Najsłodszy budynek w mieście
CC/Wikipedia

Najsłodszy budynek w mieście

Olga Drenda

Śledzenie kontrowersji wokół Solpolu nieodmiennie wywołuje we mnie refleksję, że pastelowy dom handlowy z Wrocławia zbiera cięgi nie tylko za siebie, ale za cały bagaż wstydliwych skojarzeń z latami 90.

Jeszcze 3 minuty czytania

Solpol jest jak pizza z ananasem. Nie tylko dlatego, że podobnie jak dania z przymiotnikiem „hawajski” kojarzy się z nowinkarstwem lat 90., i też nie dlatego, że zawiera pozornie niepasujące do siebie składniki, ale również dlatego, że tak jak najsłynniejsze danie internetu wzbudza emocje godne lepszej sprawy. Gdy ktoś Solpolu nie lubi, to obrzuca go najpaskudniejszymi wyrażeniami i życzy mu najgorszego losu słowami podpadającymi niemal pod groźby karalne – co jakoś nie licuje z sympatyczną deserową kolorystyką wrocławskiego budynku. Niepopularna prawda jest jednak taka, że nie ma nic złego w łamaniu decorum od czasu do czasu – czy to w postaci położenia ananasa na pizzy, czy pistacjowo-jagodowej fantazji na Starym Mieście.

Śledzenie kontrowersji wokół Solpolu nieodmiennie wywołuje we mnie refleksję, że pastelowy dom handlowy z Wrocławia zbiera cięgi nie tylko za siebie, ale za cały bagaż wstydliwych (dla niektórych) skojarzeń z latami 90., a zwłaszcza za szalenie kiedyś popularne zjawiska znane z anteny Polsatu: za „Disco Relax”, za „Ręce, które leczą” i za kotka Zonka, za niekończące się powtórki starych filmów sensacyjnych, za „Dyżurnego satyryka kraju” z Tadeuszem Drozdą, za reality show „Bar”, który przyniósł ogólnopolską sławę Dodzie i którego pierwsza seria kręcona była w podziemiach Solpolu 2… Być może nawet za kolorowe garnitury i inne atrybuty raczkującego polskiego biznesu, w końcu nazwa „Solpol” pochodzi od firmy polonijnej, której współzałożycielem był Zygmunt Solorz-Żak. Innymi słowy, za wszystko, co przypomina nam, jacy byliśmy i co lubiliśmy, zanim nauczyliśmy się „poprawnych”, bezpiecznych jak cienka kawka z mleczkiem gustów. A byliśmy owszem, nieco nieokrzesani, lubiliśmy kolor, śmiałość, oryginalność. Mieliśmy apetyt na nowe. Tak budynek, który na początku miał kojarzyć się z nowatorstwem i optymizmem – i owszem, wywoływał kontrowersje, ale nie nienawiść – otrzymał „gębę”. To znajomy scenariusz: gdy kilkanaście lat temu masowo wyburzano powojenny modernizm: Supersam, kino Moskwa czy katowicki dworzec i Pałac Ślubów, na ich niekorzyść w debacie działały skojarzenia z PRL-em (i późniejsze zaniedbania, które sprzyjały postawom zwanym po angielsku year zero mentality – przekonanie, że cokolwiek powstanie, będzie lepsze od tego, co jest). Tymczasem dalsze losy tych miejsc to żywa ilustracja porzekadła, że lepsze jest wrogiem dobrego, co powinno posłużyć jako przestroga na przyszłość.

 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie.
 
 
 

Post udostępniony przez solpol fan account (@solpolposting)

Debata nad losem Solpolu, w której trwa nieustanne odbijanie piłeczki, ciągnie się już od lat. W tym czasie nieczynny dziś dom handlowy nieomal został najmłodszym polskim zabytkiem i o mały włos nie został wyburzony. Tym razem decyzja o usunięciu budynku stała się bardziej realna niż wcześniej – wydano oficjalnie zgodę na rozbiórkę. Nastąpiła jednak znacząca zmiana. Dyskusja o Solpolu wykroczyła poza ścisłe kręgi specjalistów i miłośników architektury, poza ciągnące się w nieskończoność wątki na forum Skyscrapercity. Dzisiaj w jego obronie wypowiadają się i Mariusz Szczygieł, i – mimo swojej niechęci do pastelowych barw – Filip Springer, i Jan Śpiewak. Być może potrzebna była zmiana pokoleniowa, która przesuwa nieco optykę i pomaga zrzucić balast dotychczasowych skojarzeń. Młodzi ludzie, którzy zbierają się dzisiaj na Świdnickiej w pastelowych ubraniach, tańczą i piją smaczną kawusię w ramach pokojowej manifestacji, mówią: „To najsłodszy budynek w mieście”. Bronią miejsca dla koloru, radości, fantazji. Trudno nie przyznać im racji: w pędzie do porządkowania przestrzeni, do jej „cywilizowania” wpadamy w koleiny nijakiej, poprawnej schludności. Przeciwwaga jest potrzebna. Długo utyskiwano na to, że polska przestrzeń jest bałaganiarska, jazgotliwa, oczobijna. Gdy jednak zaczęto formatować krajobraz tak, by zapanował upragniony porządek, lekarstwo okazało się gorsze od choroby, a efekt zaczął miejscami przypominać połączenie centrum logistycznego z zakładem karnym (wszystko to rzecz gustu, ale jeśli miałabym wyobrazić sobie coś, co najbardziej przypomina mi spełnioną dystopię w działaniu, to wyobrażam sobie pawilony modułowe w przygnębiającym antykolorze RAL 7016, otoczone ogrodzeniem z koszów szańcowych). Za chwilę cała Polska będzie uładzona i jednakowa, a enklawy estetycznego szaleństwa mogą przypomnieć nam, że nie wychodzimy z jednakowych foremek na ciastka.

Solpol

O samej architekturze i argumentach „za” z tego punktu widzenia powiedziano już wiele (najlepiej wypunktował je w krótkim manifeście Kuba Snopek z Towarzystwa Upiększania Miasta Wrocławia). Że niewiele mamy w Polsce realizacji postmodernistycznych, a już na pewno nie tak śmiałych. Że, choć przeciwnicy mówią „nie pasuje do zabytkowego otoczenia”, to przecież cała ulica Świdnicka jest opowieścią o różnych epokach. Solpol projektowano tak, by nie rozpychał się nadmiernie wobec gotyckiego kościoła św. Doroty, a w Wiedniu Haas Haus, który też pozornie gryzie się z katedrą, już oswojono i polubiono jako atrakcję miasta. Sam Wojciech Jarząbek, architekt Solpolu (wraz z Pawłem Jaszczukiem, Janem Matkowskim i Jackiem Sroczyńskim), mówił w rozmowie z „Bryłą”: „Wizyta na miejskiej starówce, gdzie obok domu z 1300 roku stoi XVII-wieczna kamienica, gdzie można zliczyć osiem różnych kondygnacji i pięć różnych stylów, wydaje mi się ciekawsza niż spacer wśród wieżowców. Na mnie w ogóle bardziej działa kociokwik historii”. Sam Wojciech Jarząbek nie mówił o sobie „postmodernista”, do tego nurtu włączono go nieco awansem. Przy projektowaniu Solpolu kluczowe wydawało się raczej zafascynowanie nowymi możliwościami technicznymi, jakie dawały komputery. Może dzięki temu Solpol pozostaje nie wtórny, a dość osobny nawet na tle postmodernizmu w ogóle. Ale argument o wyjątkowości stylu to często za mało, by przemówić do kogoś, kto upiera się przy tym, że „przecież to brzydkie”. Solpol, owszem, nie jest konwencjonalnie śliczny, ale jest przede wszystkim jakiś (albo, by powołać się na znakomite włoskie ciasteczka, można powiedzieć, że „brzydki, a dobry”). Standardowo ładnych budynków i widoków mamy w Polsce wiele. Wrocław jest za to miastem architektury odważnej. Taka jest jego marka i twarz. Z tego słynie. To tu powstały dom igloo profesora Wiktora Lipińskiego i „sedesowce” Jadwigi Grabowskiej-Hawrylak czy trzonolinowiec, znany jako „blok, w którym mieszkał Bogusław Linda”. To jedna ze stolic polskiego eksperymentu, również w architekturze. Dlaczego miasto miałoby pozbywać się mocnego atutu, który już ma, twarzy miasta innowacji, miasta pomysłu – i stać się jeszcze jednym miejscem nowoczesnym, lecz nieodróżnialnym od innych.

Wreszcie powracającym argumentem w dyskusji pozostaje też to, że obecnie budynek stoi w większości pusty i należy nadać mu użyteczność. Skoro mowa o działce należącej do jednego z najbogatszych Polaków, wymusza to myślenie o realistycznych scenariuszach na potencjalne wykorzystanie tego obiektu, gdyby udało się go zachować. Śmiałym pomysłem jest przeniesienie tam siedziby BWA Awangarda, która po wyprowadzce z pałacu Hatzfeldów działa tymczasowo na dworcu, albo stworzenie muzeum polskiego przełomu, na wzór Centrum Borysa Jelcyna w Jekaterynburgu (gdzie obok interaktywnej wystawy jest przestrzeń dla kultury, dla dzieci oraz mieszczą się komercyjne sklepy). Marcin Różyc widział w Solpolu miejsce dla ekskluzywnych butików mody, co brzmi przekonująco i spina klamrą historię budynku; w roku 1993 budowano nadal typowe domy towarowe ze stoiskami, które wkrótce straciły na popularności na rzecz wielkich galerii handlowych. Teraz nastąpił kolejny zwrot, przesyt kolosami, a wraz z pandemią, która dała szansę na nowe życie pojedynczym sklepom i powrót do klasycznej formuły high street, takie rozwiązanie wydaje się zupełnie wykonalne. Tym bardziej że nie wiadomo, czy inwestowanie w biurowce i hotele w epoce lockdownów i pracy zdalnej to inwestycja tak opłacalna jak przed kilku laty.

 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie.
 
 
 

Post udostępniony przez solpol fan account (@solpolposting)

Trwa debata redefiniująca sposób, w jaki myślimy o transformacji. Przerabiamy lata 90. na nowo w kulturze popularnej, w naukach społecznych, w potocznej wyobraźni. Przez pewien czas obowiązywała jednoznaczna opowieść o zakończonej sukcesem walce z opresyjnym systemem, o przełomowym roku 1989 i o braniu spraw we własne ręce. Potem głos zabrali poszkodowani przez zmiany systemowe, zepchnięci na boczny tor, i to ich opowieść znalazła się na pierwszym planie. Brakuje jednak w tym dwugłosie kluczowego elementu układanki, bez którego opowieść o tej dekadzie będzie niepełna i fałszywa. Ten składnik to nadzieja i optymizm, które napędzały nasze społeczeństwo i pomogły mu osiągnąć wiele. Nie wszystkie nadzieje się spełniły, nastąpiło wiele rozczarowań, ale spojrzenie wstecz pokazuje, jak potężnym paliwem do działania były. Solpol swoją optymistyczną, radosną, dynamiczną bryłą o tym przypomina. Pod tym względem jest jak szczęśliwa dziesięciocentówka Wujka Sknerusa w „Kaczych opowieściach”. Ma charakter, ma to coś. Może wyróżniać, może łączyć. Byłoby wielką stratą, gdybyśmy zamienili go na bezpieczną nijakość.