Trzy historie o zamkniętych czytelnikach
fot. Alexandre Dulaunoy, cc

19 minut czytania

/ Literatura

Trzy historie o zamkniętych czytelnikach

Krzysztof Umiński

Pomyślałem o czytelnikach z przeszłości, którzy sięgali po książkę pod ciśnieniem przymusowego zamknięcia, w innym świecie, w obliczu innych – nieporównywalnych – dramatów. I postanowiłem przyjrzeć się ich perypetiom

Jeszcze 5 minut czytania

Trzeba było przetłumaczyć francuski komiks, na zaraz, na już, i tak wsiąkłem w pracę, że mi umknęły pierwsze symptomy zmian. Lampka ostrzegawcza zamigotała po kilku dniach: w komiksie pojawił się cytat z „W” Georges’a Pereca. Nie mam tego po polsku, a biblioteki zamknięte, co robić.

Pani W., znawczyni Pereca, odpisała, że tkwi w Domu Tłumacza w Looren, z dala od swoich książek, i nie wie, kiedy do nich powróci. Pani Sz. zaofiarowała się, że wytaszczy z piwnicy maszynopis z niepublikowanym przekładem byłego przyjaciela. Wreszcie kolega kolegi znalazł i podesłał potrzebny wyimek z adresem bibliograficznym. Doczołgałem się do końca komiksu, zdążyłem na czas, zasnąłem na czternaście godzin.

Po przebudzeniu mój układ nagrody zażądał nagrody. Znam dwie: pizza albo książka. Otworzyłem w laptopie plik „Marzenia książkowe”. „Alef” z zieloną obwolutą. „Hrabia Monte Christo”, Iskry 1956, z ilustracjami Antoniego Uniechowskiego... Po chwili opamiętałem się, że to nie czas na ekstrawagancje, że należałoby raczej okazać gospodarność. Zamiast folgować konsumpcyjnym amokom, pogrążyłem się w innej kojącej czynności. Łażeniu wzdłuż regałów i miętoszeniu książek. Te, które od dawna chciałem przeczytać, szły na biurko. „Mój wiek”, „Doktor Żywago”, „Bouvard et Pécuchet”. Sterta rosła. Może zabraknąć mi soczewicy i ryżu, ale literek starczy na miesiące. Pomyślałem o czytelnikach z przeszłości, którzy sięgali po książkę pod ciśnieniem przymusowego zamknięcia, w innym świecie, w obliczu innych – nieporównywalnych – dramatów. I postanowiłem przyjrzeć się ich perypetiom.

Conrad, Kraków/Warszawa

To znana historia, lektura szkolna. Młody Anglik zaciąga się jako pierwszy oficer na parowiec wiozący pielgrzymów do Mekki (ściśle: do portu w Dżuddzie). Nocą statek uderza w przeszkodę. Oficer widzi, jak zardzewiała gródź – pionowa przegroda dzieląca kadłub statku – wybrzusza się pod naporem wody. Zaraz pęknie i pójdą na dno, nie ma szans na ewakuację pasażerów. Kapitan kanalia i dwaj mechanicy spychają na wodę szalupę, żeby się ocalić. Oficer jak zahipnotyzowany skacze za nimi. Do końca życia zostanie w nim zadra hańby.

W eseju otwierającym zbiór „Przed nieznanym trybunałem” (1975) Jan Józef Szczepański opisuje Jureczka, ofermowatego chłopca, z którym chodził do gimnazjum. Trochę grubego i trochę miękkiego, więc koledzy przezywali go Masny (najwyraźniej już w latach 30. zeszłego wieku było to młodzieżowe słowo roku). Po szkole los rozdzielił autora i Masnego na kilka lat. Spotykają się ponownie pod okupacją. Dawny oferma przyjeżdża do Krakowa z Warszawy. Jest teraz żołnierzem Kedywu, konspiracyjnej elity. Ma pseudonim Czarny, chełpi się powodzeniem u dziewczyn i ostentacyjnie nosi oficerki. W Warszawie była wsypa. Ktoś się załamał na śledztwie i Jerzy dostał rozkaz, żeby zniknąć; Szczepański przyjmuje go pod swój dach.

fot. Krzysztof Umińskifot. Krzysztof Umiński

W następnych dniach uciekinier nie wychodzi z mieszkania. Kwarantanna. Jedzą makaron, palą za dużo papierosów. Pewnego dnia po powrocie z miasta autor narrator znajduje kolegę zatopionego w lekturze książki; z miejsca rozpoznaje broszurowe wydanie jednej ze swoich ulubionych powieści. Jerzy czyta całą noc, rankiem oznajmia, że wyjeżdża. W szufladzie biurka w warszawskim mieszkaniu zostawił zdjęcie dziewczyny. Jeśli gestapo tam dotrze, znajdzie fotografię. Narrator próbuje go zatrzymać: dziewczyna na pewno została ostrzeżona; jeśli lokal jest spalony, to gestapo urządziło w nim zasadzkę.  

Daremne perswazje. „Nie zrobię tego samego głupstwa” – odpowiada eksoferma. I dorzuca gwoli objaśnienia: „Jim też przedwcześnie uległ panice”. Autor czuje ulgę. Liczy, że łatwiej przezwycięży upór zrodzony z powieściowej fikcji niż zadawnione kompleksy. Nic podobnego. „Dla niego to już nie była fikcja – pisze. – W losie Jima wyczytał alegorię własnego losu. Wyczytał ostrzeżenie”. Jerzy wyjeżdża nazajutrz. Wpada w ręce gestapo, zostaje rozstrzelany w ulicznej egzekucji.

Książkę Conrada potraktował serio, konsekwencje poniósł skrajne. O ile to drugie go wyróżnia, o tyle pierwsze było czymś znamiennym dla generacji i środowiska. Akowska młodzież (a w każdym razie jej część, pisze Szczepański, nieufny wobec pokoleniowych mitologii) zaczytywała się w autorze „Smugi cienia”, szukając w jego prozie drogowskazów. Tużpowojenny spór o Conrada – w roli oskarżyciela wystąpił w nim Jan Kott, obrony podjęła się między innymi Maria Dąbrowska – był poniekąd sporem o AK.

Niecałe trzydzieści lat po śmierci Czarnego lektura „Lorda Jima” o wiele szczęśliwiej przysłużyła się innemu młodemu czytelnikowi. W marcu 1968 roku Waldemar Kuczyński, późniejszy minister przekształceń własnościowych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, wylądował w więzieniu na Rakowieckiej. Swój pobyt tam opisał po latach w tekście „Trzy anioły stróże” (2005). Wkrótce wezwano go na pierwsze przesłuchanie. Na ogólne pytania, które zdawały mu się nieważne, odpowiadał bez oporów, nie wiedząc jeszcze, że w rozmowach z bezpieką nie ma błahych pytań ani odpowiedzi. Szczęściem po powrocie do celi trafił pod skrzydło zawodowego złodzieja z Woli, który udzielił mu lakonicznej lekcji: „Nie kłap dziobem, bo cię ugotują”.

Ale więzień, mówi Kuczyński, nigdy nie jest bezpieczny. Faluje w nim cierpienie, a gdy narasta, jego opór słabnie. Łatwiej wtedy ulec śledczym. „Lord Jim” trafił do niego w chwili kryzysu. Przypadkiem, bo tytuły z więziennej biblioteki rozdawano losowo. „Jakże mnie wzmocniła – wspominał później – ta historia młodego marynarza, który wraz z dowództwem ucieka z płonącego statku, zostawiając na pastwę płomieni pasażerów, o których bezpieczeństwo miał dbać. A potem pożar wygasa, statek nie tonie, pasażerowie nie giną. Zostaje sprzeniewierzenie się obowiązkowi, tchórzliwy czyn, który tropi lorda Jima przez całe życie. Nigdy nie przeczytałem książki ważniejszej dla mnie niż ta właśnie”. Ciekawa rzecz: pod ciśnieniem okoliczności Kuczyński rozpoznał ostrzeżenie, za to po latach fałszywie pamiętał kluczowy epizod książki. U Conrada nie ma pożaru – morał zapisał się silniej niż fabuła.

Proust, Moskwa

Żaden autor polskiej literatury nie dorównuje chyba Aleksandrowi Watowi szerokością doświadczeń penitencjarnych. On sam wyliczył dokładnie: trzynaście więzień, siedemnaście pobytów w szpitalu. Pluskwy, wszy, fetor, groza, głód... Oraz z niczym nieporównywalne doświadczenie literatury. A raczej należałoby powiedzieć „poezji i prozy”, bo nie zawsze były to teksty zapisane. Kiedy w 1931 roku Wat, na skutek swoich związków z komunistami, znalazł się w Areszcie Centralnym przy Daniłowiczowskiej w Warszawie, jednym z jego towarzyszy z celi był Władysław Broniewski. Ten, nie mogąc zasnąć w nocy, wierzgał, charczał, pochrząkiwał, wreszcie zaczynał recytować wiersze. Głównie swoje i Słowackiego, a znał ich bez liku. „To było moje pierwsze więzienie. Okropnie się męczyłem, nie mogłem w nim żyć, a ten mi jeszcze rabował moje noce. Wiersze to jeszcze pół biedy, ale budził na duże dyskusje i zadawał bardzo niedorzeczne pytania. Na pewno pamiętam jedno pytanie: «Jaki będzie po zwycięstwie, to znaczy po eschatologii marksistowskiej, stosunek do wierszy Lechonia?»” – zwierzał się Wat do magnetofonu Czesława Miłosza w Berkeley i Paryżu u progu lat 60. Z tej ustnej opowieści powstała książka „Mój wiek”.

Po raz kolejny Wat poszedł siedzieć w czasie wojny. Aresztowany przez NKWD w styczniu 1940 roku we Lwowie, trafił na Zamarstynów. W celi o powierzchni 11,5 metra kwadratowego tłoczyło się dwudziestu ośmiu więźniów. Było przyjęte, że każdy wygłaszał jakieś pogawędki. On mówił o literaturze. Plan kursu historycznoliterackiego zarzucił wkrótce na rzecz streszczania fabuł. Miał z czego czerpać – od dziecka fanatyczny czytelnik, jako młodzieniec tłumaczył między innymi Tołstoja, Dostojewskiego, Erenburga i Josepha Rotha, przed wybuchem wojny był kierownikiem literackim u Gebethnera i Wolffa. W zamarstynowskiej celi czarował słuchaczy „Faraonem”; później, w Ałma-Acie, status absolutnego hitu zdobyło „Czerwone i czarne”.

Po niespełna roku Wata przewieziono do Kijowa. Tam czytał wiersze osadzonych wyskrobane na ścianie klozetu („przeważnie plugawe, ale nie bez dzikiej energii”). Z Kijowa został niebawem zabrany na moskiewską Łubiankę, w pałacowe, jak mówi, warunki, do celi, w której przypadło mu łóżko po dopiero co zwolnionym Władysławie Andersie. Tam pierwszy raz od roku wziął do ręki książkę: „W stronę Swanna” (a raczej „По направлению к Свану”), w wydaniu Akademii Nauk ZSRR, z przedmową Anatolija Łunaczarskiego, ludowego komisarza oświaty.

(Dygresja: w tym samym czasie, czterysta kilometrów dalej na północ, w obozie NKWD w Griazowcu, ocalały ze Starobielska Józef Czapski w ramach zajęć z języka francuskiego wygłaszał dla współwięźniów odczyty o dziele Prousta. Książki nie miał, cytował z pamięci. Te wykłady, spisane przez kolegów, a po latach wydane – również po polsku – są elektryzującym wprowadzeniem do lektury „W poszukiwaniu straconego czasu”).

Zetknięcie Wata z Proustem na Łubiance wypadło ambiwalentnie: „Ze zdziwieniem, a potem nieomal ze zgrozą, zdałem sobie sprawę, że cała moja skala wartościowania – nawet nie leży w gruzach, po prostu została za murem więziennym. Suma wiedzy o ludziach i środowiskach, kręte ścieżki psychologicznej inwestygacji, pracowite studium namiętności, finezyjne operacje i myśli – wszystko, w czym kiedyś znajdowałem tyle delektacji – tu, na Łubiance, wydało mi się obumarłe, często pretensjonalne, niekiedy drażniące: po nędzach Zamarstynowa, co mi po satyrze na salon Verdurinów?”.

fot. Krzysztof Umińskifot. Krzysztof Umiński

Mimo to – ciągnie Wat – Proust bronił się (i to jak) dzięki temu wszystkiemu, co w jego powieści jest poezją. Właśnie „filtrowanie poezji” stało się dla Wata największym czytelniczym odkryciem, nie tylko pobytu na Łubiance, lecz chyba także w skali całego życia. Czym jest poezja? Na czym polega jej filtrowanie? Co znaczy, że tam, na Łubiance, Wat zrozumiał, że jest poetą? O tym mówi dwudziesty piąty rozdział „Mojego wieku”, jeden z trzech, które Wat zdążył opracować pisemnie przed samobójczą śmiercią. Jest to opowieść o doświadczeniu tak przepastnym, wypowiedziana polszczyzną tak natchnioną, że jej streszczanie mija się z celem. Kto ciekawy – sprawdzi.

Dodam tylko, że w czasie, kiedy Wat własnym życiem sprawdzał Prousta w moskiewskim więzieniu, jego żona poddawała jeszcze bardziej dramatycznemu testowi twórczość innego klasyka. Niedługo po aresztowaniu męża Ola Watowa z synem trafiła do sowchozu w Kazachstanie. Pracowała na polach bawełny, przymierała głodem, mieszkała kątem u starej kobiety, nieźle sytuowanej jak na tamtejsze warunki. Toczyła się między nimi gra:

Wieczorami przy lampce naftowej czytałam jej znalezione u nich pisma Lwa Tołstoja. Opowiadania. O miłosierdziu, dobroci ludzkiej, współczuciu. Myślałam, że to ją rozczuli, ciągle miałam nadzieję, że wieczorem jedząc szczy [zupę z kapusty – KU] z chlebem da trochę Andrzejowi. Miał niecałe dziesięć lat i ciągle, ciągle był głodny. Ale ona jakby odgadła moje intencje i z chytrym uśmieszkiem słuchała cierpliwie, aż skończę czytanie. A potem spokojnie zasiadała z córką do posiłku.

„Wielka sztuka kruszy serce z kamienia”. Popkultura, zwłaszcza kino, kocha ten motyw. Więźniowie urzeczeni arią z „Wesela Figara” w „Skazanych na Shawshank” (najwyżej ocenianym filmie wszech czasów według rankingu IMDb). Szloch Kate Winslet, kiedy w „Lektorze” słucha książek nagrywanych przez Ralpha Fiennesa. I łza na policzku oficera Stasi, gdy inwigilowany przez niego reżyser gra na pianinie „Sonate vom Guten Menschen”. Nie twierdzę, że opowieść Oli Watowej miażdży te sceny, że obnaża ich fałsz. Ale trzymam ją w kąciku świadomości jako antidotum na zbyt łatwe wzruszenia.

Tolkien, Darłówek

W 1981 roku nakładem Czytelnika ukazała się druga polska edycja „Władcy Pierścieni” i – inaczej niż pierwsza, z wczesnych lat 60. – w okamgnieniu zniknęła z półek. Niedługo potem poeta Wiktor Woroszylski opisał na łamach miesięcznika „Więź” swoją przygodę z powieścią Tolkiena:

Po raz pierwszy spotkałem ten tytuł w liście od J. minionej zimy, kiedy już od paru miesięcy byliśmy rozłączeni, a ona, długo i ciężko chora, czytała w łóżku trylogię J.R.R. Tolkiena i przynosiło jej to pociechę, w liście do mnie zapowiadała radość, jaką i mnie to kiedyś przyniesie, przytaczała fragmenty, a rozumiałem też z listu, że nie chodzi o samotne i zazdrośnie strzeżone odkrycie, bo wszyscy naokoło pożyczają sobie i czytają tę książkę. Potem napisał do mnie ktoś, a ktoś jeszcze inny, kogo nie znam, napisał do człowieka, z którym złączył mnie los w tym okresie mojego życia, i kiedy wszystkie te intrygujące sygnały zaczęły coś znaczyć (nie wiedziałem co), trzy grube tomiska «Władcy Pierścieni», półtora tysiąca stron, pojawiły się tu, gdzie przebywam, zaczęły krążyć z rąk do rąk, aż wreszcie przyszła kolej i na mnie.

Aluzyjny, ezopowy tekst. Rozszyfrujmy: 13 grudnia 1981 roku Woroszylski, jak tysiące innych uczestników opozycji demokratycznej, został internowany – najpierw w Białołęce, potem kolejno w Jaworzu i Darłówku, gdzie zamknięto wielu pisarzy, naukowców, nauczycieli akademickich. J. to jego żona, Janina. W styczniu, wskutek zapalenia mięśnia sercowego, znalazła się pod opieką doktora Marka Edelmana w łódzkim szpitalu i tam pewnie zapoznała się z Tolkienem. Sam Woroszylski „Władcę Pierścieni” przeczytał w Darłówku. Jego „Dzienniki” – wydane w ostatnich latach przez Ośrodek Karta – pozwalają dokładnie prześledzić okoliczności tamtej lektury.

fot. Krzysztof Umińskifot. Krzysztof Umiński

Czytać zaczyna 30 sierpnia 1982 roku przed snem. Dwa dni później odnotowuje wiadomości o śmierci Władysława Gomułki i strzelaniu do demonstrantów w Lubinie. Lekturę Tolkiena przeplata wspomnieniami Viktora Frankla „Psycholog w obozie koncentracyjnym” (we francuskim tłumaczeniu). Układa wiersz „Brzuch Barbary N.” poświęcony olsztyńskiej opozycjonistce, którą internowano, kiedy była w zaawansowanej ciąży. Ma rewizję w pokoju, panikuje, niszczy część prywatnych zapisków. Dochodzą go nowiny z daleka: na paryskim wiecu Andrzej Seweryn czytał jego wiersze, Günter Grass wysłał w jego sprawie list do generała Kiszczaka. „Władcę Pierścieni” kończy 20 września. W następnych dniach pisze felieton do „Więzi”, przedstawia go do wglądu komendantowi ośrodka, po czym przekazuje Maryli Hopfinger, która przyjechała odwiedzić męża.

Nie jeden Woroszylski pisze z Darłówka o „Władcy Pierścieni”. Jego kompan z pokoju, Andrzej Drawicz, poświęca powieści artykuł w „Tygodniku Powszechnym”. Obaj odczytują Tolkiena przez pryzmat swoich ówczesnych – solidarnościowych – wzruszeń politycznych. Woroszylski mówi o dobru, które walcząc ze złem, wyrzeka się narzędzi zła; przypuszczam, iż jedynie wzgląd na cenzurę powstrzymał go przed zacytowaniem zaczerpniętej z Listu do Rzymian dewizy księdza Jerzego Popiełuszki. Drawicz fantazjuje o upadku współczesnego Mordoru: „Byłby łoskot odsuwanych krzeseł, zamykanych biurek, zatrzymywanych maszyn, odrzucanych fałszywych ksiąg, zatrzaskiwanych drzwi, dartych papierów, gniecionych gazet, wyłączanych telewizorów, zrzucanych mundurów”.  

Przyjemnie pomyśleć o tym, jak „Władca Pierścieni” krzepił internowanych, przynajmniej na chwilę wyręczając trylogię Sienkiewicza w jej odwiecznej roli. Miło puścić wodze fantazji i wyobrazić sobie, jak Tolkien wkrada się w język Jaworza i Darłówka: „Nazgule ocenzurowały mi list do syna” – skarży się Tadeusz Mazowiecki Władysławowi Bartoszewskiemu; „Czarna Wieża znowu się wzburzyła” – zagaduje Jerzy Jedlicki Bronisława Geremka, kiedy latarnia morska z Darłówka buczy we mgle.

„Władcę Pierścieni” przywiozła do Jaworza żona internowanego tam warszawskiego polonisty, Ireneusza Gugulskiego. Kolejni czytelnicy podkreślali fragmenty ołówkiem, pisali na marginesach. Oto wpis w trzecim tomie, być może autorstwa Andrzeja Drawicza (fot. Krzysztof Umiński, egzemplarz w posiadaniu Zofii Staneckiej). Fot. Krzysztof Umiński„Władcę Pierścieni” przywiozła do Jaworza żona internowanego tam warszawskiego polonisty, Ireneusza Gugulskiego. Kolejni czytelnicy podkreślali fragmenty ołówkiem, pisali na marginesach. Oto wpis w trzecim tomie, być może autorstwa Andrzeja Drawicza (fot. Krzysztof Umiński, egzemplarz w posiadaniu Zofii Staneckiej).

Czcze rojenia. Lektura „Dzienników” dowodzi, że zgoła inne teksty rządziły wyobraźnią internowanych. W Jaworzu organizują oni czytanie sceny więziennej z „Dziadów” z podziałem na role (Konrada kreuje jeden z przyszłych prezydentów III RP). W rocznicę powstania styczniowego jest recytacja „Branki” Konopnickiej i śpiewanie pieśni powstańczych. W Boże Ciało – wieczór poezji religijnej. Na jednym z wieczorów PEN Clubu – debata o problemie zdrady narodowej. Zagajający Piotr Wierzbicki feruje ostre sądy. Woroszylski oponuje przeciw szafowaniu etykietą zdrajcy. Zwraca uwagę, że wszyscy zgromadzeni są spadkobiercami literatury, w której „znalazło się miejsce dla księdza Robaka, Kmicica, Cezarego Baryki”. Spór jest gorący, głos zabierają kolejni dyskutanci. Niektórzy mają za sobą wcześniejsze pobyty w peerelowskich więzieniach. Inni – zaangażowanie w komunizm. „Nie tylko mieliśmy poczucie ważności tej dyskusji, ale też odczuwaliśmy obawę, że podzieli nas ona na przyszłość – notuje później Woroszylski. – Po miesiącu z górą można chyba powiedzieć, że tak się nie stało”.

Po czterdziestu latach optymizm tej konkluzji zdaje się przedwczesny.

***

Mój stosunek do liter jest dwojaki: czasem czytam, żeby być blisko rzeczywistości, a czasem – żeby jak najdalej. W ostatnich tygodniach, pod naporem pandemicznego farmazonu, opcja eskapistyczna zaczęła zwyżkować. Ech, poczytać „Trzech muszkieterów”. Stąd zrodził się pomysł: a gdyby tak namówić różnych świetnych autorów, żeby w tych szczególnych okolicznościach sięgnęli do książek dawno nieodwiedzanych? Niech pani M. zdmuchnie kurz z „Pani Bovary” i sprawdzi, co w niej porusza dziś ta książka. Niech pan G. sięgnie po „O czym szumią wierzby”, a pan Ł. po „Cudowną podróż”. Co pani L. znajdzie w „Ronji, córce zbójnika”? Jakież wstydliwe niuanse odkryje oko pani S. w „Dumie i uprzedzeniu”? Niechby przeczytali, przeżyli, opisali. Swój pomysł przedstawiłem w mailu do redakcji znajomego pisma. Odpowiedź przyszła trzeźwa, pragmatyczna, na czasy kryzysu: „Obawiam się, że tego nie uciągniemy”. Żal tych niedoszłych lektur, nienapisanych tekstów. Ale może one i tak się czytają i piszą? Może do zobaczenia w przyszłości na kartach jakiegoś przyszłego wywiadu rzeki, dzienników, pamiętników, korespondencji? Tymczasem świat ma bardziej naglące zmartwienia.