Złogi wyobraźni
Robert Brylewski i Paweł „Kelner” Rozwadowski, mural na ulicy Burakowskiej w Warszawie, fot. Dariusz Paczkowski / 3fala.art.pl

20 minut czytania

/ Obyczaje

Złogi wyobraźni

Rozmowa z Krzysztofem Siwczykiem

Melancholijny dukt, jakim podąża mój język poetycki i eseistyczny, zawdzięczam fantastycznemu splotowi zjawisk na scenie muzycznej i literackiej lat 90.

Jeszcze 5 minut czytania

OLGA DRENDA: W Twojej książce kluczową postacią, choć obecną przede wszystkim w tle, jest Robert Brylewski. Znaliście się?
KRZYSZTOF SIWCZYK: Roberta poznałem późno, gdzieś na przełomie 2006 i 2007 roku, chyba w momencie reaktywacji Kryzysu. Miałem wtedy trzydzieści lat, a wcześniej on towarzyszył mojemu – co wiem dzisiaj lepiej – długiemu procesowi dojrzewania. W dużej mierze był odpowiedzialny za fonosferę tego dojrzewania.

W połowie lat 80., jak większość społeczeństwa, mieszkałem na blokowisku. Kolorowe ekscesy tamtego życia sprowadzały się do zbieractwa: plakaty z „Zarzewia” i „Nowej Wsi”, ewentualnie puszki po niemieckich browarach plus raz w roku mikre zakupy w Peweksie za komunijne dolary. No i flipery w barakowozach roboli, którzy tak ładnie wyszli na okładce płyty „Kolaboracja” Dezertera. Tamtą rzeczywistość zwięźle opisywał numer „Radioaktywny blok” Brygady Kryzys. Usłyszałem go z jakiegoś tranzystorka latem podczas wakacji, wisząc bez sensu na klopsztandze. Ten utwór przywrócił mnie do pionu. Przestałem katować Sabrinę i Europe. Zacząłem przegrywać Izrael na stilony. Gliwice w latach 80. były stolicą punka. Klub Gwarek na gliwickim rynku na bieżąco organizował koncerty właśnie rozbłysłych jarocińskich gwiazd jak Siekiera. Przyjeżdżały załogi z Wielkiej Brytanii, Subs i Youth Brigade. Mieliśmy też swoich lokalnych gigantów jak Śmierć Kliniczna czy RAP. Byłem oczywiście za młody, żeby na te koncerty chodzić, ale z lubością wydrapywałem szwabachą logo kapel na miękkim tynku mojego bloku. Generalnie bardzo mi się podobała kultura wlepek, klubów organizowanych w piwnicach, między pralnią a składowiskiem kartofli. Mój underground jechał zapachem przetworów, kartofli i polskiego kompotu, który ładowali w żyłę starsi koledzy, odlatując przy Izraelu, co dla smarkacza jak ja było poważnym przyczynkiem do muzycznej edukacji.


Już w latach 90. pielęgnowałem w sobie wspomnienia pierwszych kontaktów z twórczością Brylewskiego, zanurkowałem w nią, kiedy powstał Falarek. To była kapela maksymalnie progresywna dla lat 90., podobnie jak Brygada dla 80.

Bardzo dziwna muzyka, trochę z przyszłości, i niedoceniona.
Ta efemeryda oddawała klimat wczesnokapitalistyczny w Polsce, przy okazji przywołując narkotyczny etos, który Zachód miał już za sobą. Fantasmagorie muzyczne Falarka doskonale zgadzały się z klimatem ulicy, z przemocą, zagubieniem, alienacją i ogólną zatratą w wolności.

Krzysztof Siwczyk, Sygnał w zenicie. Austeria, 94 strony, w księgarniach od stycznia 2022Krzysztof Siwczyk, „Sygnał w zenicie”. Austeria, 94 strony, w księgarniach od stycznia 2022„Mamy Zahut”, to akurat z Maxa i Kelnera.
Na żywo Roberta poznałem już w ustabilizowanej, systemowej komie nowego, wirtualnego tysiąclecia, dla której analogowe lata 80. i 90. były mglistym wspomnieniem artystycznego przebudzenia. W 2007 roku w ogrodach CSW w Warszawie, podczas śp. Manifestacji Poetyckich odbyły się moje 30 urodziny, na których Robert z Menem (czyli Tomkiem Świtalskim) zrobili mi miłą niespodziankę i dogrywali podczas lektury wierszy, w której wzięli udział bliscy mi wtedy ludzie. Pamiętam, że stawił się Andrzej Sosnowski i Tadeusz Pióro, Cezary Domarus, Marcin Sendecki, była też ekipa ze Śląska, w tym śp. Arek Kremza.

Przez kolejnych parę lat spotykaliśmy się incydentalnie. W 2008 roku pojawiła się debiutancka płyta 52umu. I z tego czasu pochodzi teledysk, w którym razem wystąpiliśmy. Nie byliśmy bliskimi kolegami. Nie czułem potrzeby fraternizowania się. Za bardzo szanowałem go jako twórcę. Robert był rzadkim ptakiem. Ostatni raz widziałem go w Gliwicach, chyba na dwa miesiące przed feralnym pobiciem. Po prostu zadzwonił, że grają z Menem jako Kryzys w klubie Mrowisko. To był grudzień 2017 roku. Wypaliliśmy blanta, śmialiśmy się, były jakieś plany organizacji koncertu Kryzysu na Festiwalu Miłosza. „Kryzys i poeci”, tak to miało się nazywać. Później zadzwonił już tylko zapłakany Men.

Na koncercie reaktywowanej Brygady Kryzys, 2012, od lewej: Maciej Melecki, Robert Brylewski, Frantz, Krzysztof SiwczykNa koncercie reaktywowanej Brygady Kryzys, 2012, od lewej: Maciej Melecki, Robert Brylewski, Frantz, Krzysztof Siwczyk

Mówiłeś przed chwilą o twoim własnym undergroundzie. Ale twoja książka to mała osobista historia pewnego ważnego momentu w polskiej kontrkulturze, już zakończonego. Porozmawiajmy trochę o splocie różnych nitek undergroundu, niekoniecznie już wiążących się z Robertem. To był bardzo twórczy i długi moment, bardzo dziwny, mutujący.
„Sygnał w zenicie” chyba komplementarnie oddaje tę mutację w czasie i przestrzeni. Pisany jest interwałami kolejnych lat, gdzieś od połowy 80. do dziś właściwie. Przy czym mutuje głównie bohater eseju: od chłopięcych zadziwień stanem rzeczywistości, przez jej przekształcenia kulturowe, w których próbuje jakoś umiejscowić swoją wrażliwość, aż do całkowitego, otępiennego „powrotu tego samego”, stanu zadziwienia kulturowym patem zorganizowanym po liniach podziału politycznego.

Krzysztof Siwczyk

Ur. 1977, poeta, autor szesnastu tomów wierszy. Jego debiutem był wydany w wieku 18 lat zbiór „Dzikie dzieci”. W 2021 roku ukazała się ostatnia jak do tej pory książka poetycka „Krematoria I / Krematoria II”. Opublikował także pięć książek krytycznoliterackich, eseistycznych i prozatorskich. Zagrał główne role w dwóch filmach fabularnych: „Wojaczek” (reż. Lech Majewski, 1999) oraz „Wydalony” (reż. Adam Sikora, 2010). Pracuje w Instytucie Mikołowskim. Mieszka w Gliwicach.
Książka „Sygnał w zenicie” powstała dzięki Stypendium artystycznemu m.st. Warszawy w dziedzinie literatury.

Robert był człowiekiem niezmiernie otwartym na kulturowy dialog. Nie mieścił się w ciasnych ramach ideologicznej i artystycznej ortodoksji. To zapewniło mu trwałe miejsce w polskiej kulturze, której kanon modernizował się zwłaszcza w latach 80. i 90.

Masz rację: nitki ówczesnych wzajemnych przenikań różnych środowisk artystycznych są dziś ostatecznie porwane. To zupełnie naturalne. Nastąpiła pokoleniowa zmiana. Też już nie wiosłuję pod górkę niespełnionych ambicji, zdaję sobie sprawę z rożnych prywatnych konformizmów. Ale staram się – za pomocą chociażby pisania – pamiętać o tym, że pewne estetyki twórcze, jakiś melancholijny dukt, jakim podąża mój język poetycki i eseistyczny, zawdzięczam fantastycznemu splotowi zjawisk na scenie muzycznej i literackiej lat 90. Dane mi było obserwować, jak rodził się jass, widziałem jeden z pierwszych koncertów Świetlików, spotykałem się ze Zbyszkiem Liberą, poznałem von Triera, dzięki filmowi „Wojaczek” otrzaskałem się trochę z tym, co kręcono w Europie pod koniec lat 90. Byłem entuzjastą tych zaplotów.

Chyba najfajniejszą egzemplifikacją tego stanu rzeczy był koncert Miłości jako taperów do „Wojaczka” w Berlinie. Gdzieś od połowy lat 90. organizowaliśmy na Śląsku Zbiegi Poetyckie Na Dziko. Przyjeżdżały świry z TotArtu, Egon Bondy, Brian Patten, Leroy Jones vel Amiri Baraka, ale też Deuter, Kryzys właśnie. Dziś wszyscy, poza Brianem, są martwi. Niedawna śmierć Kelnera, czyli Pawła Rozwadowskiego, to chyba ostatni akord różnych kulturowych domknięć.

To było bardzo partyzanckie, kojarzy mi się z przepisem z książki Davida Byrne’a na to, „jak zrobić scenę”.
W zadziwiający sposób tamte heroiczne działania organizacyjne przyniosły pewne efekty instytucjonalne. W 1998 roku powstał Instytut Mikołowski i pocztą pantoflową rozniosła się po Polsce wieść, że w dawnym, rodzinnym domu Rafała Wojaczka można zorganizować coś więcej niż izbę pamięci. Organizowaliśmy konferencje, spotkania, happeningi. Przez to mieszkanie przewaliła się ogromna liczba ludzi. Chyba tylko nie udało nam się ściągnąć Zygmunta Baumana. Formacyjne były dla mnie wizyty Cezarego Wodzińskiego. W Mikołowie mniej więcej wtedy stacjonowała kapela Pogodno, mieli świetną bazę w domu Michała Pfeifa, basisty. Po wykładach w Instytucie od razu przenosiliśmy się „na domek”. Uprawialiśmy tam artystyczne chałupnictwo. Do dziś pamiętam świetny smak galertu, który robił Hrabia Fochmann, czyli Lesław Golis. Tam powstała chyba najlepsza płyta Pogodno, „Pielgrzymka psów”. I coś tytularnie odpowiadało naturze Śląska: skundlonego, wielokulturowego tygla. Mieliśmy dobre kontakty z Czechami, do Ostrawy jeździliśmy na koncerty Už Jsme Doma, kumplowaliśmy się z nimi. Do Cieszyna natomiast pielgrzymowaliśmy na festiwal Romana Gutka. Pamiętam zabawną anegdotę z Kutzem, który na cieszyńskim rynku do Maćka Meleckiego zwracał się per „kurwa, Elton John”. Chodziło o podobne okulary.

No właśnie, twój tekst jest też bardzo śląski. Niektóre odniesienia będą jasne przede wszystkim dla kogoś, kto albo tam był, albo słyszał o starym dworcu, Mega Clubie, Szmyrowatej, o jeżdżeniu tramwajem między miastami. Spróbujmy to razem odtworzyć, niech gdzie indziej dowiedzą się, jak wyglądało to życie kulturalne i towarzyskie, z całą jego samoróbkowością i partyzantką.
Szmyra to była knajpa artystyczna, prowadzona przez Chłapka – faceta, który się nie pieścił z kasą. Miałem tam otwarty rachunek, plakat „Wojaczka” wisiał na ścianie. Kiedy przyszło do spłaty, powiedziałem, że wyjeżdżam do Szkocji na zmywak, więc proszę o prolongatę do czasu powrotu z emigracji. Oczywiście nie wybierałem się dalej niż do Mikołowa. W tym lokalu mieszali się profesorowie UŚ, studenci, freaki, Erwin Sówka, Andrzej Urny i cała plejada mniej lub bardziej spełnionych artystów. Adam Sikora nakręcił tam fajny dokument o Janku „Kyksie” Skrzeku. Ernest Wilde, świetny filmoznawca, opowiadał nam o wykładach Jankélévitcha, a Anita Skwara, dziś członkini Europejskiej Akademii Filmowej, a wtedy nasza wykładowczyni na kulturoznawstwie, ciągała mnie na Greenawaya. To był trochę taki uniwersytet latający. Całonocne działanie intelektualno-alkoholowe.

W Szmyrze poznałem Michela Deguy, którego przyprowadził nieżyjący już Maciej Niemiec. Parę kroków od knajpy, na schodach Wydziału Nauk Społecznych Tadeusz Sławek poznał nas – młodych wtedy poetów – z Derridą. To wszystko wirowało. Byłem bardzo młody, więc nie miałem wątpliwości, że Szmyra stanowi mikrokosmos kultury jako takiej, że jest rodzajem agory, na której spotykają się różne pokolenia i wrażliwości, i że oczywiście będzie trwać wiecznie jak ideał łaciński w sztuce.

Na szczęście interes padł, zanim towarzystwo zaczęło się patologizować i popadać w różne rutyny wieku dojrzałego. Być może dlatego zapamiętałem to miejsce jako ważny ośrodek kulturalny Śląska lat 90. Podobnie jak festiwal Ars Cameralis, którego apogeum był koncert Johna Zorna bez Zorna. To znaczy Zorn był, ale się nie ujawnił.

Leczyliśmy się tam z prowincjonalnego kompleksu, trwała nieustająca koniunktura na małe ojczyzny, obowiązywało pierwsze przykazanie eseju Sławińskiego, to o „zaniku centrali”, pisma literackie powstawały jak grzyby po deszczu, a jednocześnie starsi pisarze zaczęli nas po prostu akceptować. Tam poznałem Feliksa Netza, który bardzo pomagał tzw. poetom śląskim w pierwszej fazie ich twórczych zmagań z materią liryczną. Naprzeciwko Szmyry mieścił się Mega Club – czyli hala koncertowa, gdzie na deser grały jakoś pokrewne mojej wrażliwości formacje, chyba tam widziałem Brygadę Kryzys we wcieleniu z początku wieku, często grał Exploited. Wykończony wracałem do Gliwic, ale najpierw na starym katowickim dworcu – przepięknym przybytku brutalizmu w architekturze – spożywałem kabanosy z koniny. Niektórzy goście, których zapraszaliśmy na Śląsk z Polski, uważali, że jesteśmy ludożercami.  

Stypendia artystyczne m.st. Warszawy skierowane są do osób zajmujących się twórczością artystyczną, upowszechnianiem kultury i opieką nad zabytkami. Przyznawane są w 8 dziedzinach: film, literatura, muzyka, opieka nad zabytkami, taniec, teatr, sztuki wizualne i upowszechnianie kultury. Pozwalają realizować pomysły artystyczne najbardziej obiecującym i oryginalnym twórcom i twórczyniom, zarówno tym z dorobkiem, jak i debiutującym.

Pojawiają się też obowiązkowe fascynacje metalem czarnym jak noc. Byłeś bardziej punkiem czy metalem? Bo mój pierwszy koncert w życiu to była Metalmania. Z tatą. Choć parę dobrych lat później niż w „Sygnale”.
Oficjalny na Śląsku metalowy kult swoją świątynię miał oczywiście w Spodku. Jako dzieciak widziałem tam Kreatora. Bardzo się bałem, kiedy wjechała scenografia: głowa potwora z otwartą czachą plus mózg. Lubiłem niemiecki thrash. Chyba bardziej niż Metallicę. Nade wszystko jednak, fanatycznie ubóstwiałem Kata. To był kiedyś owoc zakazany. Do dziś uważam inauguratywną frazę albumu „Oddech wymarłych światów” za szczyt poezji metalowej: „Nad grobem stryja / Wiatr cicho zdradza mi jego moc”. Ale mentalnie chyba byłem lepszym materiałem na punka. Od funeraliów i mitologii woli mocy wolałem społeczną refleksję drugiej fali punk rocka. Imponowały mi anarchopunki z Crassu, zbierałem winyle Conflictu. Takie klimaty. Choć kiedy dziś słucham sobie, co Fisz melorecytuje o boomerze, to oczywiście wiem, o czym mówi. Też mnie wychował Morbid Angel i Kreator, i też jest mi smutno, kiedy w lustrze widzę swoje zapadnięte wory pod oczami. I też nie wiem, gdzie, poza pustą melancholią, skierować swoje pragnienie kontaktu z innymi, młodszymi już ludźmi, którzy zastali świat zgoła homogeniczny, pozbawiony skali porównawczej, jaką mi jeszcze podarowała upadająca komuna. 

Wtrącasz też motywy formacyjnych lektur, jest Dostojewski, Śliwa, Céline. Jak wyglądał obieg czytelniczy, co sobie jeszcze polecano w nieformalnym kanonie? Ja pamiętam „Nagi lunch”.
Oj tak, Burroughs był na tapecie. I każdy kolejny numer „Literatury na Świecie”, tej już w dużym formacie. De Man, choleryczne lektury Baudrillarda, próby błyskawicznego nadrabiana zaległości, czemu sprzyjał mocny przypływ tłumaczeń. Całkowite rozkręcenie cioranowskie w wykonaniu Ireneusza Kani i triumfalny powrót ekscentryków w rodzaju Raymonda Roussela. Nieustające promieniowanie Derridy, zakończone jego doktoratem honorowym UŚ i niezapomniany wykład o gościnności. Sosna z Sommerem zrobili wtedy z nim wywiad, ale nic się ponoć nie nagrało na dyktafonie. Fajne były festiwale w Legnicy i te pierwsze we Wrocławiu.

Sporo absurdalnego powietrza wpuścił numer „LnŚ” z Alfredem Jarrym. Ale najbardziej śmieszył mnie los Arthura Cravana i jego bokserskich hucp, o których cudownie opowiadał Sosnowski o czwartej nad ranem, u siebie na Bruna w Warszawie, katując oczywiście Bowiego. To już był radykalny kamp. Nieformalny kanon, o którym mówisz, przyszedł tyleż z lekturami, ile ze zmianą stosunku do literatury jako takiej – przestał być solenny. Rzecz jasna ta paradygmatyczna zmiana przyszła z przełomem ’89 roku, ale jej praktyczne zastosowania zobaczyłem, kiedy wpadła mi do rąk „Twoja pojedynczość” O’Hary w tłumaczeniach Piotra Sommera, a chwilę później „Prześwietlone zdjęcia” i „Cisza” Zadury. Zresztą do Zadury do Puław z Meleckim kiedyś pojechaliśmy, zwalając mu się do domu ze stelażowymi plecakami. Po lekturze jego wierszy wydawało nam się to postawą naturalną.

Czytając „Sygnał”, zastanawiałam się, co jeszcze da się powiedzieć o latach 90. Literatura i kino mocno w nie zanurkowały, nie jestem tu sama bez winy jako autorka „Duchologii” i „Wyrobów”. Co sam chciałeś dodać? Nie bałeś się, że to już temat, o którym powiedziano wystarczająco dużo?
To była dekada palimpsestów. Pamiętasz „Fikcyjne pulpety” Koronkiewicza? Ta pulpa fikcji świetnie wychodziła na jaw w momentach nowej organizacji społeczeństwa, już podług demokratyczno-liberalnych wzorców, do których jako lud wiecznego mesjańskiego fantazmatu ewidentnie nad Wisłą nie dorastaliśmy. Kanibalistyczny model kapitalizmu bez czkawki połknął jakieś ideowe miazmaty o wolności jednostki i jej prawach, już wtedy wychodziło z nas mafijne id. Zamiast tradycji oświeceniowej mieliśmy tu jedynie pietruszkowe kozetki, na których nieświadomość robiła pod siebie pieniążki na tych wszystkich „balcerkach”.

Patronite

Pamiętam oniemienie, kiedy przeczytałem twoją „Duchologię polską”, z tymi wszystkimi urwanymi narracjami pamięci, z czarnymi dziurami, przez które sączy się jakiś surrealny powidok tamtego czasu. Po tej lekturze straciłem bezpieczny grunt pod nogami, wydawało mi się wcześniej, że mam silnie uwewnętrzniony, więc mocno skłamany obraz własnej przeszłości, który mi pasował. Tymczasem on okazał się zestawem przypadkowych klatek, wmówień, bez świadomościowego kontinuum, którego ersatzem jest oczywiście literatura, również ta z „Sygnału w zenicie”. W tym eseju zależało mi na wydobyciu się z tamtego świata, stąd klatkowy i szybki montaż narracyjny: po prostu lecę latami, rok w rok, od 1986, po dwie strony na jeden rok życia. To i tak za dużo. Dzięki twoim badaniom, również tym z „Wyrobów” oraz gargantuicznej pracy Rafała Księżyka z „Dzikiej rzeczy”, mamy właściwie temat archeologii z głowy. 

Dla mnie nowy wątek, którego gdzie indziej trochę brakuje i dlatego cieszę się, że go włączyłeś, to randomowa, wszechobecna przemoc, na takim zwykłym poziomie relacji międzyludzkich. Nie rozboje, nie gangi, tylko to, że po prostu było niebezpiecznie i że powszechnie akceptowano, że tak jest.
Krzysztof Siwczyk, fot. Lorenzo CastoreKrzysztof Siwczyk, fot. Lorenzo CastoreWiesz, ta przemoc rośnie wraz z człowiekiem, akceptacja ma tu coś wspólnego ze zobojętnieniem, przyzwyczajeniem się i adaptacją. O ile w latach 80. przemoc wydawała mi się strukturalnie uporządkowana podług emocji i wrzeń społeczno-politycznych, a realizowała się w zaciszu klitek domowych, gdzie nagrzani, sfrustrowani ojcowie katowali kablem żony i progeniturę, o tyle lata 90. to debiut w akcjach ulicznych, na tyłach rynku, za kioskiem, jeden na jeden z jakimś łysym. Wtedy jeszcze nie obowiązywał wzorzec polskiego nakoksionego karka, który randomową przemoc niesie w ślepym zwidzie.

Przemoc, której doświadczyłem, była elementem dopełniającym subkulturowe pensum, była koniecznym, rytualnym obrzezaniem. Znudziła mi się po pierwszym oklepie, który wziąłem. Miałem wtedy kumpla, Szczura, długiego jak tyka, szczupłego, miłośnika Bad Religion i poezji współczesnej. On był świetny ze swoim zasięgiem w mavasi (wysokie kopnięcie w głowę przeciwnika). Nie ukrywam, że wtedy cieszył mnie każdy położony na glebę skin.

Bać zacząłem się naprawdę już z początkiem nowego tysiąclecia. Nomen omen w Katowicach, na osiedlu Tysiąclecie, gdzie kiedyś wylądowałem na imprezie z Kalibrem 44. Pamiętam dziś świętego Magika, ale jeszcze bardziej powrót przez te blokowiska. Tam nie mieszkali mili koledzy z sąsiedztwa. Cóż to jednak dziś znaczy, z perspektywy oktagonów i walenia się przez troglodytów z liścia, po którym ktoś umiera, z perspektywy patoklikalności, z usankcjonowanej twardym dyskiem jatki, która w całości zawładnęła wyobraźnią zbiorową i staje się jej jedyną emanacją. Tamta analogowa przemoc wydaje mi się dziś spolegliwa jak łowicki batik. Prawdopodobnie przemawia przeze mnie strach o własne dorastające dziecko.    

To jeszcze zapytam cię o ten fragment: „(...) topornej infrastruktury świata niedoborów, o jakim myśli teraz w samych superlatywach, widząc w nim miejsce dla pracy wyobraźni zupełnie zbędnej w dzisiejszym stanie nadmiaru sprzętów i udogodnień”. Wydaje mi się, że to klucz do wszystkiego, również u mnie, choć czuję się trochę dziadersko, przyznając się sama przed sobą. Masz jeszcze wyobraźnię?
Pisząc „Sygnał w zenicie”, chciałem sobie udowodnić, że jeszcze jakieś złogi wyobraźni we mnie są. Ta książka chyba dopełnia dwie poprzednie, czyli „Koło miejsca/Elementarz” i „Bezduch”. Opalizuje wokół kwestii tożsamościowych, próbuje jeszcze raz przemyśleć kwestię czasu i jak ten czas galwanizuje twarde podglebie życia, które niechybnie – mówiąc tobą – mutuje, a może po prostu mija. W przeciwieństwie do poprzednich dwóch esejów ten chyba najbardziej zawierza językowi, stara się nie komplikować jego złożonej i podstępnej natury. Być może jest próbą konfesji w warunkach pełnej wirtualności, w której słabo się odnajduję. Właściwie nie muszę podejmować wysiłku „odnajdywania się”, bo nawet w niej nie zaistniałem. Nie jestem facebookowy ani instagramowy. Nie istniejąc, paradoksalnie można sobie pozwolić, żeby mieć czas. Poza tym zależało mi, żeby napisać coś o wdzięczności, dlatego pewnie na kartach książki pojawia się Robert. Ostatnimi czasy sporo ubyło polskiej kulturze. Pewne śmierci dotknęły mnie szczególnie. W tym sensie, że widzę, jak dla mnie – jednak jako odbiorcy kultury – jej panorama się zawęziła.

Dziękujemy Sebastianowi z klubu Pogłos i Dariuszowi Paczkowskiemu (3fala.art.pl) za pomoc w zilustrowaniu tekstu.

logo