Liście przebojów
fot. Kai Pilger / Unsplash

14 minut czytania

/ Muzyka

Liście przebojów

Olga Drenda

Współczesna muzyka przeżywa wielowymiarowy zwrot w kierunku świata roślin. Niestety, ta potrzeba wglądu w życie roślin i empatia wobec nich wydają się odwrotnie proporcjonalne do ich malejącej obecności wokół nas

Jeszcze 4 minuty czytania

„Plants are the new pets, and pets are the new kids”, mówi niegdysiejszy kandydat na prezydenta USA i bohater licznych memów, Bernie Sanders, w sfabrykowanym kadrze z fikcyjnego programu telewizyjnego. Kadr to fotomontaż, ale „rośliniarstwo”, jak przyjęło się mówić w internecie, to popularna pasja, kiedyś właściwa głównie seniorom, dzisiaj również młodszym pokoleniom. Niektórzy przypisują to niepewnym okolicznościom życia i kłodom, które rzuca nam pod nogi współczesność (szukając mieszkania do wynajęcia, znacznie łatwiej znaleźć je, mając pod opieką paprotkę, a nie na przykład psa, nie mówiąc już o całej rodzinie). Fascynacja światem flory ma przy tym szerszy zakres. Można dopatrywać się w nim miniaturowego zwrotu ekologicznego czasów Extinction Rebellion, na prywatną skalę; kto nie jest w stanie uratować lasu, ten przynajmniej urządza sobie mały las w domu.

Wpisuje się też w zapotrzebowanie na „zarządzanie własnym dobrostanem”, obietnicę optymalizacji zdrowia i samopoczucia na każdą kieszeń: rośliny w domu to wszak dbałość o czyste powietrze, obecność relaksujących widoków zapewniających chwilę odpoczynku, wreszcie dostępność pożytecznego hobby pozwalającego oderwać się od komputera (nieprzypadkowo sprzedaż roślin doniczkowych miała znacznie wzrosnąć w czasie lockdownów).

Zielony ambient

Kto przygląda się kulturze współczesnej z lotu ptaka, ten może zauważyć znajomy wątek, czyli powtórkę z lat 70., kiedy podobnie jak dzisiaj przyspieszenie technologiczne szło ręka w rękę z rosnącą świadomością ekologiczną, ale też fascynacją alternatywną duchowością, medycyną naturalną, samorozwojem i innymi poboczami myśli ludzkiej.

Bywało, że światy te zbliżały się do siebie bardzo mocno, jak w przypadku słynnej „hipotezy Gai” Jamesa Lovelocka (teorii zakładającej, że planeta Ziemia jest świadomym bytem, a poszczególne organizmy dzielą wspólną świadomość), ale także książki „The Secret Life of Plants” (1973) Petera Tompkinsa i Christophera Birda. To paranaukowe wydawnictwo z pogranicza biologii i zjawisk paranormalnych przypisywało roślinom zdolność odczuwania całej gamy emocji, czym autorzy tłumaczyli fenomeny znane z mitów i legend. Niepotwierdzone naukowo tezy z książki zainspirowały jednak twórców filmu dokumentalnego (1979) pod tym samym tytułem, który wywarł swego czasu ogromne wrażenie na widowni, czarując animacją poklatkową i trafiając w sam środek ówczesnego newage’owego ducha czasów. Podobnie jak inne efektowne wizualnie i łączące treści naukowe z fikcją i fantazją impresyjne produkcje (a takich przykładów jest wiele – „Koyaanisqatsi”, „Mondo Cane” czy „What the Bleep Do We Know”), oddziaływał na odbiorców skuteczniej niż sucha wiedza, kodując się w powszechnej świadomości na lata. Pewien udział miał w tym soundtrack Steviego Wondera, ciekawszy mimo wszystko jako autonomiczne dzieło, i nietypowy w tej dziedzinie – gdy przyjrzymy się wydawnictwom i playlistom spod hasła plant music, okaże się, że rośliny niespecjalnie kojarzą się z soulem, a raczej z łagodną muzyką instrumentalną.


Jedna z najgłośniejszych tez zawartych w „The Secret Life of Plants” głosiła, że rośliny reagują na muzykę, a poszczególne gatunki mogą wpłynąć na ich dobrostan. Dzisiaj wiemy, że tezy te w dużym stopniu były efektem antropomorfizacji, choć współczesne obiecujące badania z dziedziny bioakustyki wykazują, że rośliny reagują na dźwiękowe wibracje, a także że szkodzi im zanieczyszczenie hałasem (na czym cierpią całe ekosystemy). Ponieważ jednak wyobraźnia mityczna, baśniowa ma na ogół pierwszeństwo w dotarciu do masowej świadomości przed surowymi faktami, „zielona rewolucja” lat 70. doczekała się swoich ech w muzyce, czego pamiątką jest szereg albumów wykopanych po latach z archiwum przez pracowitych Molly Roth, Plant Talk, Plant Talk Productions 1976Molly Roth, Plant Talk”,
Plant Talk Productions 1976
kolekcjonerów. Jeden z takich białych kruków, „Plant Talk” Molly Roth, to dość kuriozalna produkcja z gatunku spoken word – okładka obiecuje erotyczne treści, jednak zawartość to dosłownie pani Roth przemawiająca do swoich kwiatów doniczkowych, zachęcając je dobrym słowem, by ładnie rosły. „A Chant for Your Plants” Ann Chase to inny przykład zaklinania roślin, tym razem na tle Erika Satie. Bardziej autorskie podejście zaproponował kompozytor easy listening, Roger Roger, na swojej „De la Musique et des Secrets pour Enchanter vos Plantes”.

Najbardziej niespodziewana kariera spotkała pewne niszowe wydawnictwo typu gratis, które doczekało się statusu albumu wzorcowego w kategorii „plant music”. „Mother Earth’s Plantasia” kalifornijskiego kompozytora Morta Garsona z 1976 roku to płyta z kompozycjami na syntezator Mooga, którą dodawano w bonusie do zakupów w sklepie meblowym Searsa lub można było nabyć w nowojorskiej kwiaciarni Mother Earth. Była to odpowiedniczka późniejszych płyt CD z muzyką tła sygnowanych marką Znanej Kawy lub Napoju Probiotycznego, zawierająca zresztą dość podobne dźwięki – łagodną muzykę relaksacyjną, zorientowaną na kreowanie przyjemnego, odprężającego nastroju bez stawiania większych wyzwań przed słuchaczami. Tego rodzaju generyczna „muzyka funkcjonalna” cieszyła się wówczas sporą popularnością, początkowo głównie pod postacią łagodnych melodii smyczkowych, które stopniowo ustępowały dźwiękom natury i eksperymentom z syntezatorem. Pogodne, ciepłe brzmienie „Plantasii”, oparte na typowym dla swoich czasów brzmieniu Moogów uczyniło z albumu legendę w kręgach zbieraczy, co przyczyniło się do powstania bootlegów, popularności na YouTubie, wreszcie – reedycji nakładem wydawnictwa Sacred Bones.


Instrumentalna, syntezatorowa odnoga easy listening przekształciła się stopniowo w muzykę ambient i pokrewny, lecz bardziej cukierkowo-czarodziejski gatunek – new age music. Ostatnie lata przyniosły renesans zainteresowania tymi wydawnictwami i dostrzeżenie w nich interesującego potencjału, pokrewieństw z muzyką eksperymentalną, minimal music czy field recordings. To, co uchodziło za osobliwości, michałki, kicz lub mało ambitną muzykę tła, po latach doczekało się docenienia. Kompilacje z serii „Kankyo Ongaku”, zawierające reedycje utworów muzyki ambient pisanych na zamówienie wielkich japońskich firm przez świetnych kompozytorów, to jeden z najlepszych, a zarazem najmilszych w odsłuchu przykładów takiej „zsyntetyzowanej natury”. Zieleń stanowi tu raczej punkt odniesienia, czasami źródło sampli albo inspirację dźwiękową, jak w przypadku łagodnie płynących kompozycji z albumu „Green” Hiroshiego Yoshimury (1986). Gdy zajrzymy dzisiaj na jedną z licznych playlist pod hasłem „Music for Plants” na Spotify, okaże się, że to właśnie ambient i minimal music najsilniej kojarzą się z przyrodą. Znajdziemy tam znane nazwiska – Ryuichi Sakamoto, Susumu Yokota, czy nieco bardziej niepokojący, bliski rejonom minimal music „Notes of Forestry” Motohiko Hamase, a także psychodeliczny jazz kameruńskiego kompozytora Francisa Bebeya czy inspirowany krautrockiem, kosmiczno-organiczny ambient duetu Windy & Carl.

O tym, że „muzyka roślinna” stała się mikrogatunkiem samym w sobie, świadczy autoreferencyjny żarcik Jana Grünfelda. Przyznał on, że nazwał swój album z 2014 roku „Music for Plants” po to, by uzyskać dobre wyniki w wyszukiwarkach, choć czysto muzycznie wciąż mieści się on w ramach ambientowo-postrockowej stylistyki.

Skojarzenie z ambientem i uspokajającą, funkcjonalną muzyką pasuje do rzeczywistości, w której rośliny stanowią element kultury wellness – w podobny sposób mają za zadanie sprzyjać dobrostanowi zestresowanego, przebodźcowanego człowieka epoki internetu.

Jak brzmisz, kwiecie

Mówiąc nieco górnolotnie, to rośliny w pewnym sensie nauczyły ludzi muzyki. Choć najstarsze zachowane prehistoryczne instrumenty, których fragmenty odnaleziono podczas wykopalisk archeologicznych, zostały wykonane z kości, to te, których historię udało się odtworzyć, a czasem bywają wykorzystywane w muzyce współczesnych rdzennych ludów, mają więcej wspólnego ze światem flory. Nasi praprzodkowie grywali na trzcinowych fletach, przypominających bliskowschodni ney. Za pradawne pudło rezonansowe z kolei służyła często tykwa (na przykład w ravanastronie, dawnym indyjskim instrumencie strunowym, na którym grano bambusowym smyczkiem, czy w prostych chordofonach). Australijskie didgeridoo tradycyjnie wykonywano z eukaliptusa. Na tym samym kontynencie rozwinęła się tradycja gry na liściu, co w praktyce i brzmieniu przypomina nieco drumlę. Dźwięk powstaje przez wibracje liścia powodowane wydmuchiwanym powietrzem, a przy pomocy górnej wargi można kontrolować jego wysokość. Ten dostępny wszędzie i za darmo, ale wcale niełatwy do opanowania naturalny instrument znany był także w niektórych rejonach Chin, Japonii i Kambodży (jako phlom slek), ale także w Polsce, za sprawą m.in. Józefa Brody.

Dwudziestowieczna awangarda niejednokrotnie odwoływała się do tych tradycji naturalnej kreatywności i korzystania z tego, co pod ręką – można potraktować tak działania Wiedeńskiej Orkiestry Warzywnej czy niektóre z kompozycji Johna Cage’a, jak „Child of Tree” czy „Branches” na suche liście, nasiona i kaktus podłączony do mikrofonu.

Muzyka współczesna wydaje się w ogóle szczególnie lubić sukulenty (rośliny, które przystosowały się do życia w suchym ekosystemie), może wyczuwając pokrewieństwo w pozornej nieprzystępności – i tak na przykład w kompozycji-performansie Joao Ricardo de Barros Oliveiry, „Cactus Sonorus”, śledzimy dźwięki powstałe na skutek głaskania kaktusa.


Bardziej fluxusowy i przewrotny w duchu charakter mają pomysły artysty Petera Coffina, znanego z nieoczywistych interwencji typu environmental art, jak różowa chmura nad pustynią Mojave czy przelot UFO nad Bałtykiem. Zainspirowany pomysłami z „The Secret Life of Plants”, zapraszał znanych nowojorskich muzyków awangardowych do współpracy przy „soundtrackach dla roślin”. Przez lata udało mu się zaangażować m.in. Sonic Youth, Jima O’Rourke’a czy Yoko Ono. Oryginalność tej koncepcji polega na obsadzeniu roślinności w roli aktywnych słuchaczy awangardowego koncertu, a nie odbiorców funkcjonalnej muzyki mającej stymulować wzrost czy dobrostan. To sprawia, że na tle innych podobnych rozwiązań pomysł Coffina jest nie tylko oryginalny, ale przede wszystkim zabawny, jako kontrkulturowy żart z samego siebie. Gdzieś niedaleko leży instalacja Macieja Markowskiego wystawiona podczas Biennale WRO „Kwartet na pomidory”. Tym razem krzaki pomidorów wystąpiły w roli muzyków, oczywiście przy wsparciu elektronicznego oprzyrządowania. Jak czytamy w opisie pracy, „z uruchamianych procesami życia sampli i struktur rytmicznych zbudowana została nowa kompozycja, całkowicie oddana pomidorowym światom”. Obecnie pomidory Markowskiego są reintrodukowane w polu sztuki, w prywatnym ogrodzie artysty.

Ostatnia z przywołanych prac pokazuje, w jaki sposób można dowiedzieć się, jak brzmi roślina, gdy nie zostaje obsadzona w roli instrumentu, a raczej pozwoli się jej „komponować” lub „grać”. Kluczem są impulsy elektryczne, generowane przez roślinę i przesyłane następnie do podłączonego do niej stosownego instrumentu. Tak robi Jacek Mazurkiewicz, polski kompozytor, znany m.in. ze współpracy z Mikołajem Trzaską. Szczególnie lubi grać z niepozornymi wątrobowcami i muchołówkami. Impulsy elektryczne z roślin stały się również bazą dla kompozycji Mamoru Fujiedy, japońskiego kompozytora minimalisty, który przełożył te informacje na utwory fortepianowe, „Patterns of Plants”. Tarun Nayar podpina rośliny, a nawet grzyby do małych syntezatorów własnej konstrukcji, uzyskując w ten sposób efekt nieco zbliżony do brzmienia Moogów. Dzięki temu muzyka roślinna zatacza pełne koło, powracając do „Plantasii”.


Bywa, że wystarczy dobre nagłośnienie, by wydobyć ukryte brzmienie przyrody. Artystka Adrienne Adar zainstalowała taki system w brooklyńskim ogrodzie botanicznym. System głośników pozwala przysłuchać się odgłosom, które powstają w kontakcie kwiatów i krzewów pod wpływem ruchu powietrza lub dotyku dłoni, ale także odgłosom rośnięcia czy rozwijania się – rozszerzającej się tkanki (nagłośnienie nie byłoby potrzebne jedynie w przypadku rabarbaru, który słynie z rośnięcia tak szybko, że przy sprzyjających okolicznościach można usłyszeć cały koncert złożony z pyknięć, trzaśnięć i szelestów).

Wszystkie te eksperymenty mogą kojarzyć się ze sposobem, w jaki pojmowany jest świat roślin w kulturach rdzennych. Silny związek między światem roślinności a dźwiękiem istniał i istnieje nadal w kulturach szamańskich, opartych na tradycji przekazywanej ustnie. Antropolodzy podkreślają, że to właśnie pieśń stanowiła najważniejszy nośnik wiedzy etnobotanicznej czy – jak uważają wyznawcy i praktycy – wiedzy otrzymanej od samych roślin.

Wielowymiarowy zwrot w kierunku flory w świecie muzyki współczesnej pokazuje, że sztuka chce zbliżyć się do przyrody, pytać o granice między „naturą” a „kulturą”, eksperymentować z biologiczną różnorodnością w tworzeniu i odbiorze dźwięku, rozszerzać jego zasięg. Kolejne odkrycia w dziedzinie bioakustyki pozwalają realizować coraz śmielsze pomysły. Niestety, ta potrzeba wglądu w świat roślin i empatia wobec nich wydają się odwrotnie proporcjonalne do ich malejącej obecności wokół nas. Wgląd w ofertę marketów ogrodniczych i wybory konsumentów pozostawia ze smutną myślą, że od chaotycznej, brudzącej ręce i zapraszającej robale natury bezpieczniejsze są erzace: bannery z nadrukiem liści, sztuczna trawa, a w najlepszym przypadku tuje. Współczesna biofilia ma w sobie elegijną nutę, jest w niej coś żałobnego – pożegnanie rzeczywistości, która w swojej bujności i różnorodności odchodzi, a my, póki możemy, staramy się tworzyć jej rezerwaty i symulakra.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)