Opcja na Kosińskiego
A. Ambros, J. Kosiński, W. Sadkowski, Katherina „Kiki” von Fraunhofer-Kosinski (żona pisarza) / archiwum Aleksandry Ambros

23 minuty czytania

/ Literatura

Opcja na Kosińskiego

Rozmowa z Aleksandrą Ambros

Kiedy zajechaliśmy pod księgarnię Czytelnika na spotkanie autorskie, kłębił się tam potworny tłum. Milicja kierowała ruchem, kolejka sięgała aż do ulicy Prusa. Kosiński spytał: „To do sklepu mięsnego?”. A to było po „Malowanego ptaka”

Jeszcze 6 minut czytania

KRZYSZTOF UMIŃSKI: Początek lat 80., do brytyjskiej prozy wkracza nowe pokolenie: Martin Amis, Julian Barnes, Salman Rushdie, Kazuo Ishiguro… A pani zostaje szefową redakcji literatury anglojęzycznej w wydawnictwie Czytelnik. To chyba praca marzeń?
ALEKSANDRA AMBROS:
Dla mnie było to coś fantastycznego. Ci pisarze fascynowali mnie już wcześniej, śledziłam ich na łamach „Times Literary Supplement” i „Granty”. Zaczęłam ich lansować, kiedy nikt się nimi w Polsce nie interesował. „Po co to wydawać, nikt tego nie kupi” – słyszałam w dziale handlowym. Rzeczywiście, wtedy sprzedawali się bardzo słabo.

Minęły cztery lata, zanim wydała pani autora z tej formacji. To był Ian McEwan, „Pierwsza miłość, ostatnie posługi”. Nie spieszyła się pani.
Czy pan sobie zdaje sprawę, jak trudno było proponować honorarium w złotówkach? W walucie, która nie miała żadnej wartości? Dopiero jak w 1984 roku British Council zorganizowało dla polskich wydawców wycieczkę do Anglii, żebyśmy mogli wytłumaczyć brytyjskim autorom te złotówkowe historie, coś się zmieniło. Agencja Deborah Rogers zaprosiła nas na koktajl z udziałem pisarzy. Poznałam Salmana Rushdie, Angelę Carter, Kazuo Ishiguro. Odtąd łatwiej było mi ich namawiać na wydanie książki w Polsce.

A jak w latach 80. wyglądała sprawa literatury anglojęzycznej w cenzurze?
Z tymi autorami nie było kłopotów. Kłopoty były głównie z polskimi pisarzami, jeśli na czyjeś nazwisko był zapis.

Kiedy już się udało skłonić autora, żeby przyjął honorarium w złotówkach, należało zadbać o przydział papieru, który był reglamentowany. Wreszcie – znaleźć dobrego tłumacza, bo to były trudne książki. Tłumaczyło się je dłużej niż dziś. I dłużej redagowało.

Aleksandra Ambros

Ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, pracę magisterską obroniła u Jana Kotta. Odbyła też podyplomowe studia filologiczne w St Hugh’s College w Oksfordzie, a następnie przez dwa lata pracowała w tamtejszej Taylor Institution Library. Od 1967 roku związana ze Spółdzielnią Wydawniczą Czytelnik. Z początku pracowała w redakcji humanistycznej, później w redakcji literatury anglojęzycznej, którą kierowała od roku 1983. U progu lat 90., po likwidacji osobnych redakcji językowych, objęła powołaną w ich miejsce redakcję przekładów. Prowadziła też serię „Nike” i była zastępcą redaktora naczelnego. Jako tłumaczka przyswoiła polszczyźnie m.in. „Doświadczenie”, „Ciężarną wdowę” i „Dom schadzek” Martina Amisa, „Czarną Wenus” Angeli Carter, „Krainę wód” Grahama Swifta oraz eseje Virginii Woolf zebrane w tomie „Pochyła wieża” (przekład razem z Ewą Życieńską).

Dlaczego?
Wtedy redagowało się na piechotę, z ołówkiem w ręku. Był nawet zwyczaj, który później zlikwidowałam, że przekład czytał najpierw jeden redaktor, potem drugi. Z jednej strony – co dwie głowy, to nie jedna. Z drugiej – ktoś, kto długo siedział w tekście, znał go na wylot i miał już pewne rozwiązania.

Po zredagowaniu następowała długa rozmowa z tłumaczem. Dla mnie była to faza najgorsza. Mój szef, Stanisław Kołodziejczyk – zanim objęłam redakcję anglojęzyczną, przez lata pracowałam w humanistycznej, którą on kierował ­– radził mi: „Przed pierwszą rozmową niech pani dobrze sprawdzi, czy nie napisała pani czegoś, z czego wynika, że tłumacz jest idiotą. Poza tym niech go pani znokautuje. Niech mu pani na wstępie pokaże największe bzdury, jakie zrobił. Potem będzie urobiony”.

Jak wyglądały pani pierwsze kroki w wydawnictwie?
W Czytelniku zjawiłam się w grudniu 1967 roku, dzięki Irenie Szymańskiej [legendarnej wydawczyni związanej z Czytelnikiem i PIW-em – przyp. K.U.]. Redakcja humanistyczna, ukochane dziecko pani Ireny, zajmowała się eseistyką. Pani Irena opowiadała mi o niej z wielką dumą. Że za chwilę ukaże się „Obecność mitu” Leszka Kołakowskiego. Że jest seria „Nowy Sympozjon” (w branży nazywaliśmy ją „serią z kółkiem”). Że w tej serii mają wyjść „Esej o człowieku” Ernsta Cassirera i „Ucieczka od wolności” Ericha Fromma. Że bardzo się przydam, bo szef redakcji – skądinąd poliglota – akurat angielskiego nie zna.

Kołodziejczyk był niesłychanie dokładny i strasznie mnie przyciskał: „Co w tym tekście jest naprawdę?”. Wtedy zrozumiałam, czym jest struktura głęboka zdania.

Uczyła się pani na Frommie i Cassirerze?
Tak, a szef szedł po mnie i pokazywał mi błędy czy niedoróbki. Trzeba wziąć pod uwagę, że zarówno Cassirer, jak i Fromm byli niemieckimi Żydami, którym udało się uciec od Hitlera. Ich angielszczyzna była dość kanciasta. Sporo tam było niejasności i nieraz trzeba było mocno wgryźć się w tekst, żeby zrozumieć sens.

Tymczasem wybuchł Marzec ’68.
„Obecność mitu” utrącono. Wokół groza, antysemityzm, w gazetach artykuły Gontarza i jemu podobnych. Kołodziejczyk poprosił, żebym przygotowała notki o Cassirerze i Frommie.

W naszym pokoju stał Brockhaus, niemiecka encyklopedia. Traf chciał, że była to edycja z lat 30. Nie znam niemieckiego, ale chciałam chociaż sprawdzić tytuły dzieł. Otwieram i co widzę? „Cassirer Ernst – Jude”. „Fromm Erich – Jude”. Na pierwszym miejscu, przed datą urodzenia. Tak jakby ta historia ciągle i ciągle powracała.

Wydaliśmy też „Dawny ustrój i rewolucję” de Tocqueville’a. Książkę przełożyła pani Anna Szumańska-Gross, matka Jana Tomasza Grossa. Na nazwisko Gross był zapis. Ona powiedziała: „Mogę być nawet Orzeszkowa, proszę bardzo”. Książka wyszła z informacją „przełożyła Anna Wolska”.

Miała pani ulubionych tłumaczy, którym najchętniej zlecała przekłady?
Świetny był Tomek Mirkowicz, już nieżyjący. Jola Kozak. „Money” Amisa nikomu nie mogłam upchnąć, bo to wyjątkowo trudna książka. Dopiero Krzysztof Zabłocki ją przełożył.

Tłumaczy z młodszego pokolenia ceniłam wyżej od tych, którzy debiutowali zaraz po wojnie. Jak się robiło wznowienia, to nieraz różne kiksy znajdowaliśmy w tych przekładach.

(po lewej) dyrektor biblioteki British Council w Warszawie Jeff Samuelson, Aleksandra Ambros, Martin Amis; (po prawej, na górze) kawiarnia Czytelnika, od lewej stoją: Rosław Szaybo (autor okładki do „Pól Londynu”), Aleksandra Ambros, Martin Amis; (po prawej na dole) kawiarnia Czytelnika, od lewej: Aleksandra Ambros, Martin Amis, tłumacz spotkania, Jeff Samuelson / fot. z archiwum Aleksandry Ambros
Z autobiografii Martina Amisa „Doświadczenie”: „Trzy tygodnie po śmierci ojca pojechałem sam do Warszawy, gdzie na lotnisku czekali na mnie Aleksandra, przedstawicielka wydawnictwa, i Jeff, reprezentujący British Council (…). W kawiarni w suterenie odbyła się konferencja prasowa – a także niezła draka z udziałem oficjalnego tłumacza i Aleksandry, która go nieustannie poprawiała” [przeł. Aleksandra Ambros].

Redaktor zna tłumacza od najgorszej strony?
Zna wszystkie słabe punkty.

Raz w redakcji opracowywano powieść „Planeta pana Sammlera” Saula Bellowa. Jest tam scena, w której pan Sammler przychodzi zbulwersowany, bo spotkał jakiegoś czarnoskórego mężczyznę, który mu – za przeproszeniem – pokazał swoje przyrodzenie. Pan Sammler jest pedantycznym, kulturalnym starszym panem. Wysławia się też bardzo starannie. Mówi więc: „Pokazał mi członek”. Bo tak brzmi poprawna forma gramatyczna (biernik), choć teraz nagminny jest w podobnych wypadkach dopełniacz. Kolokwialnie mówi się: „zdejmij buta” itd. Tłumacz zrobił z tego „Pokazał mi członka” [w oryginale: „The man exhibited himself to me” – przyp. K.U.]. Nastąpiła więc niezborność, niezgodność formy z treścią. Gdyby było ordynarnie – „Pokazał mi kutasa” – to oczywiście wszedłby dopełniacz. Ale tu mieliśmy termin medyczny. Redaktorka próbowała wyjaśnić to tłumaczowi przez telefon. Nie szło. Wreszcie wzięłam od niej słuchawkę i mówię: „Dzień dobry panu, Aleksandra Ambros. Cóż, u diabła, z tym kutasem…?”. Jego zamurowało. Odczekałam chwilę i spokojnie dokończyłam: „…jak powiadał stary Fredro”. Bo to jest z „Dożywocia” Fredry. Oczywiście nie chodzi tam o członek, tylko o jakieś chwosty od firanek. Usiłowałam go przekonać. Bezskutecznie, o ile pamiętam.

Z których wydanych przez siebie tytułów jest pani najdumniejsza?
Z „Papugi Flauberta” Juliana Barnesa, „Forsy” Amisa, opowiadań Angeli Carter, które sama przełożyłam… Jako pierwsza wydałam też, na początku lat 90., Alana Hollinghursta.

„Klub koryncki”.
Dzisiaj pewnie znalazłabym dla niego tłumacza bez problemu, ale wtedy mężczyźni nie bardzo mieli ochotę. Nie chcieli, żeby ich posądzono o gejostwo. Przez lata tak samo było z aktorami, którzy niechętnie godzili się na role gejów.

Hollinghurst pracował wtedy w „Times Literary Supplement” i tam do niego przyszłam z propozycją przekładu. Zdziwił się: „Polska jest katolickim krajem. Jak wy patrzycie na homoseksualizm?”. Odpowiedziałam, że może i katolickim, ale nigdy nie było u nas prawa ścigającego homoseksualizm, a jeden z naszych najwybitniejszych pisarzy i do niedawna prezes Związku Literatów był… trudno powiedzieć gejem, ale homoseksualistą.

Tłumaczenie zleciłam Marii Olejniczak, a sama przełożyłam dwa rozdziały na użytek „Literatury na Świecie” i dołączyłam do nich krótki esej. Napisali do mnie z redakcji nieistniejącego już pisma gejowskiego „Inaczej”, że dziękują za przekład i bardzo się cieszą, ale zwrócili mi uwagę, że oni nie używają słowa „homoseksualista”, tylko „gej”. I że prosiliby, żeby w wydaniu książkowym był „gej”. Nie ma sprawy!

„Klub Koryncki” był chyba pierwszą otwarcie gejowską książką, która wyszła w Polsce. Przydałoby się ją teraz wznowić.

Dumna jestem z tych Brytyjczyków, ale moje apogeum to Jerzy Kosiński.

W gabinecie prezesa SW Czytelnik. Od lewej: Jerzy Kosiński, Aleksandra Ambros, Wacław Sadkowski (ówczesny redaktor naczelny „Literatury na Świecie”), Anna Wiśniewska-Walczyk (redaktorka „Malowanego ptaka”) / fot. z archiwum Aleksandry AmbrosW gabinecie prezesa SW Czytelnik, od lewej: Jerzy Kosiński, Aleksandra Ambros, Wacław Sadkowski (ówczesny redaktor naczelny „Literatury na Świecie”), Anna Wiśniewska-Walczyk (redaktorka „Malowanego ptaka”) / fot. z archiwum Aleksandry Ambros

Proszę opowiedzieć.
Było tak… Za moim biurkiem w redakcji angielskiej stał regał. Na tym regale – „Blind Date” Jerzego Kosińskiego. Zdarzało się, że ktoś przychodził i pytał: „Co to, Kosińskiego wydajecie?”. Na co odpowiadałam: „Jeszcze nie”. Nie wiem, dlaczego tak mówiłam. Na Kosińskiego był przecież zapis. Władze komunistycznej Polski uznały, że „Malowany ptak” szkaluje Polskę, a autor to renegat i zdrajca. Nazwiska nie wymieniano, żadna jego książka nie mogła się ukazać.

Aż tu pewnego razu otwieram „Politykę” i rzuca mi się w oczy tytuł „Życie, dziękuję ci za Kosińskiego” – rozmowa Daniela Passenta z Jerzym Kosińskim. Tu muszę zrobić dygresję, bo nie wie pan pewnie, co to były tak zwane opcje.

Wydawca chcący opublikować książkę musiał zastrzec sobie opcję na jej wydanie w Departamencie Książki.
Tak jest. Mógł pan przez dwadzieścia lat nic z tym nie robić, ale nikt nie mógł tego ruszyć. A pewnych rzeczy się nie zgłaszało, bo było wiadomo, że nie przejdą.

Zobaczywszy ten wywiad, zadzwoniłam do kolegi, który zajmował się opcjami, i mówię: „Andrzej, zgłoś opcję na: Jerzy Kosiński, «Malowany ptak»”. On na to: „Czyś ty zwariowała?”. A ja: „Otwórz «Politykę» i sam zobacz”.

Jakiś czas później, o dwunastej w nocy, odbieram telefon od Stanisława Bębenka, prezesa Czytelnika: „No, dobrze pracujesz”. Okazało się, że ze Stanów przyjechał zaprzyjaźniony z Kosińskim fotograf Czesław Czapliński, przywiózł przełożone próbki „Malowanego ptaka” i zaniósł je do Wydawnictwa Łódzkiego, które natknęło się na naszą opcję. Prezes poprosił, żebym spojrzała na te próbki, które zrobiła żona Czaplińskiego. Nie nadawały się. Powiedziałam Czaplińskiemu: „Przykro mi, żona chyba nie jest zawodową tłumaczką, zresztą tyle lat mieszka w Stanach, czuć presję języka angielskiego”. Na co on, że Jerzemu zależy na dobrym przekładzie i szkoda, że Bronisław Zieliński już nie żyje.

Zieliński – tłumacz Hemingwaya, Capote’a, Melville’a…
Ten sam. Swoją drogą z nim też miałam przeprawę przy „Autobiografii” Bertranda Russella. Tam było takie zdanie z potrójnym przeczeniem… Nieważne. Trzeba przyznać, że był to jedyny tłumacz, którego nazwisko trafiło do szerokiej publiczności. Ludzie wiedzieli, kto to Bronisław Zieliński. No, potem jeszcze Słomczyński z „Ulissesem”…

Wracając do Kosińskiego… Zadzwoniłam do Tomka Mirkowicza i pytam, czy chciałby przetłumaczyć „Malowanego ptaka”. A on parska śmiechem: „Chcieć to ja mogę”. Na co ja: „Właśnie ci to proponuję”.

Kosiński chciał pójść za ciosem, przekład trzeba było zrobić ekspresowo… Tomek pojechał do Konstancina, zamknął się w ZAIKS-ie i przetłumaczył książkę w parę tygodni. Zrobił to znakomicie, chapeau bas. Pomijam te rozważania, czy Kosiński najpierw napisał „Malowanego ptaka” po polsku czy nie – w tej książce polszczyzna jest obecna pod spodem i należało ją wydobyć. Na przykład w oryginale cały czas mamy „forest”, a u Tomka raz jest „knieja”, raz „bór”, raz „las” – zależnie od kontekstu. Tak samo „klepisko” zamiast „podłoga”. Tomek czuł, co tam siedzi pod angielszczyzną.

A potem do Polski przybył autor.
Za szczyt swojej – w cudzysłowie – kariery wydawcy uważam moment, kiedy pojechaliśmy po Kosińskiego na lotnisko. Przez szybę widzieliśmy, jak stoi i załatwia formalności. Miałam przy sobie książkę i kiedy uchwyciłam jego wzrok, pokazałam mu ją. Nie potrafię nawet opowiedzieć, jak mu się twarz rozjaśniła. Widać było, że przez te wszystkie lata na to czekał. Aż zobaczy polskie wydanie tej książki.

Kiedy zajechaliśmy pod księgarnię Czytelnika na spotkanie autorskie, kłębił się tam potworny tłum. Milicja kierowała ruchem, kolejka sięgała aż do ulicy Prusa. Kosiński spytał: „To do sklepu mięsnego?”. A to było po „Malowanego ptaka”.

Księgarnia na Wiejskiej. Jerzy Kosiński pod opieką Aleksandry Ambros podpisuje „Malowanego ptaka”. W tle milicja nadzoruje obywateli czekających na dedykacje. / fot. z archiwum Aleksandry AmbrosKsięgarnia na Wiejskiej, Jerzy Kosiński pod opieką Aleksandry Ambros podpisuje „Malowanego ptaka”, w tle milicja nadzoruje obywateli czekających na dedykacje / fot. z archiwum Aleksandry Ambros

W tym samym, 1989 roku wydała pani „Dzieci północy” Salmana Rushdiego w przekładzie Anny Kołyszko. Wtedy też ajatollah Chomeini, urażony powieścią „Szatańskie wersety”, wydał fatwę nakazującą zabić autora. Rushdie przez lata żył w ukryciu, jego japoński tłumacz został skrytobójczo zamordowany, włoski cudem ocalał z ataku nożownika. Czy rozważała pani wydanie „Szatańskich wersetów”?
Opcję na „Szatańskie wersety” miał PIW, który był tym przerażony. Chciałam przeczytać tę książkę i poszłam do PIW-u, żeby ją pożyczyć. Kierowniczka redakcji angielskiej, Halina Cieplińska, wręczając mi ją, powiedziała: „Zawiń to w coś, na miłość boską”.

„Szatańskie wersety” wydało anonimowo Phantom Press, bez nazwiska tłumacza.
Tak, tłumacz nie chciał się przyznać. Był z nim nawet wywiad w „Gazecie Wyborczej”, też anonimowy. Najpierw przekład zaproponowano Ance Kołyszko, która się zgodziła. Ale Tomek Mirkowicz ubłagał ją, żeby się wycofała, choćby ze względu na świeżo powite bliźniaki, które w naszym gronie nazywaliśmy Dziećmi Północy.

Ze zdumieniem w katalogu Czytelnika z roku 1990 znalazłem „Czekając na barbarzyńców” J.M. Coetzeego. Nie wiedziałem, że on wtedy wyszedł w Polsce.
I zupełnie przepadł. Skądinąd „Czekając na barbarzyńców” czytałam, kiedy porwany i zamordowany został ksiądz Jerzy Popiełuszko. Koszmary zawarte w tej książce zbiegły mi się z tym, co działo się dookoła.

Chwila, przecież Popiełuszkę porwano w 1984.
Wtedy czytałam to w oryginale i zdecydowałam, żeby wydać. Uważałam, że to jest książka potężna, a przepadła kompletnie. Pies z kulawą nogą się nią nie zainteresował. Poszła na przemiał.

Pytałem panią o największe triumfy edytorskie i chciałem spytać o rozczarowania, ale odnoszę wrażenie, że jedno łączy się z drugim. Pisarze, których pani uważała za świetnych, rzadko uzyskiwali rezonans wtedy, kiedy ich pani wydawała.
Tak! Oprócz Kosińskiego. Dzisiaj ci pisarze wychodzą, ale w latach 90. rynek był nastawiony na thrillery, sensację, romanse… Mało tego: ludzie nie chcieli kupować kryminałów od Czytelnika, bo uważali, że to nie nasza domena. A przecież to myśmy wydawali kiedyś Agathę Christie. Ówczesny prezes nie przedłużył praw do jej kryminałów. Uznał, że to u nas nie pójdzie. A Dolnośląskie do dziś tłucze jedno wydanie za drugim.

Kawiarnia Czytelnika, spotkanie autorskie. Jerzy Kosiński stoi pierwszy od prawej. W środku (w szarej koszulce):  Tomasz Mirkowicz, tłumacz „Malowanego ptaka”. / fot. z archiwum Aleksandry AmbrosKawiarnia Czytelnika, spotkanie autorskie, Jerzy Kosiński stoi pierwszy od prawej, w środku (w szarej koszulce) Tomasz Mirkowicz, tłumacz „Malowanego ptaka” / fot. z archiwum Aleksandry Ambros

Co się stało z Czytelnikiem w latach transformacji?
Musieliśmy rozwiązać setki umów z polskimi autorami, bo wiedzieliśmy, że to nie zejdzie, że to nas zarżnie. Czytelnik nie urodził się w roku 1990. Nie miał tej czystej karty co nowe wydawnictwa, które mogły działać w jednym pokoju. Myśmy mieli do utrzymania ogromny personel i nie stać nas było na kupowanie praw do rzeczy najbardziej chodliwych.

Wydaliśmy „Myślenie” Hannah Arendt. Dział handlowy w rozpaczy. Mówię im: „Trudno, była filozofem. Nie można tego ukryć”. A ci dalej: „Co napisać na okładce? Co powiedzieć hurtownikom?”. „To weź, do diabła – mówię – napisz, że była kochanką Heideggera i Jaspersa”.

Ludzie byli głodni romansów, thrillerów, krwawych powieści akcji. Chodziło o to, żeby te okładki puszczały zajączki, były złote, były srebrne. Dlatego na przykład zmieniła się szata graficzna serii „Nike” – z kolorowej na białą.

Biała miała być bardziej komercyjna?
Biała w złote prążki, błyszcząca, z dużym napisem „Nike”. Nie stać nas już było na obwolutę i płótno. Poza tym w czasach, kiedy „Nike” szła spod lady, to literki na obwolucie mogły sobie być maleńkie, nieczytelne, ale na nowym rynku już nie.

„Nike” była dzieckiem Października, wystartowała w 1957 roku, a wymyślił ją podobno Jan Stefczyk, czyli Władysław Kopaliński.
Chyba tak, mnie wtedy jeszcze w Czytelniku nie było. Później pytałam Irenę Szymańską, która rozkręciła tę serię, skąd nazwa „Nike”. Nie pamiętała.

Jednym z pani ukochanych przekładów jest „Kraina wód” Grahama Swifta. Ale tej książki nie wydała pani w Czytelniku.
Niedługo po objęciu redakcji angielskiej przeczytałam o „Krainie wód” w „Times Literary Supplement”. Zachwyciłam się tym tekstem, sama recenzja rozpaliła moją wyobraźnię. Chciałam zgłosić opcję i natknęłam się na opcję z Książki i Wiedzy. Po długich korowodach zaczęłam dla nich tłumaczyć tę książkę.

„Kraina wód”, tak jak „Blaszany bębenek” czy „Dzieci północy”, jest dla mnie książką wyobraźni. To książki, które stwarzają miejsce, potrafią jakąś przestrzeń napełnić historią i magią. Pojechałam na Feny, do wodnistej krainy opisanej przez Swifta. Zobaczyłam ten całkowicie płaski krajobraz. Kiedy dotarłam do śluzy w Denver, zarzuciłam tamtejszego dozorcę śluzy szczegółowymi pytaniami, na przykład co to śluza, a co jaz.

Podróż pomogła w przekładzie?
Wtedy był już prawie gotowy. Chciałam raczej poczuć tę atmosferę. A jeśli chodzi o kwestie hydrologiczne, to w okresie, kiedy tłumaczyłam „Krainę wód”, doszło do awarii śluzy w Chróścicach. O sprawie było głośno w gazetach, więc sobie podebrałam słownictwo.

Przekład skończyłam w latach 90. Wtedy Książka i Wiedza zrezygnowała z wydania. Uznali, że to nie pójdzie. Zwróciłam się do Czytelnika. Prezes Jerzy Sito powiedział, że książki nie wyda. Bo się nie sprzeda.

Nie miała pani dostatecznej siły przebicia?
Byłam kierownikiem redakcji, nie dysponowałam pieniędzmi. W końcu na „Krainę wód” zdecydowało się wydawnictwo GiG, za co jestem Grażynie Ginalskiej, jego szefowej, nieskończenie wdzięczna. Ale znów: to musiało się odbyć w przebraniu. Książka udawała kryminał. Na okładce widniał trup unoszący się w wodzie. Te zwłoki odstraszyły wielu czytelników i recenzentów. No bo co to za czytadło?

Pracowała pani jako redaktorka, tłumaczka, wydawczyni…
Nie musi pan do mnie stosować końcówek żeńskich.

Pani myśli o sobie, że była redaktorem, tłumaczem i wydawcą?
Trudno powiedzieć. Na pewno myślę, że byłam „zastępcą redaktora naczelnego”, a nie „zastępczynią”. „Tłumaczka” jest dość używana. Ale tam, gdzie angielski użyłby rodzajnika nieokreślonego (a translator), powiedziałabym „tłumacz”: „Wykonuję zawód tłumacza”. Nie jestem zwolenniczką żeńskich końcówek. Choć na przykład bardzo lubię słowo „kibicka”. Ale takie na siłę: „naukowczyni”, „psycholożka”…

„Redaktorka” chyba nie jest wysilona.
Może mnie pan tak nazywać, to nie jest obraźliwe. Chociaż na kolofonie napisałabym: „redaktor”.

Natomiast jestem wielką przeciwniczką mówienia „słuchacze i słuchaczki”, jak robi to pewien dziennikarz radiowy. To cofanie języka. Im wyższy jest stopień rozwoju języka, tym bardziej język dąży do syntezy. Wyraz „słuchacze” obejmuje obie płcie. Tak samo „gość”. To nie jest nacechowane genderowo.

Czy zechciałaby pani porównać różne rodzaje satysfakcji, które przynoszą te trzy zajęcia?
Zawód wydawcy był satysfakcjonujący o tyle, o ile miałam jakąś inicjatywę. Redakcja specjalnej satysfakcji mi nie sprawiała, a już na pewno nie korekta. Zresztą jestem marną korektorką. Czytając dla siebie, nie zauważam literówek, nie psują mi lektury.

W zawodzie tłumacza najbardziej kręci mnie to, co tłumaczenie ma wspólnego ze sztuką aktorską. Wchodzenie w cudzy tekst, w cudzą osobowość. Kiedy tłumaczyłam książki Amisa, które są pisane w pierwszej osobie i w których mówi mężczyzna, to kiedy już raz weszłam w męską formę, absolutnie przestawałam być kobietą. To mnie najbardziej frapowało – bycie kimś innym.

Pewien dziennikarz spytał panią w wywiadzie – dwadzieścia lat temu – czy jakiś angielski pisarz dostanie Nobla, a jeśli tak, to który. Odparła pani: Ishiguro.
Naprawdę?

A dziś kogo by pani wskazała?
Nie wiem. Już tak nie śledzę rynku.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.