Nie jest łatwo opowiadać o przedmiotach w dekadzie, w której jak nigdy zachęcano, żeby przeobrazić się w dynamicznego minimalistę, mieszczącego cały swój dobytek w tablecie i torbie ze szwedzkiego sklepu meblowego. Przekonywano, że kompaktowy człowiek nie musi wlec za sobą bagażu i w dowolnym miejscu może rozpakować się i uruchomić jak laptop. Radykalna redukcja posiadanych dóbr, szlachetne pustelnictwo miało się stać lekarstwem na faktyczny problem nadmiernej konsumpcji rzeczy. Była w tej strategii pewna nadzieja: czysta przestrzeń – czysty umysł; porządek na biurku – porządek w głowie. Oczywiście taki styl życia pasował do świata tymczasowych ustaleń, do częstych przeprowadzek, do regularnego przebywania w nie-miejscach, pracy w międzyczasach.
Próby realizacji tych postulatów wprawiały mnie w pewne zakłopotanie, bo często okazywało się, że wejście na drogę minimalizmu wymagało nie tylko pozbycia się nadmiaru dotychczasowych zasobów, ale także zakupu nowych, odpowiedniej jakości i marki, oraz opanowania niełatwej sztuki utrzymywania tego stanu rzeczy w równowadze. Wyobrażałam sobie, że idealne mieszkanie musiałoby być uporządkowane jak słynne pracownie Pieta Mondriana, w których wszystko było w barwach podstawowych i pod kątem prostym. Albo w ogóle bez barw. I najlepiej z wysokimi ścianami, w starym budownictwie, a nie np. na osiedlu Kurdwanów albo w innym miejscu, z którego jest wszędzie daleko. Sprzętów tylko tyle, ile trzeba, i dobranych ze znawstwem (laptop, ekspres do kawy, walizka). Stroje w szlachetnych odcieniach czerni, bieli, granatu, wielbłąda, z tkanin o wysokiej jakości. Niestety, przy takich standardach człowiek, który jakoś ich nie spełniał, od razu czuł się jak nienadążający niechluj i prosię, nie minimalistycznie, a po prostu biednie. Miałam też obawy, że taka wyreżyserowana skromność dobytku uwypuklała niedociągnięcia w innych dziedzinach, na przykład to, że coś nie jest uprasowane, albo że narzuta na kanapie nie leży tak jak na fotografii (niby-od-niechcenia). Perspektywa zrzucenia sobie dodatkowych kłopotów na głowę skutecznie zniechęciła mnie do zostania adeptką minimalizmu. Wyobrażałam sobie, że, zamiast oczyścić, umysł mógłby wysłać nieprzygotowanego człowieka z powrotem w sam środek piekła licealnych obsesji. Ale samo zjawisko zwróciło moją uwagę na magiczny charakter relacji ludzi z przedmiotami i obecność zaklęć w naszym życiu.
Słowa „magiczny” używam tu w znaczeniu niekoniecznie dosłownym – nie jako skodyfikowany system czy doktrynę ezoteryczną, ale jako pewną zasadę, nadzieję, że pewne słowa, gesty czy wdrożenie działań w jednej dziedzinie przyniosą nam powodzenie w dziedzinie innej albo generalnie. To interesujące zjawisko z pogranicza antropologii, psychologii, językoznawstwa i kognitywistyki, od dawna nie jest już traktowane jako właściwe jedynie dla kultury typu plemiennego czy ludowego, ale jako coś wszechobecnego. W antropologii mówi się o „racjonalności typu magicznego”, podkreślając, że może występować zawsze i wszędzie – językoznawstwo i nauki kognitywne wydają się potwierdzać te intuicje. Na przykład zauważa się pokrewieństwo formuł myślenia magicznego i aktów mowy J.L. Austina (wyrażeń, które w pewnych okolicznościach mają przekształcający wpływ na rzeczywistość, ustanawiają nowy stan rzeczy). Językoznawstwo kognitywne uczy, że metafora nie jest jedynie świadomym zabiegiem poetyckim, a jedną z podstaw ludzkiego myślenia i rozumienia świata. Psychologia poznawcza opisuje mechanizmy heurystyk i racjonalizacji, które działają na podobnej zasadzie, co struktury myślenia prelogicznego (przykładem byłyby tu heurystyki podobieństwa, oparte na złudzeniu korelacji między podobnymi zjawiskami czy „zarażenia”, tj. contagion heuristic – przekonanie o przejmowaniu pozytywnych czy negatywnych cech osoby lub przedmiotu poprzez kontakt). Popularna opinia głosi, że żyjemy w rzeczywistości odczarowanej, ale bliższe spojrzenie każe zrewidować te przekonania: myślenie magiczne bywa po prostu widoczne bardziej lub mniej, przejawia się dosłownie albo dla odmiany dobrze się kamufluje. Na przykład jako praktyczny funkcjonalizm czy strategia z pograniczy nauki.
To przywiodło mnie do stoiska z poradnikami poświęconymi stylom życia prowadzącym do szczęścia. Często obiecują one tajemniczą i skuteczną metodę pochodzącą z jakiegoś konkretnego kraju: duńskie hygge, japońskie ikigai; zalecają manewry w dziedzinie żywienia, żeby jeść czegoś więcej, a co innego przestać; wreszcie traktują o relacji z przedmiotami. Radzą, żeby mieć ich mniej, uczą jak je porządkować, zachwalają wszechstronne korzyści płynące z kontaktu z materią (rąbanie drewna, kaligrafowanie dziennika). Polecają szukać pociechy w solidności starego przedmiotu, w niezawodności sprawdzonego przepisu. To, co je łączy, to wiara w zasadę pars pro toto oraz swego rodzaju magiczny funkcjonalizm, czyli to, że można zadekretować sobie jakąś strategię i zostać szczęśliwym człowiekiem, reżyserem swojego losu. Jest w tym obietnica – niewątpliwie atrakcyjna – prostego rozwiązania nawarstwionych kłopotów niewielkim kosztem, jest kusząca perspektywa odczucia prawdziwej eureki: jak mogłam przeżyć całe życie nie wiedząc, że wystarczy odpowiednio składać koszule, żeby moje życie było lepsze?
Nie powinno mieć się ludziom za złe, że dają się przekonać. Poradniki i blogi są ładnie i schludnie zaprojektowane, fotografie z instagrama jasne i przejrzyste (oświeconym umysłem i spokojem ducha oczywiście), poza tym – co szkodzi spróbować. W końcu sama noszę w kieszeni szczęśliwą złotówkę. Jednak osobliwość tej współczesnej odmiany myślenia typu magicznego polega na tym, że ludzie kupują takie gotowce nie w przekonaniu, że to musi działać, ale dlatego, że chcieliby, żeby działało. Przypuszczają, że to zbyt proste, ale jak w kinie, zawieszają niewiarę. Być może kluczem do zrozumienia tej odmiany perswazji jest odmiana myślenia inżynierskiego, czy projektowego; przekonanie o tym, że rzeczy i zjawiska powinny być funkcjonalne, czyli czemuś służyć i na coś wpływać. Nie powinny po prostu sobie istnieć, trzeba je jakoś uzasadnić. Takie dążenie do optymalizacji wszystkiego przywodzi mi na myśl siedzenie na słynnym krześle Gerrita Rietvelda, wystarczająco wygodnym, żeby poczytać czy odsapnąć, ale już niepasujacym do drzemania sobie jak ziemniaczek kanapowy („siedzenie to aktywny sposób spędzania czasu”, miał mówić Rietveld). Mamy więc ziarenko wiary naukowej i magicznej zarazem: że da się ustanowić różne miary i wielkości tak, żeby gdzieś na ich przecięciu uzyskać odpowiednik kamienia filozoficznego, gwarantowany dobrostan. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że – jak twierdzi teoretyk architektury Jan Kenneth Birksted – źródeł inspiracji Le Corbusiera warto szukać w nowoczesnych doktrynach ezoterycznych, i kiedy przypomnimy sobie, jakim zainteresowaniem i poważaniem w epoce wielkich wynalazków cieszyła się choćby teozofia, magia i modernizm przestają być wzajemnie wykluczającymi się zbiorami.
Współcześnie więc funkcjonalna bywa na przykład żywność – ma odchudzać, poprawiać odporność, budować kondycję – ale jednocześnie to samo jedzenie pozycjonuje się poprzez odwołania do pierwotnej mądrości natury, do domniemanej „wiedzy tradycyjnej”, wreszcie przez skojarzenia prosto z metaforycznego zasobu wyobraźni („oczyszczanie organizmu” przy pomocy znamiennie nazwanej i skądinąd smacznej herbatki z czystka). Napoje przypominające wyspecjalizowane suplementy, dostępne w sieciowych sklepach z płazem w szyldzie, mają działać na konkretny wymiar ciała lub ducha: ożywiać intelekt, podnosić atrakcyjność wyglądu, usuwać zmęczenie, niczym specjalnie skonfigurowane zaklęcia lub eliksiry schowane w połach płaszcza czarodzieja. W tryby myślenia magicznego płynnie wpasowują się też nowe technologie (tu warto przypomnieć sobie „Techgnozę” Erika Davisa), obiecujące optymalizację ciała i umysłu poprzez gruntowne pomiary biometryczne czy próby programowania snu i nastroju. Nie wiem, czy w ostatnich latach narodził się ruch równie renesansowo wręcz idealistyczny i dystopijny zarazem, co quantified self. Ale technologia też służy dobrostanowi w sensie bardziej rozpieszczającym i czułym, mającym coś wspólnego z dziecięcą eksploracją nietypowych doznań: oto na kanałach YouTube narodziła się technika relaksacji zwana ASMR, polegająca na wywoływaniu przyjemnych wrażeń zmysłowych przy pomocy cichych dźwięków z głośnika (szept, chrupanie, przewracanie kartek itp.); w takiej perspektywie smartfon, smartwatch czy komputer to najdosłowniej rozumiane medium.
Koniec końców, również dosłownie rozumiana magia, z rekwizytami i rytuałami, zaczęła wkradać się w codzienność. Przerzucając kanały w telewizji pewnego dnia trafiłam na reportaż przedstawiający ludzi ubranych w stylu menedżerskim, tańczących wokół kryształu. Poczułam się trochę jak w kalifornijskich migawkach Douglasa Couplanda z błogich kalifornijskich lat 90. („Polaroids from the Dead”), w których parapsychologia zajmuje po równo fanów Grateful Dead i mózgi z Doliny Krzemowej. To był pierwszy sygnał, że zainteresowania typowe jeszcze niedawno dla nastolatek i ekscentrycznych seniorów, czytelników anonimowych gazetek typu „Sekrety prababuni”, drukowanych na słabej jakości papierze, zostały zaanektowane przez sektor usług dla zamożnych przedsiębiorców. I faktycznie, więcej tego typu usług można znaleźć w internecie: kompleksowe wróżby, coaching czy bioenergoterapia online. Oczywiście na potrzeby biznesu przedstawiane są bardziej prestiżowo, często w nurcie łączącym fascynację fizyką kwantową z językiem New Thought sprzed stu lat, ale najciekawszym elementem była dla mnie obecność akcesoriów, które pamiętałam jako asortyment przeciętnego „sklepu orientalnego” w latach 90. – amulety, kamienie półszlachetne, kadzidełka i świece. Widocznie sama energia i perswazja słowna to za mało: trzeba nadać „zawieszeniu niewiary” jakiś konkretny kształt w postaci rzeczy-pośrednika.
W takich mniej lub bardziej świadomych próbach zorganizowania w jakiś sposób chaotycznej rzeczywistości przedmioty służą jako artefakty, których należy używać właściwie i z rozwagą. Ponieważ jednak próby te – jak można przypuszczać z dużym prawdopodobieństwem – muszą być skazane na porażkę, gdyż na falach chaosu można co najwyżej umiejętnie surfować, warto zwrócić uwagę na rzeczy, które się plenią, wyrastają jak mech spomiędzy płytek trylinki. Im bardziej kompaktowe i wielofunkcyjne stawały się urządzenia komunikacyjno-audio-wideo, tym więcej zaczynało towarzyszyć im absurdalnych akcesoriów: opraw z motywem wielkich frytek, breloczków, pluszowych siedzisk, naklejek. Być może dlatego z takim entuzjazmem spotkały się duńskie sklepy oferujące obok użytecznych przedmiotów gadżety o wątpliwej, a może i zerowej użyteczności – jako wyraz symbolicznej kapitulacji, uznania, że rzeczywistości nie da się zoptymalizować.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).