komentarzem. Cykl ukazywał się codziennie, od 30 marca do 28 lipca.
„Gdy młody d’Artagnan wyruszał z rodzinnego domu w świat, dostał na drogę balsam leczniczy i list polecający – napisał Karpiński. – Chciałbym, aby te strony były takim darem na drogę, balsamem na rany zadawane przez życie i listem polecającym do wybitnych pisarzy. Z własnego doświadczenia wiem, że mogą pełnić te magiczne funkcje”.
Tak powstała antologia licząca 120 odcinków (o dwadzieścia więcej niż „Dekameron” Boccaccia). Po zakończeniu serialu autor ułożył z nich interaktywną książkę zatytułowaną „120 dni Kultury” – swoją ostatnią. A w każdym razie ostatnią ogłoszoną za życia, ponieważ – jak informuje mnie Mikołaj Nowak-Rogoziński, którego zmarły pisarz wyznaczył był na kustosza swojej spuścizny – w komputerze Karpińskiego na edycję czeka pięć następnych, w tym dziennik, liczący w stanie surowym blisko 10 tysięcy stron.
***
Siedemnaście tygodni, każdy skoncentrowany wokół przewodniego tematu (wygnanie, polszczyzna, malarstwo...) lub postaci (Czapskiego, Gombrowicza, Miłosza...). Czytam „120 dni Kultury” i jestem niepocieszony, że przegapiłem emisję serialu. Bogactwo zawartych tutaj myśli i głosów nie nadaje się do połknięcia na raz. Jeden tekst na jeden dzień izolacji – to rzeczywiście była optymalna formuła.
Kto omawia antologię liczącą tak wiele pozycji wyłuskanych z tak bezkresnej skarbnicy, staje przed alternatywą: albo opisze wyimek antologii, albo podejmie jej krytykę, kwestionując samą zasadę, na której ją zbudowano. Antologia Karpińskiego jest par excellence osobista, bez cienia pretensji do obiektywizmu; za sankcję ma gust, biografię i żarliwość autora. W tym sensie wybory Karpińskiego są niepodważalne (choć nie zaszkodzi odnotować na marginesie, że ten panteon to klub dżentelmenów; autorki właściwie w nim nie istnieją). Zrobię zatem odwar z tego ekstraktu. Ale według jakich kryteriów?
Można pójść szlakiem klasycznym, wyznaczanym przez kamienie milowe powojennej literatury polskiej. Dzień 8: na łamach „Kultury” debiutują (w tym samym numerze) Gombrowicz i Miłosz. Pierwszy wali rodakom w szczękę fragmentem „Trans-Atlantyku”, drugi – tuż po zerwaniu z warszawskim reżimem – w tekście „Nie” żegna się z krajem i wita z emigracją; błoto poleci na niego z obu stron. Dzień 13: znów Miłosz, „Traktat poetycki”. Dzień 71: ponad dwa lata po tym, jak śmierć zakończyła „Dziennik” Gombrowicza, Herling inauguruje swój „Dziennik pisany nocą”. Dzień 28: mowa noblowska Miłosza...
Można też wybrać teksty uwodzące swoją aktualnością. Znalazłby się wśród nich „Esej dla Kasandry” Jerzego Stempowskiego z Dnia 6, poświęcony mędrcom, którzy na darmo przestrzegają swoją społeczność przed majaczącą na widnokręgu klęską: dobra lektura w dobie katastrofy klimatycznej. Na pokrewny temat, czyli o depresji, pisze w Dniu 74 Herling, obznajomiony z nią jak mało kto, latami wymykający się pokusie samobójstwa. Inny ekspert od czarnej rozpaczy, Emil Cioran, rozpatruje w Dniu 15 dolę wygnańca. Niesamowite: tekst ten przełożył i skomentował Gombrowicz. (Wiedziałem o nim, że z pomocą swoich akolitów w kawiarniach Buenos Aires tłumaczył „Ferdydurke” na hiszpański, ale w życiu nie pomyślałbym, że kiwnie palcem, by przełożyć innego autora)... W Dniu 111 podniecający wzór postawy wobec zdeprawowanej władzy sądowniczej i wykonawczej daje Jakub Karpiński, starszy brat Wojciecha, oskarżony i skazany w tzw. procesie taterników. Z kurtuazją i logiką wykłada swoim sędziom, dlaczego jego proces jest farsą, i tłumaczy, czemu milczał podczas śledztwa: „Nie odczuwam potrzeby poszukiwania konfesjonału, a już w szczególności nie umieszczam w nim funkcjonariuszy MSW”...
Wszystko tu zaciekawia, ale ze względu na okoliczność lektury moją uwagę szczególnie zwracają nekrologi, a jest ich aż osiem. 1947: Czapski wspomina Pierre’a Bonnarda. 1950: Zbyszewski wysyła w ostatnią podróż Ksawerego Pruszyńskiego. 1969: Miłosz składa pośmiertny hołd Gombrowiczowi. 1972: Herling żegna Nicolę Chiaromontego...
Fascynują mnie te portrety trumienne. Więcej w nich eseju niż elegii. Opowiadają o zmarłych, a są ożywcze, w tym sensie, że ich lektura może być bodźcem do namysłu nad tym, co człowiek robi ze swoim życiem. Kiedyś pewna reżyserka udzieliła mi lekcji: film o nudzie nie może być nudny. Dziś odkrywam pokrewną mądrość: nekrolog nie powinien być martwy. Oto Miłosz, w Dniu 116, nad trumną Gombrowicza:
Gombrowicz wyjechał z Polski latem 1939 roku, bo miał śmiałość przyznać się wobec siebie, że wie, co będzie: że Polska zdoła opierać się Niemcom od tygodnia do dziesięciu dni i że branie udziału w tym, co nastąpi później, nie jest na jego siły. Ale iluż z tych, co zdali egzamin męstwa na polu walki, okazało się tchórzami, gdy przyszło do obrony innych, niewidzialnych, barykad prawdy i honoru? Iluż z nich wytrwałoby, tak jak wytrwał Gombrowicz, przez ponad dwadzieścia lat w Argentynie, nie odstępując ani na jotę od swego, nie napisawszy ani jednego zdania dla kompromisu? Zważmy, że każdy ma swoją, jemu tylko właściwą, słabość i że czyha na nią przeciwnik, kimkolwiek jest, innym człowiekiem czy układem warunków. U pisarza słabość pochodzi przede wszystkim z potrzeby uznania, diabelska pokusa dosięga go w postaci ludzkich krytycznych czy pochwalnych głosów. Podczas pobytu w Argentynie Gombrowicz był najdoskonalej pozbawiony pisarskiej rangi, jeżeli publikowała coś o nim emigracyjna prasa, to po to, żeby wydziwiać i wyśmiewać. Gdyby nie „Kultura”, nie mogłyby się też ukazywać po polsku jego książki. Jakiego przekonania o wartości tego, co się robi, trzeba w takiej sytuacji, żeby nie upaść, nie pójść na pisanie dla pieniędzy albo przynajmniej dla braw?
A tu, w Dniu 90, innym piórem napisane, brawurowe requiescat dla zmarłego oficera i dyplomaty:
Pouczające byłoby porównanie Ilińskiego i Retingera. Obaj ze sobą dość blisko współpracowali u boku Sikorskiego, obaj byli bardzo różni. Iliński nieprawdopodobnie górował nad Retingerem charme’em, manierami, znajomością języków, urodą, obyciem: Retinger był brzydki, opryskliwy, nieuczynny, gburowaty, antypatyczny, mówił po angielsku haniebnie, a po francusku właściwie wcale. Ale Retinger był człowiekiem namiętności, nienawiści, był człowiekiem walki, a Iliński był sybarytą. Ludzie pasywni są za życia lubiani i cenieni ponad zasługi i miarę, bo są wygodni, ale po śmierci okazuje się zawsze, że prawdziwe znaczenie mają tylko ludzie o silnych namiętnościach, oni jedni wyżłabiają jakiś trwalszy ślad. Iliński był nierównie szlachetniejszym człowiekiem od Retingera, był dużo inteligentniejszy, był lepszym Polakiem, ale ślizgał się po życiu, pływał, łyżwował, i po jego zakosach i misternych figurach na lodzie nikt nie odnajdzie śladu ani nawet o nich pamięci.
Takie nekrologi pisał Wacław Zbyszewski. Mniejsza w tej chwili o szczegóły jego życiorysu i o to, kim byli nieboszczycy, których odprawiał. Jego dezynwoltura chwilami odbiera mi głos. Ksawerego Pruszyńskiego pożegnał tak:
Pruszyński był człowiekiem, w którym talent niezmiernie górował nad inteligencją, zdolności nad wykształceniem. Gdyby wydano wszystkie jego artykuły i broszury – a zebrałoby się tego zapewne z kilkanaście tomów – lektura ta byłaby na pewno nie do zniesienia, bo jej treść umysłowa, jej bagaż myśli byłby nikły. Pruszyński był człowiekiem pasji, miał namiętności, nie miał przekonań, miał koniki, nie miał poglądów, miał świetne obrazki, nie miał konstrukcji, miał oryginalne spostrzeżenia, żadnej linii. Nadawał się na reportera, na jakiegoś Pierre Loti, ale nigdy nie napisał żadnej powieści, bo nigdy nie wyszedł z siebie, poza nim samym nikt go bardzo nie interesował [...].
O zmarłym? – myślę. – W nekrologu? To też jest ożywcze: gorszyć się tekstem sprzed ponad półwiecza... A przecież te cierpkie wielowymiarowe portrety nie zostały napisane jadem. Są w nich i żal, i współczucie. A także daleko posunięta gotowość do zwierzania się z własnych intymnych uczuć, dla jednych pewnie bezwstydna, dla innych, w tym Wojciecha Karpińskiego, zachwycająca. Oto jak Zbyszewski kończy wspomnienie o Rafale Taubenschlagu, który niegdyś, w przedwojennym Krakowie, uczył go prawa rzymskiego:
Nie dowiem się nigdy, jaki był powód tego samobójstwa. Nieuleczalna choroba? Samotność? Poczucie czczości życia? Duszenie się w niewoli? Lub może mary krewnych, przyjaciół, współplemieńców, osób drogich i kochanych, wygazowanych w piecach Oświęcimia? Nie wiem, nie dowiem się nigdy. [...] I nie wiem także, dlaczego ta śmierć człowieka tak mi obojętnego, tak zapomnianego, nagle ścisnęła moje wystygłe, zgorzkniałe serce. Czy może majestat śmierci, zawsze tak groźny, nabiera dodatkowej złowrogiej wagi, gdy łączy się z samobójstwem, tym wyzwaniem Boga? Czy może buchnęła mi raz jeszcze w twarz odwieczna prawda, że życie każdego z nas – a więc i moje – jest zagadką, dopóki nie oddamy ostatniego tchnienia? Czy może ponownie, poza banalnym fait divers, wyczułem niezrozumiałą tajemnicę duszy żydowskiej, geniusz i przekleństwo Izraela, którego Taubenschlag padł ofiarą? A może – jakby powiedział jakiś nieudolny uczeń Prousta – roztkliwiłem się nad samym sobą i spoza zamglonego oblicza zapomnianego profesora spojrzał na mnie nieznajomy, daleki studencik, szczupły i czarny, i smagły, i biedny, i nędzny, ale z ideałami, z wiarą, z entuzjazmem, studencik, któremu podówczas wszyscy do znudzenia przepowiadali wspaniałą przyszłość, wróżyli ogromną karierę… A dzisiaj ten studencik żywi bezgraniczną pogardę dla życia, dla świata, dla swych zajęć, dla całego swego otoczenia i przede wszystkim dla samego siebie. I może dlatego, zamiast grudki ziemi na ten daleki, obcy, niepotrzebny grób, to niepotrzebne wspomnienie z daleka i z oddali rzuca obcy, daleki przechodzień.
Kiedy Zbyszewski zmarł w 1985 roku, jego nekrolog napisała Stefania Kossowska, ostatnia redaktor naczelna londyńskich „Wiadomości”. Można rzec, że sprostała standardom, które on sam ustanowił:
Wojna przecięła kariery wielu ludzi, którzy już czymś zdążyli być, lecz Wacio do nich nie należał. Chociaż zbliżał się do czterdziestki, wciąż był dopiero na progu, wciąż przed ostateczną decyzją, co zrobić ze swoim życiem. I coraz bardziej stawało się jasne, że już za późno, by posunąć się naprzód, by spełnić dawne nadzieje. Katastrofa wojny, która przewróciła świat, była wygodnym kamuflażem dla własnej przegranej, której był świadomy. Jej przyczyna tkwiła głębiej, nie w wojnie, lecz w charakterze, w braku koncepcji odpowiedzialnego życia. Może zawiniło tu też zbyt wczesne, zbyt wielkie powodzenie, które zatrzymało go przed dojściem do świadomej dojrzałości. Uciekał przed wszystkim, co wymagało decyzji i pociągało obowiązki – bał się zdecydować o tym, czym miał być, bał się ożenić, osiąść, mieć dom, wydać książkę, bał się żyć i umrzeć [...]
(To zaledwie drobna próbka, choć trzeba dodać, że w tekście Kossowskiej obok zdań bezlitosnych są fragmenty tkliwe, a w finale zwycięża serdeczność).
Pisząc „120 dni Kultury”, Karpiński przygotował swoim przyszłym nekrologistom bogaty materiał poglądowy i choć zapewne nie był to gest stuprocentowo rozmyślny, to u pisarza tak świadomego wagi literackiej spuścizny, trudno uznać go za czysty przypadek.
3.
Spośród pism, z którymi Karpiński współpracował, najważniejsze były dla niego „Twórczość”, „Kultura”, „Tygodnik Powszechny” i „Zeszyty Literackie”. W jedenastoletniej historii „Dwutygodnika” – pisma współtworzonego przez osoby związane wcześniej z „Zeszytami” – jego nazwisko nie pojawia się prawie wcale. Wymowna nieobecność. Kiedy się nad nią zastanawiam, przychodzą mi na myśl dwa wspomnienia.
W listopadzie 2018 roku, wkrótce po tym, jak zapowiedziano koniec „Zeszytów Literackich”, robiłem dla „Dwutygodnika” wywiad z Barbarą Toruńczyk. Rozmowa przebiegała w napiętej atmosferze. Redaktor naczelna „Zeszytów” była podminowana z oczywistych powodów. Ja starałem się być miłym młodym człowiekiem (zawsze się staram), ale pewnie miałem w sobie ślad besserwisserstwa, który rozmówczyni wyczuła: „Egzaltowaliście się ekskluzywnie Sieną i Florencją, bura powszedniość była dla was niczym – i co? W końcu was ta powszedniość dopadła”. W trakcie autoryzacji iskrzyło, lecz wreszcie znaleźliśmy kompromis, wywiad się ukazał. I może nawet przez chwilę zjednoczył w lekturze tych, którym milsze były „Zeszyty”, i tych, którzy preferują „Dwutygodnik”.
W marcu 2020 roku przetłumaczyłem zły francuski esej, w którym spiętrzone zdania podrzędne uciekały spod autorskiej kontroli aż po zupełną zatratę sensu. To niemiłe doświadczenie skłoniło mnie do refleksji: Jak dziś wygląda zdanie francuskie? Jak polskie? Jaką składnią operują polscy autorzy, których czytam, zwłaszcza moi rówieśnicy? W dzienniku wypisałem parę nazwisk, przy każdym zrobiłem notatkę o stylu danej osoby, a zapiski te wysłałem mailem znajomej autorce z pokolenia „Zeszytów”. Odpowiedziała: Najder, Sikora, Wróbel – nie znam (w domyśle: „i średnio mnie to interesuje”). Zrobiło mi się łyso, choć nie byłem specjalnie zaskoczony. W ostatnich latach, obcując sporo z polskimi humanistami 70+, oswoiłem się z tym, że w świadomości tego grona autor, który nie publikuje od minimum ćwierćwiecza w „Znaku”, „Wyborczej” czy „Tygodniku Powszechnym”, często odznacza się egzystencją dość znikomą.
Ten smutny brak kontaktu jest znakiem czasu. Owszem, można się międzypokoleniowo żreć o politykę. Młoda lewica naparza w liberalne próchno; nestorzy myśli liberalnej sztorcują lewicowych gołowąsów. Na niwie literackiej gorzej: nie widzę nawet sporu. Chociaż może lamentuję ponad miarę. Zerwanie z pewnością nie jest całkowite, skoro w zeszłym tygodniu, na tych łamach, przebojem był wywiad Aleksandry Boćkowskiej z Wandą Lacrampe poświęcony szperaniu w przeszłości; skoro w noc po śmierci Marii Janion „Gazeta Wyborcza” wyciąga z archiwum portret zmarłej napisany przez Magdalenę Kicińską (rocznik 1987). I skoro redakcja „Dwutygodnika” uparła się, żeby pożegnalny tekst o Wojciechu Karpińskim napisał ktoś ponad dwukrotnie młodszy od autora „120 dni Kultury”.
***
Biogram
Wojciech Karpiński urodził się w 1943 roku w Warszawie. Ukończył studia romanistyczne na Uniwersytecie Warszawskim, tam doktoryzował się w 1970. W tym samym roku został usunięty z uczelni w związku ze skazaniem jego brata Jakuba w procesie politycznym.
W maju 1970 ogłosił swój pierwszy tekst (omyłkowo podpisano pseudonimem Tomasz Staliński, którym posługiwał się Stefan Kisielewski) w paryskiej „Kulturze”, z którą odtąd współpracował. Publikował też m.in. w „Twórczości”, „Tygodniku Powszechnym” i „Zeszytach Literackich” (do zespołu tego ostatniego należał przez cały okres jego istnienia w latach 1982–2018); w 1979 wraz z Marcinem Królem założył wydawane poza cenzurą pismo „Res Publica”.
W chwili wprowadzenia stanu wojennego przebywał w USA; do Polski już nigdy na stałe nie wrócił. Od 1982 roku mieszkał w Paryżu, gdzie pracował w Centre National de la Recherche Scientifique. Ponadto wykładał na Yale University, University of Texas i New York University.
Pisał o ulubionych pisarzach, myślicielach, malarzach; o podróżach i o sztuce. Zadebiutował zbiorem szkiców „Sylwetki polityczne XIX wieku”, który napisał z Marcinem Królem. Opublikował kilkanaście książek eseistycznych, w tym takie tytuły jak „W Central Parku”, „Książki zbójeckie”, „Herb wygnania”, „Fajka Van Gogha” „Portret Czapskiego”, „Prywatna historia wolności”, a także dwa książkowe wywiady: z Leszkiem Kołakowskim i Alainem Besançon. Był edytorem pism i listów takich postaci jak Jerzy Stempowski, Józef Czapski, Nicola Chiaromonte, Konstanty Jeleński.
Zmarł w Paryżu 18 sierpnia 2020.