KRZYSZTOF UMIŃSKI: Jak wyglądały wasze pierwsze kroki na wyspie?
KASPER BAJON: Przed przeprowadzką kilka razy przyjechaliśmy na Fuertę – na dwa, trzy tygodnie – i podczas tych pobytów poznaliśmy pewną parę. Co ciekawe: przez mojego brata, który znał ich z Maui na Hawajach, gdzie wcześniej mieszkali.
Surferskie koneksje?
Poniekąd. Ci znajomi należą do kategorii ludzi, którzy przez całe życie przenoszą się z wyspy na wyspę. Albo urodzili się na wyspie, albo zamieszkali na jakiejś w młodym wieku. Przeważnie są związani ze sportami wodnymi – surfingiem, windsurfingiem czy kite’em – i nie wyobrażają sobie życia poza tym. Oni oprowadzali nas po Fuercie, przedstawili nas innym znajomym, którzy prowadzą sklep i szkołę surferską... Mój syn Kostek zaczął chodzić z miejscowymi na zajęcia. Okazało się, że żona jego instruktora jest dość znaną w Hiszpanii malarką. Z nimi też się zaprzyjaźniliśmy i oni jeszcze bardziej wprowadzili nas w życie wyspy. Dużo znajomości zawiera się też na surfingu... Ale myślę, że na Fuercie trudno naprawdę się z kimś zbliżyć.
Dlaczego?
Ludzie niechętnie opowiadają o sobie. Miejscowi w ogóle są mrukliwi. Fajni, ale zdystansowani i trzeba długo z nimi przebywać, żeby zyskać ich akceptację. Natomiast ekspaci przeważnie mają jakąś historię, o której rzadko mówią... Cenią sobie swój wyspiarski spokój. Możesz kogoś spotkać w knajpie czy na targu rękodzieła albo rano, idąc z psem – i to wystarczy, żeby podtrzymać te relacje, które są mocno skupione na tu i teraz.
Kiedy zapytasz o przeszłość, odpowiedzą szybko, krótkimi zdaniami, nie rozwijając tematu. Jeśli ktoś tu trafił, to widać miał powód i niekoniecznie chce do tego wracać. I tylko czasem dowiadujesz się przypadkiem ciekawych rzeczy, na przykład że babcia twojej znajomej była pierwszą Hiszpanką, która grała w Wimbledonie. Ale to takie przebłyski, nie ma mowy, żeby ktoś usiadł i zaczął się zwierzać.
Znajduję ślad takich zwierzeń w książce. Ktoś, kto przyjechał z Meksyku, mówi: „Nawet nie wiesz, jaki to jest luksus móc wypuścić dziecko na ulicę”.
Na Fuercie jest dużo osób z Ameryki Środkowej i Południowej. Wiele z nich, mam wrażenie, przyjeżdża w stanie traumy. Głównie kobiety. Na miejscu są zaskoczone tym, powiedzmy, prawie równym traktowaniem. Tym, że w zasadzie nie ma przemocy. Że dziecko można wypuścić na plac zabaw, a wieczorem wyjść i raczej nic nie powinno się stać. Ale nikt nie powie wprost: „Byłam trzy razy zgwałcona”. Pewnej bariery się nie przekracza.
(c) Julian A.Ch. Kernbach / Zuzanna KernbachCo najsilniej związało cię z ludźmi, wśród których żyjesz? Kiedy masz największe poczucie łączności z nimi?
Na przykład na surfingu, kiedy jest dużo ludzi, a lokalsi cię rozpoznają i pozwalają ci podpłynąć bliżej...
Chodzi o kolejność ustawiania się do fali?
Tak. Na spocie surferskim jest trzech, czterech miejscowych. Oni mają pierwszeństwo do fali i jak się uprą, to nikomu nie dadzą popływać. A jak jesteś swój, to wpuszczą cię bliżej szczytu.
Inny przykład: kiedy pies nam zaginął, całe miasteczko włączyło się w poszukiwania i nagle okazało się, że nas znają, wiedzą, kim jesteśmy.
Że listonosz cię zna – to jest coś. Niedawno przedstawił mnie swojej matce. Listonosz ma trzynastu braci. Jeden wygląda i chodzi jak Tommy Lee Jones. Inny jest rybakiem. Oni tam rządzą, to są tacy prawdziwi majoreros.
Kasper Bajon
Pisarz i filmowiec. Studiował w Instytucie Kultury Polskiej UW. Opublikował trzy zbiory wierszy („Pomarańczowy pokój”, „Miłość do poranków”, „Blizno”) i trzy powieści („Koń Alechina”, „Klug”, „Wymiana”). Publikował m.in. w „Dwutygodniku”, „Gazecie Wyborczej”, „Kontekstach”, „Twórczości”. Współtworzył scenariusze do serialu „Rojst” i etiudy „Lokatorki”, którą wyreżyserowała jego żona, Klara Kochańska. Razem z Klarą zrealizował też pełnometrażowy film „Via Carpatia”, a jako drugi reżyser pracował m.in. przy filmie „Daas” Adriana Panka. Od kilku lat mieszka w El Cotillo na Fuerteventurze. Właśnie ukazała się jego eseistyczna książka „Fuerte”.
Majoreros to potomkowie rdzennych mieszkańców Fuerty?
Teoretycznie tak, ale takich ludzi nie ma, więc potocznie majorero oznacza mieszkańca Fuerty, który się na niej urodził. Czasem, jak ktoś żyje na wyspie 25 lat, to o nim też się powie majorero, chociaż ci rdzenni tego nie uznają. Tam jest silnie rozwinięty lokalizm. Widać to właśnie na przykładzie surfingu. W knajpie też lokalsa obsłużą pierwszego.
Mówisz, jak rozumiem, o El Cotillo, waszym miasteczku, które leży z dala od kompleksu turystycznego na południu Fuerty.
Tak, El Cotillo jest na północy. Północ wybierają ci, którzy chcą żyć dalej od turystyki, chociaż mnóstwo osób stamtąd pracuje w hotelach na południu.
W książce odżegnujesz się od definitywnego wyjaśnienia, dlaczego zamieszkałeś na Fuercie. Przedstawiasz dyżurną odpowiedź („ze względu na zdrowie syna”), ale piszesz także: „... tak jakby nie można było po prostu wybrać Fuerteventury”. To zdanie zapadło mi w pamięć, bo odbijało inne słowa, które przeczytałem w dość wyjątkowych dla siebie okolicznościach. Siedem lat temu wyniosłem się na Karaiby. Na podróż zabrałem „Duszę światową”, wywiad rzekę z Dorotą Masłowską, i lecąc gdzieś nad Atlantykiem, dotarłem do zdania, które antycypowało moje późniejsze kłopoty: „Aby emigrować, trzeba mieć bardzo ważny powód – superpropozycję pracy albo miłość. Silną motywację, która ułatwi podłączenie się do innej kultury. Najgorsza możliwa umysłowa kondycja to bycie jedną nogą tu, jedną nogą tam i w związku z tym bycie nigdzie, wiszenie w kulturowej próżni”. Jak się na to zapatrujesz?
Nie uważam, że to jest tak źle: być tu i tam. Zresztą poczucie zawieszenia zawsze jest obecne, dopóki możesz wrócić. Dopóki Polski nie zamkną, dopóki nie ma wojny.
Przed wyjazdem ciągle słyszeliśmy „po co?”. Jakby konieczne było wytłumaczenie, dlaczego się zmienia miejsce i akurat na takie. Bo jeżeli chodzi o Nowy Jork, dajmy na to, czy Rzym albo Berlin, to nikt takiego pytania nie zadaje. Moim zdaniem nie da się udzielić łatwej odpowiedzi. Mogę też odpowiedzieć przez negację: „Czy naprawdę tak trudno pomyśleć, że ktoś chce wyjechać z Polski?”.
W jakimś sensie jestem uzależniony od oceanu, zawsze chciałem nad nim mieszkać, od małego byłem związany z wodą. We Fuercie podoba mi się też to, że nie można w nią łatwo wrosnąć. Dla mnie właśnie to jest ciekawe. Lubię być w miejscach, które się buntują przeciw takiemu wrośnięciu i związaniu z kulturą, o jakich mówiła Masłowska. Zresztą: czy w ogóle da się wrosnąć? Miłosz uważał Conrada i Nabokova za wielkich mistrzów stylu, a zarazem był zdania, że w ich angielszczyźnie jest jakiś brak. Nawet oni nie wrośli...
Otóż właśnie: jak to jest – mówiąc nieco podniośle – być polskim pisarzem na atlantyckiej wyspie w 2020 roku? Weźmy na przykład sprawę języka.
Kontakt z językiem utrzymuję przez rozmowy telefoniczne, gazety, pisma literackie (chociaż z jakiegoś powodu prenumerata „Twórczości” nie dotarła na Fuertę). Łatwo tu przylecieć, więc znajomi mnie odwiedzają. Ale mało mam do czynienia z językiem codziennym. Czuję, że muszę stworzyć własny język – i nie wiem, czy on jest adekwatny do rzeczywistości w Polsce.
Dużo macie książek na wyspie?
Na Fuertę pojechałem z Kapslem samochodem, Klara doleciała samolotem z chłopcami. Samochód ma ograniczoną ładowność, więc trzeba było wybierać. Wzięliśmy ze cztery kartony książek. Na miejscu zacząłem budować nową bibliotekę...
A co było w kartonach?
Dużo klasyki. „W poszukiwaniu straconego czasu”. Wiersze Perse’a. Pereca wziąłem, dużo Nabokova i Kafki... Najróżniejsze studia o melancholii, od Panofsky’ego po „Czarne słońce”. Co jeszcze? Hockego „Świat jako labirynt”. Kracauera o niemieckim kinie. Biografię Kafki, listy Kafki, „Moby Dicka”. Dużo numerów pisma „Konteksty”.
A z polskich autorów?
Chyba już za pierwszym razem zabrałem „La petite mort” Waldemara Bawołka. Miłosza „Kontynenty” i dużo jego poezji. „Labirynt nad morzem” Herberta. „W lodach Prowansji” Renaty Lis. „Nekroperformans” Doroty Sajewskiej. Coś Gombrowicza... Chyba „Trans-Atlantyk” i na pewno „Ferdydurke”.
Jak wyglądało kompletowanie wyspowego księgozbioru?
Prosiłem przyjeżdżających z Polski, żeby mi przywozili to i owo. Odkryłem też, dość późno, Amazona i wpadłem w szał zamawiania książek, najpierw anglojęzycznych, a potem też po hiszpańsku, z różnych hiszpańskich portali. Sprowadziłem na przykład opowiadania Mary Shelley, bo ostatnio dużo czasu poświęcam postaci Frankensteina.
O, dlaczego?
Piszę coś o nim, właśnie na wyspie zacząłem się nim zajmować. Powieść Shelley czytałem dawno, a teraz Kostek przywiózł ją ze sobą i mi zostawił. Przeczytałem znowu i zacząłem wokół niej krążyć.
Czyli Kostek podsunął ci temat?
Tak.
Ekstra.
Tak było. Sprowadziłem sobie literaturę dotyczącą Frankensteina... I tak kompletuję tę nową bibliotekę. Listonosz mówi, że dzięki mnie stał się już prawie pracownikiem Amazona czy DHL...
Zośka Zaleska opowiadała mi, że jej tata, Marek Zaleski, zlikwidował kiedyś całą swoją bibliotekę i zaczął ją tworzyć od nowa. I to było dla niego bardzo odświeżające. Nie wiem, co zrobił ze starymi książkami. W Polsce z powodu wojny mnóstwo ludzi straciło swoje książki i ostatnio przyszło mi do głowy, że to musiało być niesłychanie uwalniające dla kultury. To, że trzeba było te biblioteki od nowa kompletować. Coś takiego dała mi Fuerta: uwolnienie od...
...Żeromskiego.
Tak, uwolnienie od Żeromskiego bardzo mi dużo dało. (Śmiech)
Ale mam też na myśli uwolnienie od przedmiotów. Tu również trzeba było decydować, co jest ważne, a co nie, i czy w ogóle coś jest tak naprawdę ważne. W takiej chwili sentyment do rzeczy poddaje się w wątpliwość. I znów: myślałem o wojnie, że ta trauma, o której się mówi – trauma utraconych pałaców – wcale nie musiała dla wszystkich być traumą. Że jakiś ciężar zniknął.
Powiedziałeś, że na wyspie musisz tworzyć swój język literacki w oderwaniu od codziennej polszczyzny. Ale język twojej poezji i prozy nie żywi się tak mocno potocznością. Jest staranny i wykwintny. Pewien krytyk nazwał cię „pisarzem ostentacyjnie niedzisiejszym” – trudno się nie zgodzić. Jak się czujesz w tym swoim wyrafinowanym języku? Skąd on ci się wziął?
Po pierwsze, pewnie stąd, że nie mam wybitnego słuchu do języka ulicy. On mnie tak nie zaraża. Są autorzy, którzy z niego doskonale korzystają, ja jednak języka uczyłem się przede wszystkim z lektur. Jako dziecko miałem problemy z dysgrafią i dysleksją. Kułem dużo słowników. Nauka języka obcego też nie jest dla mnie łatwa, dużo pracy wkładam w uczenie się na pamięć, a mówienie wiąże się z nienaturalnym wysiłkiem. Za to szybko nauczyłem się czytać po hiszpańsku. Piszę też dość swobodnie, oczywiście nie literacko, tylko wiadomości do znajomych.
Po drugie, mam szacunek do autorów, nazwijmy ich, bardzo ozłoconych...
Herbert, Hertz, Iwaszkiewicz... Oni nasuwają się jako patroni twojego pisania o wyspie.
Dużo ich czytałem, szczególnie Herberta. Hertza i Iwaszkiewicza też, zresztą ten ostatni jest moim zdaniem najlepszym polskim prozaikiem. Oni byli i są dla mnie inspirujący, chociaż, oczywiście, nie chcę się stawiać z nimi w jednym rzędzie.
Po trzecie, takie pisanie sprawia mi przyjemność. Podczas redakcji słyszę czasem, że zdania są za długie, niezrozumiałe, że trzeba je poszatkować. Często się zgadzam na te korekty. Ale pod względem języka nie jestem realistą. Mój język jest rzeczywistością stworzoną przeze mnie i nie mam ambicji, żeby rezonował ze światem zewnętrznym. Dla mnie takie pisanie jest ciekawe. Uwielbiam Nabokova, który jest pisarzem szalenie eleganckim.
Próbowałem wyobrazić sobie książkę o Fuercie napisaną przez innego polskiego autora w naszym wieku. Deliryczny reportaż z trzewi wielkiego hotelu albo powiastkę w stylu gonzo o seksie surferów... Czy – skoro elegancja jest niedzisiejsza, skoro tak odstaje od pisania rówieśników; pisania, które być może jawi się dziś jako celniejsze – czy ta elegancja wymaga przezwyciężenia jakiejś obawy czy wstydu?
Z jednej strony jest obawa, bo wystawiam się na strzał i jestem tego świadom. Z drugiej – byłbym nieszczery, gdybym napisał deliryczny reportaż pełen seksu. Może nawet nie wiedziałbym, jak to zrobić.
Kasper Bajon, „Fuerte”, Wydawnictwo Czarne 2020, 304 strony, w księgarniach od sierpnia 2020Mówiliśmy o lekturach... Książką, którą czytam namiętnie, są „Zaślubiny Kadmosa z Harmonią” Roberto Calasso. To eseje, dość wymagające, ale świetnie napisane, pełne cytatów i odniesień do wielu źródeł. Ten ma dopiero niedzisiejszy program! Napisał taki esej „Literatura i bogowie” – o tym, jak bogowie byli kiedyś obecni w świecie, jak zostali odsunięci i jak powracają w literaturze. Na przykład jako nimfy w „Lolicie” albo demony u Kafki... Jest to spojrzenie ciekawe, bo kompletnie apsychologiczne. Mnie interesuje literatura – i film – które nie są psychologiczne. Nie mam wrażliwości na psychologię. Ona mnie... może nie tyle usypia, ile jej nie rozumiem. Zawsze myślę, że ktoś może postąpić inaczej, nie wierzę w logiczną wykładnię psychologii.
To chyba Ezrze Poundowi zarzucono kiedyś, że uprawia literaturę symboliczną. On odparł, że „symbolizm” to tak źle brzmi, ale dla niego oznacza tyle, że istnieje pewna stała metafora, która mówi coś głęboko prawdziwego o świecie. I mnie pociągają pisarze, myśliciele, filmowcy, którzy szukają tej stałej metafory. Teraz przeczytałem Eliota Weinbergera „Z rzeczy pierwszych” i jestem zachwycony. To też jest taki pisarz.
A z filmowców kogo byś wymienił?
Strasznie lubię „Zamę” Lucrecii Martel. Zawsze mi blisko – to też niedzisiejsze – do Wernera Herzoga. Uważam go za ostatniego, być może, mistrza kina, to znaczy autora. Mam wrażenie, że jest coraz mniej kina autorskiego. Są świetni filmowcy, lepsi niż kiedykolwiek pod względem warsztatu i świadomości języka. Ale czy za tą świadomością idzie coś do... Nie chcę mówić „zakomunikowania”, ale powiedzmy – na potrzeby tej rozmowy – do zakomunikowania. Coś, co jest własne, autorskie, osobne?
Ostatnio podobał mi się „Szczęśliwy Lazzaro” Alice Rohrwacher. Lubię jej filmy, bo widzę w nich wrażliwość, która jest mi bliska, ale której nie umiałbym osiągnąć. Co jeszcze? „Wysoka dziewczyna” Bałagowa. „Nędznicy” bardzo mi się podobali: to jest rzeczywiście próba złapania ducha czasu, trochę jak „Nienawiść”.
No, to dosyć oczywisty punkt odniesienia dla „Nędzników”.
Kręci się teraz filmy o hip-hopie osadzone w latach 90. i myślę, że one powinny były wtedy powstać. Że teraz to jest jakaś nostalgiczna wędrówka, że one gubią ówczesny bunt. Myślę, że gdyby w 1997 roku zrobić – rzucam – fabułę o Moleście, to ona miałaby tę energię co „Nienawiść”.
Sylwester Latkowski nakręcił wtedy „Blokersów” z młodym Peją, DJ-em Decksem, Pezetem, Grammatikiem... I to działało.
Taaak, z filmów Latkowskiego chyba najbardziej.
Bez większych protestów pozwoliłeś mi się zapędzić do roli pisarza niedzisiejszego... Ale zarazem jesteś kimś, kto przepracował parę lat w agencji reklamowej. Napisałeś też scenariusz serialu kryminalnego i scenariusze dwóch filmów, o których można by powiedzieć, że omawiają tzw. ważny temat społeczny, choć moim zdaniem są czymś dużo więcej. Niedawno kierowałeś zespołem scenarzystów przy serialu dla pewnej platformy streamingowej. Jak się odnajdujesz w tych różnych rolach?
Poszedłem do reklamy, bo tak mi się życie ułożyło. Pracowałem z fajnymi, inteligentnymi ludźmi, ale samo robienie reklam, kontakty z klientami to dramat.
Najbardziej u siebie czuję się w literaturze. Paradoksalnie to pisanie, które uprawiam, jest osobiste. Nie umiem tak do końca pisać bezpośrednio o sobie. Kiedy piszę o jakiejś postaci z przeszłości czy z mitu, mam wrażenie, że opowiadam o własnych lękach i problemach. Ktoś, kto mnie zna, część z tych rzeczy rozpozna.
Mam jasne rozgraniczenie między literaturą i filmem. Nigdy nie chciałbym napisać książki, która by kogoś skusiła do ekranizacji. Jeśli masz historię, którą równie dobrze – albo lepiej – możesz opowiedzieć na ekranie, to moim zdaniem lepiej napisać scenariusz. Film, jako sztuka dużo bardziej bezpośrednia, daje większe możliwości opowiadania pewnych historii, ale nie wejdzie w inne rzeczy, które są dostępne dla literatury. Weinbergera nie sfilmujesz – i dla mnie to jest super... Nie jestem wielkim miłośnikiem tetralogii neapolitańskiej Ferrante, bo to proza, o której od razu wiesz, jak ją sfilmować. I to bez większej szkody dla książki, tak powiem delikatnie. Uważam, że literatura powinna szukać wypowiedzi, które są nie do sfilmowania.
Powiedziałeś o kolegach z reklamy, że fajni i inteligentni. Ja mam dość demoniczną wizję tego fachu: że bycie copywriterem bezpowrotnie niszczy jakiś kawałek duszy. Albo zdolność uczciwego myślenia o słowach.
Ostatnio zastanawiam się – ale to temat na osobną rozmowę – czy istnieje zdolność uczciwego pisania. Co do agencji reklamowych, nie demonizowałbym ich aż tak bardzo. Dopóki to jest klub cyników, którzy mówią: „To, co robimy, jest nieważne i głupie, ale mamy z tego jakieś pieniądze” – to pół biedy. Gorzej, gdy ludzie zaczynają wierzyć, że robią coś istotnego. Że te festiwale reklamy to ważna sprawa. Że jak wymyślisz apkę dla kogoś, kto robi burgery, to rozwiążesz jakiś ważki problem. Albo że reklama ma coś wspólnego ze sztuką.
Ten świat wciąga, bo zrobienie dobrej reklamy przypomina stworzenie rebusu. Lubię grać w szachy, teraz zajmuję się głównie rozwiązywaniem zadań szachowych – można na tym spędzić cały dzień. Podobnie z reklamą: masz elementy, które trzeba złożyć w zagadkę, a jej rozwiązaniem uczynić produkt.
Myślę, że to trochę jak z higieną. Jeśli dużo piszesz i czytasz i nie oddajesz się tej pracy specjalnie, to możesz w niej trochę przeczekać. Ale nie za długo. To, żeśmy się zdecydowali na zmianę, wynikało też z tego, że ja już nie wytrzymywałem. Byłem sfrustrowany, zmęczony, wiedziałem, że robię coś bezsensownego i nieważnego. Musiałem uciec i w życiu tam nie wrócę.
Dobra, to wracajmy na wyspę i do książek. Czytając „Fuerte”, odnosiłem wrażenie, że nuży cię formuła non-fiction, obligatoryjny respekt dla faktów. Naliczyłem osiem zdań z frazą „wyobrażam sobie...”, które otwierały różne spekulacje. Dusił cię dokumentalny gorset?
A czy w ogóle istnieje coś takiego jak non-fiction? Czy nie jest tak, że nasza pamięć zawsze przekręca zdarzenie? Dla mnie najciekawszą drogą pisarską jest teraz tryb przypuszczający. Coraz bardziej mnie interesuje: „A być może...?”, „A może to byłoby tak...?”. „A może spotkali się...?” Trochę tego tutaj jest. Były sytuacje, w których redaktorzy mówili mi, że za daleko odleciałem w sferę domysłów.
Czy coś z tego przetrwało w książce?
Na przykład opowieść o moim stryjecznym pradziadku Nikodemie, który pracował w biurze podróży Thomasa Cooka. Nie wiem, czy on dotarł na Fuertę. Podejrzewam, że tak, ale stuprocentowej pewności mieć nie mogę. Przypuszczeniami w sferze mitologii są spekulacje, czy Odyseusz dotarł na Fuertę; a w sferze historii – czy był na niej Arthur Rimbaud. W tych miejscach wchodzi tryb przypuszczający.
Była też w książce scena, w której zobaczyłem jakąś postać i dalej – w wyobraźni – wszedłem za nią do jej mieszkania, zastanawiałem się, co robi. To rzeczywiście odchodziło już daleko od konwencji non-fiction.
To była postać współczesna?
Tak.
Pytam, ponieważ „Fuerte” jest tak wyraźnie zwrócona w przeszłość. Postaci dzisiejsze pojawiają się rzadko. Skąd ten wybór?
Po pierwsze, chyba tak świat oglądam.
Po drugie, ta książka powstała po trosze pod wpływem dwóch zasłyszanych opinii. Pewna znajoma przyjechała na Fuertę i powiedziała, że na tej wyspie nie ma żadnej historii. A jeden znajomy powtarzał: „Zawsze lubiłem tę wyspę, bo wyobrażałem sobie, że to takie miejsce bez obozów koncentracyjnych, wojny i tak dalej”.
O teraźniejszości można mniej lub więcej wyczytać w gazecie, dlatego jej opisywanie nie wydawało mi się najważniejsze. Dla mnie Fuerta potrzebuje ukonstytuowania kulturowo-historycznego. To nie jest miejsce, w którym nic się nie działo, nieważne, pozbawione historii. To miejsce zostało strasznie naznaczone przez wiele złych rzeczy z kontynentu europejskiego i muszę pamiętać, że współczesność, w której uczestniczę, jest wypadkową tamtych zdarzeń.
Mógłbym opisać Milana, znajomego Czecha z Fuerty, który wciąż powtarza, że „będzie elegancko”. Nie wiem, czy w ogóle chciałby być opisany, to inna rzecz. Ale to nie byłoby zgodne ze mną. Może zgodne z oczekiwaniami wszystkich wokół, ale nie ze mną. Dla mnie istotne jest samo życie z tym człowiekiem i nie odczuwam potrzeby, żeby je opisywać. Przeżywam je i to mi wystarczy.