Jak odkrywałem język

Rozmowa z Kamelem Daoudem

Jako Algierczyk mam większe prawo niż inni, by mówić o Albercie Camus. Próbowałem posłużyć się nim, żeby opowiedzieć o współczesnym świecie, ale przez myśl mi nie przeszło, że moja powieść zdobędzie międzynarodową sławę

Jak odkrywałem język

Jeszcze 4 minuty czytania

Jak odkrywałem język

KRZYSZTOF UMIŃSKI: Boksował pan jako chłopak?
KAMEL DAOUD
: Nie, nigdy. Sport mnie za bardzo nie pociąga. A dlaczego?

Czytając pańską publicystykę, wyobrażałem sobie kogoś zaprawionego w samotnej walce. A że dorastał pan bez ojca, więc pomyślałem…
Że trzeba się było bić, żeby przetrwać?

Nawet nie. Chodzi mi o kształtowanie charakteru. Camus mawiał, że całą wiedzę o moralności i obowiązkach zawdzięcza sportowi.
U mnie to były książki. Od dziecka mnóstwo czytałem. Alfabet poznałem w szkole, w wieku pięciu lat. W algierskiej szkole lekcje odbywały się po arabsku, a francuski poznawałem w domu, na własną rękę. Powieści zacząłem czytać cztery lata później. Sam uczyłem się wyobrażać sobie sceny, definiować słowa.

Miał pan słownik?
Pierwszy słownik języka francuskiego dostałem od ojca, kiedy miałem siedemnaście lat. To była droga rzecz. Ojciec zarabiał 2500 dinarów miesięcznie, słownik kosztował 400.

Jak wyglądał rodzinny dom?
Wychowałem się u dziadków, w mieście Mostaganem, w północno-zachodniej Algierii. Ojciec był żandarmem i często przenoszono go z jednego posterunku na drugi. Czasem zdarzało się to w środku roku szkolnego, więc postanowił umieścić mnie i moją młodszą siostrę u dziadków, żeby przeprowadzki nie zaszkodziły naszej edukacji. Reszta rodzeństwa została z ojcem i matką. Może u dziadków nie było dość miejsca? Może rozstanie byłoby zbyt bolesne? Nie wiem.

Ponoć jako jedyny z rodzeństwa skończył pan studia.
Nie, jako pierwszy. Potem moja siostra też skończyła. Mój ojciec jako jedyny w całym klanie umiał pisać i czytać. Mama zajmowała się domem. To była bardzo tradycyjna rodzina.

Pamięta pan swoją pierwszą lekturę „Obcego”?
Miałem 20 lat i studiowałem na uniwersytecie w Oranie. Książka mi się nie spodobała. Była świetnie napisana, ale lektura nie sprawiła mi przyjemności. Co innego „Upadek”. Tę powieść czyta się z przyjemnością, nad „Obcym” się myśli.

Kamel Daoud

Ur. 1970, algierski pisarz i dziennikarz. Mieszka w Oranie, od lat publikuje we francuskojęzycznym dzienniku „Le Quotidien d’Oran”. Wydał m.in. tom opowiadań „Minotaure 504” i powieść „Sprawa Meursaulta”. Jej narrator jest bratem bezimiennego Araba zamordowanego na plaży w „Obcym” Alberta Camus. Książka znalazła się w finale zeszłorocznej Nagrody Goncourtów.

Kto podsunął panu „Obcego”?
W środowisku, w którym dojrzewałem, nikt mi nie podsuwał książek. Sam je znajdowałem, nawet na studiach. Jak człowiek interesuje się jakimś tematem, to książki same do niego przychodzą. Wielu wybitnych pisarzy odkryłem przypadkiem. Na przykład Steinbecka. Dom mojego ojca należał wcześniej do kolonistów. Znalazłem w nim starą książkę, bez okładki i pierwszych stron. Była wspaniała. Dopiero dwa lata później odkryłem, że to Steinbeck.

A Camus nie wywarł wtedy na mnie większego wrażenia. Moim ulubionym pisarzem był Henry Miller. Przeczytałem wszystkie książki Millera, które udało mi się zdobyć. Dziesięć, może piętnaście tytułów. Kupowałem je w starej księgarni w Mostaganem.

Millera? Tego świntucha?
Ludzie często mają fałszywe wyobrażenia o Algierii. Ekstremiści robią wiele szumu, ale na razie nie zdominowali życia publicznego. W latach 70., 80. i 90. to był normalny kraj. Dalej jest. Ludzie się całują, piją alkohol, czytają książki.

Jako dziecko czytałem dużo powieści erotycznych. W ten sposób odkrywałem język, to erotyka skłoniła mnie do czytania. Miałem dziewięć lat. W kraju panował wszechobecny socjalistyczny purytanizm. Do tego religia i konserwatywna rodzina. Nie miałem styczności z kobietami, dziewczynami, z historiami miłosnymi. W telewizji nic a nic. I nagle otwieram powieść kryminalną, a tam seks, pocałunki, nagie kobiety. Zacząłem to chłonąć: de Sade’a, kryminały i komiksy erotyczne. Zwłaszcza włoskie.

Pożytek z dorastania w niepiśmiennej rodzinie był taki, że nikt nie kontrolował moich lektur. Kiedy babcia albo dziadek widzieli mnie z otwartą książką, uznawali, że się uczę. A to był np. Juliusz Verne. „Tajemniczą wyspę” czytałem z osiem, dziewięć razy, w każde wakacje od nowa.

Marzył pan o podróżach?
Od małego fascynował mnie mit robinsonady: Michel Tournier, Juliusz Verne, Awicenna, Daniel Defoe…

Kamel Daoud, „Sprawa Meursaulta”. Przeł. Małgorzata Szczurek, Karakter, 160 stron, w księgarniach od października 2015Kamel Daoud, „Sprawa Meursaulta”. Przeł. Małgorzata Szczurek, Karakter, 160 stron, w księgarniach od października 2015Awicenna?!
Tak, ten Awicenna, filozof i lekarz. Napisał muzułmańską robinsonadę, na kilka wieków przed Danielem Defoe. A niedługo potem ten pomysł podjął inny muzułmański filozof, Ibn Tufajl. Obaj stworzyli mistyczne baśnie. Dzikie dziecko dorasta na bezludnej wyspie i od zera rekonstruuje cywilizację muzułmańską. Awicenna i Ibn Tufajl chcieli wykazać, że islam, czy też religia, jest czymś wrodzonym i umysł może ją odtworzyć samodzielnie, bez konieczności społecznego dziedziczenia. Tymczasem u Defoe chodzi o rekonstrukcję cywilizacji materialnej.

Co pana tak pociąga w micie Robinsona?
Dwa pytania o kondycję ludzką: co człowiek robi, kiedy jest sam? Oraz: co robi, gdy spotyka Innego? „Sprawa Meursaulta” też jest robinsonadą. Tak samo „Obcy”. Tyle że tam Robinson zabija Piętaszka. Nie ratuje, nie nawraca, tylko zabija.

Swoją debiutancką powieść osnuł pan wokół kultowej powieści Camusa. Nie czuł pan tremy?
Nie. Po pierwsze: myślę, że jako Algierczyk mam trochę większe prawo niż inni, by mówić o Albercie Camus. Po drugie: to w ogóle nie miała być powieść. Najpierw, w 2010 roku, opublikowałem w „Le Quotidien d’Oran” artykuł zatytułowany „Meursault albo Arab zabity dwukrotnie”. Mój wydawca uznał, że pomysł jest świetny i należy go rozwinąć. Po trzecie: „Sprawa Meursaulta” nie jest wyłącznie hołdem dla Alberta Camus. Próbowałem posłużyć się Camusem, żeby opowiedzieć o współczesnym świecie. I wreszcie: przez myśl mi nie przeszło, że moja powieść zdobędzie międzynarodową sławę.

Harun, pański bohater, opowiada swoją historię po francusku, żeby wyzwolić się od języka swojej matki. Pan też wybrał francuski. Dlaczego?
Francuski jest dla mnie językiem pragnienia, przyjemności i wyobraźni. Klasyczny arabski był dla mnie językiem szkoły i zadań domowych. A także religii. Nie był to język przyjemności, tylko obowiązku.

Mówię o osobistych odczuciach, nie wypowiadam się jako językoznawca. Uważam, że arabski tkwi w sidłach religii, jest zbyt blisko religii i polityki. Trudno mi marzyć w tym języku.

To odbiera przyjemność czytania wybitnych arabskich pisarzy?
Ależ skąd. Ale teraz mówię o czasach swojej edukacji. Spytał pan, dlaczego postanowiłem pisać po francusku. Francuski pozwala mi marzyć, a arabski, który został mi narzucony, nie rozbudza mojej wyobraźni. Dziś piszę w obu i najspokojniej w świecie mogę czytać Nadżiba Mahfuza albo Mahmuda Darwisza. Ale ci autorzy też zmagali się z kwestią języka arabskiego. Na przykład egipski pisarz Ihsan Abdel Quddouss opisy tworzył po arabsku, a dialogi po egipsku. Każdy znajduje własne rozwiązanie. Nie neguję możliwości tworzenia literatury w klasycznym języku arabskim.

A w algierskim?
Na to nie ma rynku. Klasyczny język arabski spycha algierski do roli języka-bękarta, języka drugorzędnego. Algierski to przede wszystkim język mówiony. Najbliższy jest arabskiemu, ale zawiera też słowa zaczerpnięte z francuskiego, z hiszpańskiego i innych języków. Kiedyś był znacznie bogatszy. Teraz zubożał: bo się go nie uczy w szkole, bo była kolonizacja francuska… Z wielu powodów. Odtwarzanie go wymaga wielkiej cierpliwości, ale to możliwe. Mój algierski wydawca przełożył na algierski „Małego księcia”. Czyta się to wspaniale.

Nie kusi pana, żeby podarować językowi algierskiemu dzieło literackie?
Za słabo w nim piszę. Ktoś mi zaproponował, że przetłumaczy „Sprawę Meursaulta” na algierski. Mam nadzieję, że do tego dojdzie.

W swojej książce przejął pan słowa z „Obcego”…
Tak, bardzo wiele słów.

…ale formę – knajpiany monolog – zaczerpnął pan z „Upadku”. Ta forma przyszła od razu czy była efektem różnych prób?
Od razu. „Obcy” był punktem wyjścia, ale chciałem złożyć hołd „Upadkowi”. Dla mnie „Upadek” jest najbardziej chrześcijańskim, najbardziej religijnym dziełem Camusa. To powieść bardzo osobista. Podoba mi się jej forma, podoba mi się bohater i rozważania o poczuciu winy.

Poza tym jestem publicystą. Komentarz prasowy jest ciągły, spójny, wypowiedziany jednym tchem – jak monolog. W powieściach często bywa inaczej: tworzy się postaci, mamy opis – dialog, opis – dialog. A monolog pozwala pomieścić wszystko naraz, i opis, i dialog.

„Obcy” to książka apolityczna, ahistoryczna. Tymczasem „Sprawa Meursaulta” mocno tkwi w algierskiej historii.
Ale to nie jest tylko historia i polityka! Ludzie na świecie czytają tę książkę nie dlatego, że interesują ich historia i polityka, tylko dlatego, że jest w niej mowa o doli człowieka. Dlatego ukazała się po chińsku, wietnamsku czy po polsku. Dla dobrej powieści historia czy opis codzienności są tylko pretekstem.

Ale to prawda: „Obcy” jest ahistoryczny, a „Sprawa Meursaulta” nie. Może to dlatego, że Camus pisał w 1942 roku, a ja urodziłem się po odzyskaniu niepodległości przez Algierię. Historia zdążyła stać się przedmiotem kultu, a przez to brzemieniem. Ciągle słyszymy o kolonizacji i dekolonizacji. To jedno z największych nieszczęść Algierii, że jej historię ograniczono do dziejów Frontu Wyzwolenia Narodowego. Owszem, uczy się o Algierii arabskiej, ale pomija się francuską, żydowską, turecką, berberyjską; milczy się o historii Tuaregów z południa.

Harun należy do pokolenia pańskich rodziców. Czerpał pan z ich wspomnień?
Tak. Najsilniejsze są chyba wspomnienia nędzy i głodu. Ojciec opowiadał, jak był mały i bawił się na ulicy z innymi dziećmi: „Zdarzało się, że następnego dnia jednego z nas brakowało, bo w nocy umarł z głodu lub wskutek choroby. A myśmy się z tym godzili i bawili się dalej”.

Wspomniał pan wcześniej o domu, w którym zamieszkała pańska rodzina po odzyskaniu niepodległości. W „Sprawie Meursaulta” bohater z matką zajmują dom opuszczony przez kolonistów nazajutrz po ich odejściu. Tu było tak samo?
Nie aż tak. Część domów opuszczonych przez kolonistów przejęło państwo. Część zajęli ludzie, którzy walczyli z Francuzami. Otwierali drzwi i mówili: „Teraz to należy do mnie”.

Grubo po odzyskaniu niepodległości, może w 1975 roku, ojciec z rodziną wprowadził się do dużego domu na obrzeżach wioski, który stał pusty już od kilkunastu lat. Ojciec dostał klucze od władz i płacił czynsz. Potem zaoszczędził trochę i odkupił ten dom.

Co pan w nim znalazł, poza książką Steinbecka?
Stare narzędzia… Już nie pamiętam. Miałem może cztery lata, kiedy się do niego wprowadziliśmy. Najsilniej zapamiętałem wrażenie luksusu. Wcześniej mieszkaliśmy w jednym pokoju, w domu, który miał tylko dach z dachówek, a na podłodze cement. W domu po kolonizatorach był prawdziwy sufit, kafelki, włączniki prądu, toaleta. Dużo kranów.

Pański narrator odczytuje „Obcego” jako opowieść o końcu świata. Jakiego?
Mamy rok 1942. Od kolonizacji minęło sto lat. Niby koloniści jeszcze tu są, ale czujemy, że to już koniec. Bohaterowie są jak połamane pajace. Chyba na tym polega geniusz „Obcego”, że zapowiada zmierzch epoki, choć ta epoka jeszcze o tym nie wie.

A może to nie tylko zmierzch francuskich kolonii? Wydrążeni ludzie, o których mówi Harun, przywodzą na myśl bohaterów Michela Houellebecqa. Meursault jest ich protoplastą?
Które książki Houellebecqa ma pan na myśli?

Choćby „Uległość”.
Czytając „Uległość”, miałem wrażenie, że z „Obcym” łączy ją bardzo wiele. Nawet imiona kobiet są podobne: Maria u Camusa, Myriam u Houellebecqa.

„Pozbawione chrześcijaństwa narody europejskie są tylko ciałami bez duszy, jak zombi” – mówi jeden z bohaterów „Uległości” (przeł. Beata Geppert). Europa jest tak martwa jak w opisie Houellebecqa?
Elity tak. Wiedzą, że skrajna prawica i odrzucenie Innego to droga donikąd, ale same nie potrafią nic zaproponować. Wydaje mi się, że pod względem filozoficznym Zachód dotarł do ściany.

A pan widzi jakieś wyjście z impasu?
Trzeba zdefiniować na nowo fundamenty swojego człowieczeństwa. Dziś nie jest nam potrzebny europejski czy zachodni humanizm, tylko uniwersalny. Odnoszę wrażenie, że zachodni humanizm się zaciął. Jak postrzegać Innego? Czy to zwierzę, czy człowiek? Identyczne pytanie zadawał sobie Robinson na temat Piętaszka. Jesteśmy w tej samej sytuacji: jak zdefiniować uchodźcę? Jeśli to zwierzę – trzeba je odgrodzić albo zabić. Jeśli człowiek – przesunąć się i zrobić mu trochę miejsca.

Ale wie pan, ja nie jestem człowiekiem Zachodu. Staram się ratować skórę własnego kraju.

I w swojej publicystyce stale krytykuje pan władze Algierii. Dziennikarz „Libération” stwierdził, że prezydent Abdelaziz Bouteflika to pańska obsesja, „twardy narkotyk”. A wyobraża pan sobie prezydenta nie jako bohatera artykułu, lecz powieści?
O tak. Zacząłem kiedyś pisać powieść o dyktatorze, który spisuje swoje wspomnienia. Ale nie może ich ukończyć, bo w kółko zmienia swoją datę urodzenia. Szuka symbolicznej daty. Może wybrać datę urodzin Churchilla? A może Stalina? Tekst jest częściowo inspirowany postacią Boutefliki. Zacząłem go pisać w 2010 roku, jeszcze przed rewolucją.

Gdzieś ten tekst powinienem mieć, muszę poszukać. Ale to wymaga czasu, a ja teraz bez przerwy podróżuję i piszę artykuły. Wczoraj, w hotelu w Krakowie, napisałem artykuł do „New York Timesa” i tekst o Polsce, który ukaże się dziś w papierowym wydaniu „Le Quotidien d’Oran”. O tym, że imigranci są głównym tematem wszystkich kampanii wyborczych w Europie, również u was.

Może lepiej powiedzieć „nie” i usiąść do następnej powieści?
Ciągle mówię „nie”. W zeszłym tygodniu odrzuciłem zaproszenia z trzech krajów. Ale czasem trzeba jechać. Zależało mi, żeby odwiedzić Polskę, w której Algieria jest całkiem nieznana. Żeby mówić o człowieczeństwie Innego. W przyszłym tygodniu ruszam w tournée po Stanach Zjednoczonych.

fot. Claude Truong-Ngoc


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.