W 2015 roku wesołość wielu internautów wzbudził niegdysiejszy kandydat na prezydenta, a później trener personalny Marian Kowalski, który na Facebooku, oprócz „mumii chomika krajowego”, zaprezentował siebie samego na tle biblioteczki, jednak nie prawdziwej, a dwuwymiarowej, bo w postaci fototapety. Kowalski cieszył się dzięki temu krótkotrwałą popularnością w czytelniczej memosferze, inspirując hasła w rodzaju „Stop tapetyzacji Europy” i budząc domysły co do ulubionych lektur niedoszłej głowy państwa. Wkrótce zresztą ustosunkował się do śmieszkowania przy pomocy kolejnego zdjęcia, tym razem już przy faktycznej biblioteczce, gdzie stały jak najbardziej prawdziwe książki, trofea, bibeloty i portret Romana Dmowskiego.
Marian Kowalski, jak się miało okazać pięć lat później, był tak zwanym early adopterem, prekursorem zjawiska, które miało dotyczyć wielu z nas. Wraz z rozprzestrzenianiem się koronawirusa podejmowano kolejne środki ostrożności, w tym wysłanie sporej części pracowników umysłowych do domowych biur, zmieniając ich życie w, jak pisała Olga Khazan, „bezładną mieszaninę pracy, życia domowego, siedzenia w piżamie i Zooma”. W sytuacji, w której granice świata domowego i zawodowego zaczęły się mocno zacierać, wiele osób odczuło, że – jak trafnie ujęto to w powtarzanym często pandemicznym bon mocie – nie pracują z domu, lecz mieszkają w pracy. Trwa analiza tego stanu rzeczy z różnych punktów widzenia: zdrowia i bezpieczeństwa, ekonomii i opłacalności takiego modelu pracy, pojawiają się wizje tego, w jakim stopniu praca zdalna przyjmie się na dobre i co będzie to oznaczało dla relacji międzyludzkich, granic prywatności, kontroli nad własnym czasem, wpływu na rodzicielstwo i dorastanie (wielki powrót święcił ostatnio „BBC Dad”, politolog Robert Kelly, który w wiralowym filmiku sprzed kilku lat usiłował się skupić na udzielaniu wypowiedzi dla telewizji, podczas gdy jego córka Marion starała się go rozpraszać). Przy okazji jednak nowa sytuacja, jak zwykle, szybko wywołuje zmiany w stylu życia, obyczaju, przedmiotach i obchodzeniu się z otoczeniem, materii może błahej (na początku pandemii wielu autorów zajmujących się taką tematyką czuło się w obowiązku przepraszać!), ale świadczącej o momencie, w którym żyjemy. Powstaje pandemiczny folklor, nowe słowa albo użycia już istniejących (jak mówić: „lockdown”, „kwarantanna” czy „izolacja”?). Jacek Dukaj i Michel Houellebecq prognozowali, że przyspieszy zapośredniczenie relacji przez media, które nie tyle zmieni nas w wirtualne byty, co sprawi, że więzi międzyludzkie, i tak niezbyt solidne, ulegną dalszej erozji, i że zobojętniejemy wobec siebie na dobre. Influencerzy z mediów społecznościowych tymczasem zachwalali rozkosze niespodziewanego slow life i ponownego odkrycia uroków relacji rodzinnych, robiąc dobrą minę do złej gry w sytuacji, w której ich dochody z reklam i eventów stały się mocno niepewne, a pisanie o zakupach niestosownie błahe. Ponieważ oswajanie przez żart jest typowym zjawiskiem dla niespodziewanych sytuacji, pojawiła się cała odnoga homeoffice’owego humorku z jego sztandarowym wątkiem, czyli siedzeniem w gaciach – rozmaite rysunkowe pomysły na aranżację domowego miejsca pracy tak, by wyglądać profesjonalnie od pasa w górę, a resztę ukryć przed okiem kamery, czy zupełnie poważne projekty domowych dresopiżamek, które w zasięgu kamery prezentują się poważnie. Wreszcie nowe realia sprawiły, że wypączkowały nieznane dotąd zjawiska w (wirtualnej) aranżacji wnętrz, które wskazują na to, że robimy krok w kierunku życia w symulacji i spektaklu zarazem.
Takie chwile się zwykle pamięta, więc i ja mogę przywołać to szczególne ukłucie satysfakcji, kiedy 11 marca „The Verge” opublikował artykuł „Jak ukryć bałagan w pokoju, gdy masz konferencję na Zoomie”. Miałam ochotę wykonać uprzejmy gest kapeluszem i oznajmić: zapraszam państwa do mojego świata, jestem tu już dziesięć lat, służę poradą. Wiedziałam, że wielu ludzi będzie musiało przyzwyczaić się do środowiska, które sama już dobrze znałam, gdyż brałam udział w wideokonferencjach czy przeprowadzałam wywiady online dużo wcześniej i na tyle często, bym poczuła się regularnym bywalcem. Wszystko to, co dzisiaj spotyka się z powszechniejszym zrozumieniem – biegające dzieciaki, ładujące się w kadr koty, przepraszanie za zamieszanie i bałagan – zdarzało się podczas moich wirtualnych spotkań. Przyznaję, że sprawiało to, że praca wydawała się bardziej ludzka: naocznie się przekonywaliśmy, że każdy może mieć swoje problemy i obowiązki pozafachowe, a jednocześnie pozostać fachowcem.
Ale empatyzowanie z domowym doświadczeniem i oswajanie niedoskonałości to jedna strona medalu, ta optymistyczna. Bo jest coś jeszcze, co można unieszkodliwić tłem Zooma czy Teamsa – wtargnięcie w prywatność i możliwość oceny. Moje doświadczenia nie były miarodajne dla większości użytkowników, którzy dołączyli do świata rozmów wideo w 2020 roku. Sama często rozmawiałam w końcu z ludźmi, którzy już wcześniej „mieszkali w pracy”, dla których granica praca–dom nie rysowała się tak wyraźnie, z twórcami, przedstawicielami wolnych zawodów, którzy niekoniecznie mogli pozwolić sobie na luksus własnego biura czy studia, czasu stuprocentowo wolnego albo zamknięcia drzwi przed dzieciakami – choć mogli cieszyć się luksusem pewnego luzu i swobody w podejściu do zawodowego stroju i miejsca pracy.
Domyślam się, że przeciętny użytkownik internetu nie musiał sobie aż tak zawracać głowy wystrojem domu, dbając o niego dla siebie i ewentualnych gości, a nie po to, by zaglądali doń współpracownicy. Oko kamery do mieszkań zapraszały gwiazdy, chcąc zazwyczaj pochwalić się gustem i, czasami, dyskretnie, zamożnością demonstrowaną przez dobór mebli, okładzin i sprzętu RTV i AGD. Swoje wnętrza fotografowali chętnie zawodowi projektanci, dla których domowe biuro służylo za wizytówkę – dowód na profesjonalizm, znawstwo i dobre oko. Kwestia tego, jak uczynić swój pokój „instagramowalnym” absorbowała raczej blogerów, którzy w tej przestrzeni prezentowali zarobkowo reklamowane rzeczy, lub pasjonatów tego, co w anglojęzycznej sieci nazywa się „lifestyle porn”, czyli dość banalną i rozwodnioną wersją dandyzmu. Tymczasem ktoś, kto komputer do pracy zostawiał w jej siedzibie, by przejść do fazy życia prywatnego, mógł nie przejmować się tym, co inni sądzą o wystroju jego domu, o ile sam nie zdecydował się tego upublicznić. Wymóg regularnej obecności na wideokonferencji z domu sprawił, że to, jak mieszkamy i jak pracujemy w czasami prowizorycznie zaaranżowanym w kuchni czy kawalerce mikrobiurze, widzi czasami całkiem niemało osób. A my widzimy i ich wnętrza – czasami równie doraźne i budzące odruchową empatię, a czasami wprawiające w zakłopotanie imponującym wyposażeniem, sprostaniem wyśrubowanym standardom minimalizmu czy po prostu porządkiem i spokojem.
Tu z pomocą przychodzi repertuar teł, rozwiązanie dla tych, którzy nie mają tak szerokiego pola manewru, by korzystać z rad dekoratorów wnętrz i ustawić sobie laptopa na tle gustownej tapety, kolekcji pamiątek lub artbooków, lecz broń Boże nie w kącie. O ile do marzeń rodem z serwisu Apartment Therapy odwołują się propozycje projektantów wnętrz, tymczasowo również pozbawionych możliwości pracy w realnych przestrzeniach, o tyle kreatywne podejście do teł stało się samo w sobie odnogą biurowego humorku, metodą odreagowania złego nastroju, a czasami pewnie zgryźliwym komunikatem pod adresem warunków pracy; podejrzewam, że ktoś, kto ustawia sobie scenerię popularnego mema z pieskiem popijającym herbatę w płonącym domu, zdecydowanie ma coś do powiedzenia.
Statystyki pokazują, że w USA największą popularnością cieszyły się jednak tła z filmów i seriali: „Kronik Seinfelda” i „Simpsonów” (czyżby to kojące działanie nostalgii za latami 90.), „Gwiezdnych wojen” (co nie dziwi, gdyż zapewne zbiory zdalnych pracowników biurowych i fanów SF częściowo nakładają się), wreszcie, co nie powinno dziwić, „The Office”. Możliwość wirtualnego zwiedzania wnętrz stała się jednym ze sposobów na poprawienie nastroju i dostarczenie namiastki podróży, trochę tak jak w epoce analogowej robiła to fototapeta. By daleko nie sięgać – biblioteczka mistyfikacja Mariana Kowalskiego pochodziła ze sklepu, który reklamował ją tymi słowy: „Tapeta, z trójwymiarowym efektem, wygląda niezwykle realistycznie i optycznie powiększa mieszkanie. Książki na półce, ułożone w zaplanowanym nieładzie, tworzą ciepły klimat, dobrze znany ze starych domów”.
To wymiar psychologiczny i osobisty, tymczasem powszechność wideokonferencji przyspieszyła dyskusje o prawie do prywatności w internecie. Bezpieczeństwo oprogramowania i fakt, że udostępniają je potentaci cyfrowi, budziło spore wątpliwości już na wczesnym etapie, a problem rozpoznawania twarzy przez algorytmy i potencjalnych negatywnych konsekwencji to temat przedyskutowany już dość dogłębnie. Teraz wrażliwa strefa rozszerzyła się o przestrzeń – szczególnie osobistą, bo domową. Łatwo wyobrazić sobie scenariusz, w którym popularność poszczególnych teł będzie wpływać na analizę elementów typowego pokoju i podpowiadanie przez dopasowane do użytkownika reklamy takich elementów wyposażenia, które można sobie dokupić, żeby realna przestrzeń zaczęła wyglądać podobnie. Nie będziemy mieszkać w domu z widokiem na ocean, ale możemy mieć przynajmniej podobny dywanik albo roślinę doniczkową. Taka synergia już istnieje w jakimś stopniu – to, co widać na Pintereście i u blogerek, możemy kupić niedługo później w sieciówkach, również tych spod szyldu Wszystko za 4 zł, i w supermarketach. To jednak potencjalnie najmniej niebezpieczna kwestia, w końcu do reklam podsuwanych przez algorytmy jesteśmy mniej lub bardziej przyzwyczajeni, do tego stopnia, że zaczynają nas często bawić zamiast irytować. Znacznie bardziej problematyczną sprawą jest to, ile wiedzą o nas inni i jak mogą to wykorzystać – a wzorem Stanisława Lema lubię wyobrażać sobie w futurologicznych wizjach, co może pójść źle. Wideokonferencja na żywo jest poza kontrolą, niereżyserowalna w stu procentach: zawsze w kadr może wtargnąć ktoś inny, można zobaczyć lub usłyszeć to, co dzieje się w tle, i łatwo wyobrazić sobie scenariusz, w którym taka sytuacja może służyć inwigilacji. I nie potrzeba tu zaawansowanej sztucznej inteligencji, wystarczy odrobina zwyczajnej, analogowej podłości. Banalny nieporządek w domu może stać się w złych okolicznościach nie elementem uczłowieczającym pracę, a argumentem przeciwko pracownikowi – ktoś o złej woli może uznać, że przecież jego dom świadczy o nim, a bałaganiarz musi być wszakże niegodzien zaufania w każdym wymiarze. Powiedzenie „niech się wstydzi ten, co widzi”, to jedyna właściwa reakcja, choć niewątpliwie wymagająca pewnej odwagi, więc w takich okolicznościach ustawienie sobie tła jawi się jako ochrona prawa do własnej przestrzeni.
Już w 2014 roku, w czasach słabszego transferu i mniejszej dominacji formatu wideo, Paul Ford zauważył, że o ile pokoje marzeń (gdy jako miarę marzeń potraktujemy popularność na Pintereście) są w przemyślany sposób uroczo zagracone, o tyle „The American Room”, który widać w amatorskich filmikach z YouTube, to zazwyczaj neutralna beżowa przestrzeń. Ta generyczność zdaniem Forda stała za powodzeniem jednej z wczesnych mistyfikacji na YouTube, czyli kanału Lonelygirl15 – pokój głównej bohaterki wyglądał tak neutralnie i typowo, że łatwo było uwierzyć w jego autentyczność. Trudno powiedzieć, czy rozpowszechnienie wideokonferencji wpłynie raczej na „instagramowalność” czy na neutralizację przestrzeni, w których można wygenerować domowe biuro. Niezależnie od tego na poziomie codziennego doświadczenia najbardziej prawdopodobnym skutkiem wydaje mi się ucieczka od spontaniczności, co znaczy, że będziemy starali się zamieszkać w symulacji albo uwzględnić w realnej przestrzeni domu przestrzeń przyjazną webcamom. Jacek Paśnik, autor strony Dzieci Neo, pisał o wnętrzach, w których rozgrywały się pierwsze polskie virale z początków nowego tysiąclecia, jak filmik znany obiegowo pod tytułem „Najbardziej wyluzowany stary”: „Wielofunkcyjny mebel i pomarańcz [ściany – przyp. OD] tworzą charakter tak zwanego pokoju młodzieżowego, będącego pomieszczeniem ewoluującym, które kilka lat wcześniej, zagnieżdżone w nieocieplonych jeszcze murach bloku świeciło pustkami z monumentalnie okratowanym, niemowlęcym łóżkiem, a w kilka niezauważalnych dla rodziców lat zmieniło się w świątynię nocnego odrabiania lekcji, maratonów Counter Strike’a i realizowania tysięcy kilkudniowych pasji”. W świecie zaprojektowanym pod okiem kamerki nie zaistniałby taki, spontanicznie się rozwijający w swoim tempie, „Pokój Polski” (przez analogię do „American Room”, choć ten zapewne częściej występował w domku, a nie w niewielkim mieszkaniu), nie mówiąc już o wchodzącym w kadr wyluzowanym starym.
To wszystko możliwe spekulacje o konsekwencjach jeszcze względnie nowego zjawiska, którego powszechność może się utrzymać lub nie; być może za jakiś czas będziemy wspominać wiosnę 2020 jako „wielkie LAN Party”, siedząc w biurach, redakcjach i bibliotekach i rozmawiając na żywo, od czasu do czasu wysyłając sobie screeny z niezapomnianych wideokonferencji jako nostalgiczne e-pocztówki. Jeśli jednak to rozwiązanie zostanie z nami na dłużej, to kto wie, może wjedziemy na pełnej w dolinę niesamowitości, nie tylko przy pomocy wirtualnych teł, ale też ze znanymi ze Snapchata „psimi” filtrami na twarz.