Bardzo daleko
Żagań / fot. Olga Drenda

13 minut czytania

/ Obyczaje

Bardzo daleko

Olga Drenda

Gorzów ma wszystko, co tworzy ciekawą scenę muzyczną. Zielona Góra jest miastem uniwersyteckim, sprzyjającym życiu towarzyskiemu w stylu krakowskim. A jak na co dzień mieszka się w Lubsku, Kożuchowie, Bytomiu Odrzańskim?

Jeszcze 3 minuty czytania

W tamten listopadowy poranek, robiąc głupie miny pod znakiem oznajmiającym, że właśnie wjeżdżamy do Królikowic w gminie Bytom Odrzański w powiecie nowosolskim, poczułam, że nie ma mnie dla nikogo. Byłam potężną uciekinierką jak Easy Rider, nikt nie mógł mnie złapać. „Pożegnania kilka słów, Pitagoras, bądź mi zdrów”. Jakbym połamała dowód osobisty, skasowała PESEL i jak człowiek gościńca, nie mając już jednego miejsca, każde nowe umiałam od ręki przeobrazić w swoje własne. 

Takie momenty olśnienia swobodą miewam w dwóch regionach, które szczególnie lubię odwiedzać: w zachodniopomorskiem i lubuskiem. Bywam tam czasem w sprawach zawodowych, ale z zamiłowania również prywatnie. Czasem marzę o tym, żeby tam mieszkać. Oczywiście mam świadomość, że daję się porywać mitowi, i to mitowi ukształtowanemu w PRL – z historią pisaną na nowo i udawaniem, że te ziemie zachodnie to niezagospodarowana planeta, która setki lat czekała na powrót Słowian. A przede wszystkim z obietnicą zostania „królem pogranicza”, pionierem i odkrywcą; rozpoczęcia życia na nowo. 

Mimo tej świadomości czuję się tam człowiekiem wolnym i niczyim również za sprawą szczątkowych opowieści ludzi, z którymi nie mogłam już porozmawiać, ludzi, których poznałam w późnych latach ich życia, drobiazgów wyczytanych i zasłyszanych, wysiłku podróży, a wreszcie z wątłej obecności tych krain w codziennym ogólnopolskim dyskursie. To buduje wyobrażenie, niekoniecznie prawdziwe, ale kuszące.

Ale jest też praktyka życia i piosenka z filmu „Prawo i pięść”, w której „chleby upieką się w piecach nam” i „dzieci urodzą się nowe nam”. Obserwacja najzupełniej prawdziwa. Powojenne badania etnograficzne, zwłaszcza te prowadzone przez zespół Józefa Burszty, dowodzą, że ludzie faktycznie porzucali tutaj wielowiekowe nawyki, by przemieniać się w inne byty. I to nie dlatego, że chcieli wpasować się w nowe środowisko – w świecie, w którym niemal każdy był „skądś”, powstawała, jak pisał Józef Burszta, „mozaika demograficzna”. Kierując się wygodą, osadnicy szybko porzucali stary obyczaj, by skakać śmiało w nowoczesność – od rzeczy niewielkich, jak menu śniadaniowe, po kluczowe, jak dobieranie się w pary i zakładanie nowych rodzin. Zatrzymywali pamiątki po babci, pojedyncze słowa i ulubione dania na święta, a dalej szli już własną drogą.

Współczesna literatura, przywiązana do analizowania tożsamości, chętnie przygląda się traumie wykorzenienia i niemal zakłada, że musi ona zaistnieć. Ja chętniej myślę, że wielu dopiero wtedy poczuło się na swoim miejscu. Na swojej drodze spotkałam sporo takich osób. Piotr Oleksy, autor „Wysp odzyskanych”, książki o Uznamie i Wolinie, pisał o poczuciu większej wolności osobistej i słabszym przywiązaniu do wspólnoty: „Osadnicy i ich potomkowie nauczyli się, że ludzie żyją na wiele różnych sposobów (…) nikt nikomu nie zaglądał za płot ani do sypialni, kontrola społeczna była o wiele mniejsza”, i dodawał, że miał „silne przekonanie, że mieszkańcy regionu są ludźmi mobilnymi i odważnymi. Nie boją się wyzwań”. Łatwo przełożyć to wrażenie na całość ściany zachodniej. Na pewno ktoś z takim rysem osobowości chętniej zdecyduje się na wielką przeprawę, ale też odwrotnie – „lotna” tożsamość, luźne więzi sprzyjają utrwalaniu się takich cech. Oczywiście miewa ona swój rewers – lotni chętnie przenoszą się gdzie indziej, jak to lud drogi. Gorzów narzeka, że zdolnych ludzi podkrada Zielona Góra. Zielona Góra – że Szczecin i Poznań. A Szczecin – że Berlin

Nowa Sól / fot. arch. autorkiAutorka w Nowej Soli / fot. arch. autorki

Znów pewnie wpadam w pułapkę swoich wyobrażeń, ale jako właścicielka cech wymienionych przez Oleksego lubię, gdy przestrzeń wydaje się życzliwa. I ludzie. Pani, która w Gorzowie zatrzymuje mnie na ulicy zupełnie bez okazji, ale koniecznie chce mi opowiedzieć o swojej nodze. Załogant (to zapomniane słowo miewa tutaj liczne i realne desygnaty), który rozpoczyna pogawędkę w zielonogórskim autobusie. Ekspresyjny gość zajmujący swoimi gestami cały chodnik i jeszcze trochę, który usiłuje mnie przekonać, że uczęszczałam na prowadzony przez niego kurs dla ratowników. Śmieszkująca w foyer publiczność teatru, która naturalnie wciąga w swoje żarty zmierzających do toalety klientów baru. Chłopczyk z Krosna Odrzańskiego, który zaprasza mnie do zabawy na podwórku – częstotliwość tego rodzaju dziwnych zdarzeń na ziemi lubuskiej uderza mnie wyjątkowo.

Inicjowanie kontaktu z kimkolwiek, otwartość na przypadek ot tak sobie może z początku dziwić skrytego w swej skorupie przybysza z centrum, ale łatwo dać się porwać nurtowi przypadkowej gadki. Przypomina mi się od razu, jak w ramach badań terenowych, które prowadziłam dla Biennale Zielona Góra, jedna z rozmówczyń wspominała, że jeszcze niedawno każdy witał się pytaniem „skąd jesteś?”. Gdzie indziej niejednokrotnie samej trzeba zagajać, tu interakcja jakby sama wyłania się z powietrza, i na ogół ma sympatyczny przebieg. Na ziemi lubuskiej, mimo jej złej chwilami sławy kraju zbójeckiego (to echo niebezpiecznych i naspidowanych lat 90.), przykrość odnotowałam raz. Było to w miejscowości, w której widać jasno, że nie żyje się najlepiej, a niemiły człowiek był agresywny pewnie z wiszącej w powietrzu nudy, bo grzeczna odpowiedź wprawiła go w zdumienie. W oczach złagodniał. 

Piszę „ziemia lubuska”, a to przecież pojęcie umowne. Kiedy na ręce wgramolił mi się mieszkający niedaleko katedry kot, nazwałam go lubuszaninem-grubuszaninem. Kolega od razu pospieszył ze sprostowaniem, że to Dolnoślązak, bo Zielona Góra historycznie należy do tej właśnie krainy. Podobnie Sulechów, słynący z najpiękniejszego w Polsce okrąglutkiego dworca PKS. Albo spokojne Krosno Odrzańskie z imponującym widokiem na rzekę – w przeciwieństwie do wymienionych wcześniej miast niemal starte z powierzchni ziemi przez wojska sowieckie. Dzisiaj, na olbrzymim pustym placu w centrum starego miasta, pomnik „Byliśmy, jesteśmy, będziemy” wciąż próbuje egzorcyzmować widma Czai i Hupki. Żary zaś leżą w historycznych granicach Łużyc, a Gorzów to dawniej Brandenburgia. Jak się w tym połapać? Trudniej niż w województwie śląskim.

Krajobraz też nierówny: obok miast, w których zniszczenia 1945 roku pozostawiły dziurawą tkankę, uzupełnioną później nowoczesnymi bloczkami, rozciąga się krajobraz stabilny i syty, jakby gotowy do kręcenia filmów o XVIII-wiecznych karczmiarzach. Lada chwila, myślę, i z któregoś domku o sięgającym niemal ziemi dachu wychynie postać w sabotach. Wokół schludne ogródki, małe kanaliki, na ulicy bruk; tak wyglądają Lipinki Łużyckie, miejscowość znana z prastarego mema „styrta się pali”. To powiedzenie, dziś używane w języku potocznym na określenie nawału pracy, ma w tle smutną historię o głupich żartach robionych niedosłyszącej staruszce. To wieś dostojna jak miasteczko, z kamienicami i dużym kościołem. Blisko stąd i do malowniczych, sytych Żar z olbrzymim opuszczonym zamkiem, i do Żagania z wojskową przeszłością pamiętającą PRL. W dawnych koszarach wita nas znajoma twarz Pana Vegety. W latach transformacji zagraniczni mikole (miłośnicy kolei) przybywali tutaj, by na własne oczy zobaczyć funkcjonującą kolej parową. 

Gorzów / fot. O. DrendaGorzów Wielkopolski / fot. O. Drenda

Ale ściana zachodnia w odniesieniu do innych części Polski to przede wszystkim synonim „bardzo daleko”. Prowadzą tu regularne trasy kolejowe, ale wymagające długich podróży starymi składami. Kto nie jest na nie przygotowany, ten może poczuć się zaskoczony, że nie kupi sobie kanapki i nie doładuje telefonu, do tego po drodze czeka go sporo stacji, a na każdej dosiadać się będą kolejne osoby z dużymi bagażami. Dojazd do Gorzowa to w ogóle, przynajmniej dopóki trwają remonty, zadanie dla wytrwałych. Nic dziwnego, że województwo lubuskie już w promocyjnym sloganie stawia sprawę jasno: „Warte zachodu”. Warszawiakom życie ułatwia samolot. Lotnisko w Babimoście obsługuje dwa loty dziennie i jeden dodatkowy w piątki. Ciepłe boazeryjne wnętrze zastąpiła neutralna biel, ale i tak jest to jedno z najbardziej kameralnych, wręcz ambientowych miejsc, jakie można sobie wyobrazić. Gdy stamtąd odlatywałam, na stanowisku odprawy pracowała jedna osoba – sama jedna w dużej białej sali. To z pewnością praca dla lubiących ciszę, a może nawet czujących się komfortowo w samotności. 

Genius loci Gorzowa i Zielonej Góry przedstawiano już niegdyś na łamach „Dwutygodnika”. Gorzów ma wszystko, o czym pisał kiedyś David Byrne w tekście „How to make a scene”. Ma przystępne finansowo lokale, w których można grać nowy materiał, publiczność jest równie ważna jak artyści i trwa interakcja, zespoły mogą słuchać i poznawać się nawzajem (ktoś zaprasza na koncert, ktoś stawia piwo). Nie ma tylko dobrych połączeń. Ale i o tym wspomina Byrne – zawiązaniu się sceny służy poczucie oddzielenia od tego, co dzieje się w wielkim świecie. To osobliwe miasto o chropowatym, powolnym uroku, choć może to tylko magia typowa dla pogodnych listopadów. Kolekcja prac Władysława Hasiora, milenijny pająk nad Wartą, betonowe misie w parku, buła z pieczarkami, remonty torów tramwajowych przerywane przez coraz to nowe odkrycia archeologiczne – wizerunek wyłania się sam.

Zielona Góra ma już swoją od dawna pielęgnowaną legendę sceny artystycznej i chyba ją lubi. Legendę biennale Złotego Grona, wina, teatru i kabaretów. Jest też miastem zdecydowanie bardziej turystycznym, uniwersyteckim, ale też zwartym i sprzyjającym życiu towarzyskiemu w stylu krakowskim. Tu jednak również warto zajrzeć w zakamarki, odwiedzić mozaikę z portretem Gagarina na uniwersytecie i rzeźbę stojącą na jednym z osiedli, którą mój znajomy opisał jako „Zielon i Góra trzymają małego Falubaza”. Zielona Góra ma swoje Trójmiasto, w skład którego wchodzą też Sulechów i Nowa Sól. Nad tym ostatnim straż trzyma największy na świecie krasnal ogrodowy Soluś, gdyż to biznes krasnalowy miał w trudnych latach 90. podtrzymać nowosolski przemysł i dać mu nowy impet. Tam sprawnie dojeżdżają pociągi i pekaesy, z młodzieżą w stylu festiwalu Pol’And’Rock na pokładzie.

Zielona Góra / fot. Olga DrendaZielona Góra / fot. Olga Drenda

Zastanawiam się, czy na co dzień mieszka się dobrze w Lubsku, Kożuchowie, Bytomiu Odrzańskim, bez samochodu i pracy w najbliższym większym mieście. Zabytkowy i malowniczo spatynowany Kożuchów ma stare szyldy, modernistyczny ratusz (trochę niefortunnie odnowiony), imponujące mury miejskie, niestety nieczynne kino i bardzo mało sklepów z żabą w herbie. Bytom Odrzański, śliczne barokowe ciasteczko z pomnikiem Kota w Butach na rynku, zachęca do snucia banalnych historii o tożsamości miejsca, więc staram się nie ulec tej pokusie. Interakcje z przechodniami są bardzo miłe, bo jak często w tym rejonie, zdarza mi się wdawać w krótkie rozmowy. Nad wejściem do zabytkowego ratusza (atrakcja dla tropicieli symboliki wolnomularskiej) jakiś zwierz wcina nieszczęśników i domyślam się, że to ilustracja biblijnej przypowieści o tym, że nie wolno śmiać się z łysych. W Nowym Miasteczku poranna cisza, kotek turla się na ławce przy czyichś okularach. Co rusz piękne murale, w tym jeden w stylu Jana Marcina Szancera – kiedyś mieszkał tu ktoś, kto lubił krzewić kulturę i zdobić. Sklepy wyglądają jak nieczynne, ale trzeba pukać.

O tym, że ziemia lubuska to nie jest kraina spokojna, przypomina jednak rozmach pewnej stacji benzynowej na mojej trasie. Wszystko świeci i migocze jak w wesołym miasteczku, nieustannie gra muzyka EDM, nawet toalety wyklejono tapetą w olbrzymie wyszczerzone zwierzaki 3D. Aż czuję, że od tych wrażeń w moich żyłach zamiast krwi płyną energole. Przede wszystkim jednak wszystko jest tutaj duże, zwłaszcza kanapki z jajem sadzonym. Tak, lubuskie to nie rurki z kremem – największa zielonogórska dyskoteka nazywa się X-Demon. Tu trzeba być na maksa, jak największy krasnal w Nowej Soli albo najwęższa w Polsce ulica dostępna dla ruchu drogowego (w Lubsku). 

Nowe Miasteczko i Sulechów / fot. O. Drenda

A Królikowice, czy warto je odwiedzić? Niestety, nie za bardzo. Po prostu lubię króliki i przystaję przy tablicach z króliczymi nazwami. Lepiej jechać dalej.