Centralnym elementem scenografii stworzonej przez Milenę Czarnik do spektaklu „1989” jest dwupiętrowy budynek z charakterystycznym sklepowym PRL-owskim neonem. W szarej Polsce każdy szuka kolorów, w końcu „może nie Rio, lecz mamy też – słońce i plażę / Całkiem niezły kraj, tutaj marzenia spełnią się”, jak chóralnie śpiewają w spektaklu opozycjoniści i ich żony. Budynek jest milczącym obserwatorem zdarzeń, ataków ZOMO i strajków, ale skrywa też wewnątrz prywatne, intymne historie. Jeden pokój będzie w końcu miejscem monodramu Wojciecha Jaruzelskiego (Rafał Dziwisz), który zawadiacko, niczym Najmro, spróbuje flirtować z zakochanymi w Solidarności i przeciągnąć ich na swoją stronę. Ulica stanie się zaś miejscem spotkań partii, debat, rozmów, snucia planów na przyszłość. Dokładnie na odwrót niż w PRL, gdzie opozycja knuła w mieszkaniach.
„1989” to rapowy musical w reżyserii Katarzyny Szyngiery według pomysłu Marcina Napiórkowskiego, który napisał scenariusz razem z Mirosławem Wlekłym. Opowieść zaczyna się od zwolnienia Anny Walentynowicz ze stoczni i pokazuje jego następstwa: protesty, 21 postulatów, karnawał Solidarności, stan wojenny, szykany wobec opozycjonistów, internowania i więzienie. Na końcu Nobel dla Wałęsy, rozmowy w Magdalence, obrady Okrągłego Stołu i zmiana ustroju – szczęśliwy finał. To wielka historia – ta mniejsza toczy się wokół codziennego życia małżeństw Wałęsów, Kuroniów i Frasyniuków, w których losy wprowadzają pierwsze dwie piosenki. Pojawią się też Anna Walentynowicz, Bogdan Borusewicz, Alina Pieńkowska i Henryka Krzywonos.
W spektaklu rozbawieni aktorki i aktorzy w kolorowych strojach wyglądają, jakby właśnie wracali z sylwestra. Przypominają bohaterów serialu „Euforia” albo nowej ekranizacji „My, dzieci z dworca Zoo” z 2021 roku. Wszyscy tańczą i śpiewają o polskiej drodze do niepodległości po wojnie. Śpiewający tłum kojarzy mi się też z poetyką disnejowskich filmów. Aż chce się wierzyć, że nigdzie nie było tak dobrze jak w Polsce w latach 80. – o takich wydarzeniach jak zakatowanie Grzegorza Przemyka nikt tu nie pamięta. Ciepłe kolory, melodie, krzyk, zespół gra, wszyscy są uśmiechnięci. Coś mi tu jednak w tej wesołej scenerii zgrzyta, jest za słodko. Skoro forma spektaklu ma być młodzieżowa, użyję młodzieżowego słowa: trochę krindż.
Nie ma dubbingu
Urodziłem się w 1986 roku. Podkreślam to, bo wszystkie recenzje o „1989”, jakie do tej pory czytałem, pisały osoby o pokolenie lub dwa ode mnie starsze. Pisały bezkrytycznie. Pamiętam, jak w 1989 roku na murek przed moim przedszkolem wskoczyła dziewczynka, skandując „Solidarność!”. Później, nieświadomie, poznawałem sytuację polityczną dzięki „wieczorynce” pełnej zwierząt: lwa, lisów, chomików czy żółwia. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że „Polskie zoo” było satyrą na ówczesną scenę polityczną. Powstało na fali odwilży, pod wpływem zachwytu Solidarnością, ale dostawało się w nim każdemu, a za swoimi personifikacjami nie przepadali i Adam Michnik, i Antoni Macierewicz. Później o Solidarności i transformacji dowiadywałem się z opowieści rodziców i „Gazety Wyborczej”.
„1989” teoretycznie jest skierowany do niewiele ode mnie młodszych -nasto i dwudziestolatków. Mam jednak wrażenie, że bardziej czytelny będzie dla pokolenia boomersów, które Solidarności i przemiany ustrojowej doświadczyło na własnej skórze. Dla młodej widowni przygotowano słowniczek pojęć rozdawany przed wejściem. Jest ZOMO, KOR, opornik czy klawisz. Ale przydałby się także taki dla boomersów, żeby mieli jasność, co to znaczy, gdy Alina Pieńkowska (Karolina Kamińska) „wchodzi cała na biało”, albo w czym rzecz, gdy władze stoczni nie rozumieją postulatów, bo „nie ma dubbingu”. Krystyna Frasyniuk (Katarzyna Zawiślak-Dolny) czeka w kolejce do sklepu „na drop jakichś faktur, nowe wzory”, a Wałęsa podczas debaty z Alfredem Miodowiczem (Wojciech Dolatowski) puentuje sytuację TVP tekstem: „Nie będę mówił co – i do czyjego dziąsła”. Że chodzi o cenzurę, można się domyślić, ale czy to pewne, że starsza publiczność rozszyfruje odwołanie do młodego Maty?
Trzeba jednak oddać twórcom, że niezłych tekstów tu nie brakuje. Rozmowy o nowej ordynacji wyborczej podsumowuje wers: „Ordynacja pogmatwana jak scenariusz «Klanu», dramat! / Jest 40 procent wolne, a 60 ma być dla nas?”. Wałęsa (Rafał Szumera) nie jest tu postacią pomnikową, a wieloznaczną – czasem nawet małomównym mrukiem, który nie liczy się z żoną. Powątpiewa się także w to, jak sprawdzi się jako prezydent – nie jest przekonana zarówno partia („Komuniści wykształceni, patrzą z góry, ze zdziwieniem / Na robola bez matury, który nic o świecie nie wie”), jak i koledzy („Mazowiecki i Geremek mają teraz zrobić szefem / Gościa, który w zawodówce radził sobie tylko z wuefem”). Silną ręką rządzą kobiety, które bez ogródek komentują „luksusowe” przetrzymywanie Lecha w Arłamowie i jego opowieści o tym czasie („W tym, co się wtedy tam stało / Jest jednak coś dziwnego / A twoja wersja składa się słabo / Jak polska podróba lego”).
Muzykę do spektaklu skomponował Andrzej „Webber” Mikosz, znany z duetu Łona i Webber. W rapie, także polskim, który czerpie z brytyjskiego grime’u czy agresywnego trapu z USA, najważniejsze są dobre soundsystemy, bity, tłuste basy. W „1989” na scenie odtwarza je czteroosobowy zespół: bas, gitara, klawisze, perkusja. To niepotrzebne, nie o aranżację przecież chodzi, wystarczą oszczędne środki – linia basu, zsamplowana melodia i bit, idealnie do treści. Zespół to wszystko spłaszcza – to nie metalowa Furia w „Weselu” Klaty, która wzmacnia przekaz ciężką muzyką, a dodatkowo także imponująco wygląda. Natomiast do młodego pokolenia bardziej przemawiają produkcje elektroniczne, które lepiej pasowałyby do rapowanych partii i których twórcy też często sięgają w przyszłość. Na przykład tacy artyści jak Pejzaż, który w disco, balearic, downtempo i ambient wplata wokalne sample m.in. Jerzego Połomskiego, Haliny Frąckowiak, Edyty Geppert czy Czesława Niemena, albo PRO8LEM, który pierwszy mixtape oparł na samplach z lat 70. i 80., a później tworzył m.in. z Majką Jeżowską albo zespołem Wanda i Banda.
Koniec niewidzialności
„1989”, reż. Katarzyna Szyngiera, dramaturgia: Marcin Napiórkowski. Koprodukcja Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie i Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego; premiera 2 grudnia 2022Największym atutem „1989” jest eksplorowanie herstorii. Poważniej robi się pod koniec pierwszej części, kiedy opadają blichtr i entuzjazm. Sytuację kobiet pokazuje relacja z Ośrodka Odosobnienia dla Internowanych Kobiet w Gołdapi i sceny codzienności kobiet w polskich domach, kiedy mężczyźni „walczyli o jutro”. Wyzwaniem jest opieka nad dziećmi, rodzicami, teściami. Kobiety są tu siłą napędową i ratują przedstawienie. Kapitalnie gra Dominika Feiglewicz (Henryka Krzywonos) i Małgorzata Majerska (Anna Walentynowicz) – ich świetnie wykonana choreografia autorstwa Barbary Olech to jedno, drugie to flow – o ile w przypadku mężczyzn teksty są czasem niezrozumiałe, rapowane z wadliwą dykcją, aktorki wypluwają słowa wyraźnie i dosadnie.
Teksty kobiet to osobiste opowieści, zebrane przez autorów spektaklu podczas rozmów z żonami opozycjonistów. Danuta Wałęsowa (Karolina Kazoń) żali się, opowiadając, jak zamkniętą osobą jest jej mąż. A Gaja Kuroń (Magdalena Osińska) z detalami opisuje urządzanie mieszkania. Mało to atrakcyjne dla podręczników historii. Małżeńskie relacje są opisywane przy użyciu antyreżimowej terminologii. Krystyna Frasyniuk: „A mnie się marzy tak niewiele / Zatrzymać go 48 godzin”. Danuta Wałęsa: „Unika mnie uparcie jak więzienia / Jak do współpracy go nakłonić zdołam? / I na czym spiszę treść porozumienia? (…) Przeskoczy kiedyś płot własnego domu / By z nami siąść do okrągłego stołu”. To, że Henryka Krzywonos zatrzymała tramwaj i rozpoczęła strajk, jest powszechną wiedzą, ale to, że po pobiciu przez ZOMO poroniła – mniej. „1989” opowiada także o tym. Domowe losy Solidarności to również przejmująca opowieść córki Frasyniuka (Julia Latosińska), która przeżywa odsiadkę ojca w więzieniu: relacjonuje, jak w domu odwiedza je SB, jak matka sobie nie radzi i jest na granicy samobójstwa, wreszcie, że po prostu tęskni („Nie potrafię dziękować ci za to / Jestem dzieckiem, chcę bawić się z tatą”).
W końcu to Krzywonos i Pieńkowska przychodzą do wyglądającego jak lowelas z „Dynastii”, marzącego o Zachodzie Frasyniuka (Mateusz Bieryt), naciskając: „Wrocław, myślisz sobie, to jest jakiś SLAMS / Na zachodzie STAJL, na zachodzie ŚWIAT / A ja ci mówię, ziom, do walki z nami STAŃ”. Kiedy napięcie sięga zenitu, kobiety rapują wspólnie do melodii „Szklanek” Young Leosi: o tym, że mają dość siedzenia w domach i płakania po kryjomu. Aż solidarnościowa niemoc, czy raczej złość, łączy się ze współczesną perspektywą Strajku Kobiet: „Na ulicach miast wiele nas, dopadniemy was / Zegar tyka już, przyjdzie czas, dopadniemy was / Nie pomoże huk ani gaz, dopadniemy was / To jest żywioł, który burzy mury, naprzód marsz!”.
Kwintesencją wątku walki o widoczność kobiet jest przemowa noblowska Danuty Wałęsowej, która w Sztokholmie odbierała nagrodę w imieniu męża: „Więc patrzę na was, patrzę wam prosto w oczy i odbieram tę nagrodę w imieniu wszystkich kobiet,
W imieniu wszystkich dzieci, wszystkich wykluczonych, nie jako czyjaś żona, tylko jako człowiek, / Nie musimy się ukrywać, bo jesteśmy niewidzialne, świat się o nas nigdy nie dowie / Więc podnoszę naszą sprawę, głoszę naszą pochwałę, w tej nigdy niewygłoszonej przemowie / By w przyszłości pamiętano, że nie tylko mężczyźni walczyli, żeby świat zmieniać / Aby nie tylko mężczyźni o mężczyznach opowiadali historię przez kolejne pokolenia / My też byłyśmy w stoczni, byłyśmy na ulicach, nim zepchnięto nas w strefę cienia / Ewa, Joanna, Henryka, Ela, Alina – zasługują, by wymienić je z imienia”.
Wrażliwy mit
To za mało na pozytywny mit. W „1989” nie ma miejsca dla tej części społeczeństwa, która pracowała w zamkniętych lub sprzedanych po zmianie ustroju PGR-ach albo Stoczni Gdańskiej. To do dziś wymowne symbole skutków ubocznych – kosztów ludzkich – transformacji.
W przerwie spektaklu jakiś pięćdziesięcioletni mężczyzna powiedział do trzydziestolatków we foyer: „Wy jesteście młodsi, to tych czasów nie pamiętacie”. Moim zdaniem, aby opowieść o przeszłości była ciekawa, powinna także opierać się na teraźniejszości. Tymczasem „1989” to tylko otwieranie archiwów. Mam wrażenie, że zachwycić może przede wszystkim beneficjentów systemu, który powstał na gruzach transformacji. Trudno zresztą liczyć na to, że pójdą na niego tłumy, do czego aspirują twórcy (Napiórkowski: „Polska potrzebuje dziś pozytywnej opowieści w tym sensie, w jakim koncepcji tej używa się w psychoterapii”), skoro od grudnia do lutego będzie wystawiony łącznie 16 razy w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie i w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim, które są jego współproducentami.
Spektakl Szyngiery to przekonywanie przekonanych, trochę jak to, co wydarza się co cztery lata w polskich wyborach – kontynuacja obecnego od lat 90. wolnościowego dyskursu transformacji, w którym w niepamięć spycha się socjalną stronę Solidarności. Powtarza się, że walczono o wolność, zapominając, że był to ruch, który miał początek w walce o prawa pracownicze: o ochronę, poszerzenie albo zabezpieczenie praw socjalnych, emerytury, podniesienie pensji, prawo do wypoczynku.
Dlatego w „1989” zabrakło mi jeszcze jednego małżeństwa: Andrzeja Gwiazdy i Joanny Dudy-Gwiazdy, którzy ten socjalny aspekt podkreślali. Mogłoby to być wspaniałe studium przypadku – tego, jak środowisko ich odrzuciło i zepchnęło na margines. Mogła to być okazja do prześledzenia, jak kumulował się potransformacyjny gniew, szybko sklasyfikowany jako prawicowo-zaściankowy, a później skanalizowany przez populizm. Dzięki temu lepiej zrozumielibyśmy to, co dzieje się w Polsce dziś. Bo dla wielu rok 1989 to nie symbol porozumienia ponad podziałami i początku zgody, ale ustawka ponad głowami społeczeństwa między Solidarnością, władzą i Kościołem. Jak przekonać do pozytywnego mitu tę część społeczeństwa, która wówczas utraciła bezpieczeństwo i została wypchnięta na margines?
Zwątpienie w „1989” pojawia się na chwilę, w utworze „A co, jeśli się uda?”, genialnym tekście napisanym przez Łonę i zarapowanym przez Marcina Czarnika. Jego Kuroń, w pewnym momencie konkurent Wałęsy, jako jeden z nielicznych dostrzega skutki uboczne transformacji. W rogu sceny dyskutuje z Frasyniukiem: czy wolna Polska ma być wrażliwa społecznie czy wolnorynkowa? Siedząc w fotelu niczym Stańczyk, wróży mroczną przyszłość podzielonego kraju. To najmocniejsza i najlepiej zagrana męska rola w spektaklu, szkoda, że nie została pogłębiona przez twórców. Akcja sztuki teoretycznie zamyka się w 1989 roku, choć przyszłość pojawia się w gdybaniu. To w sumie zrozumiałe: w tym pozytywnym przekazie niewygodnie byłoby pokazać, jak kilka lat później Kuroń jako przyszły minister pracy będzie rozdawał grochówkę, słynną kuroniówkę, która stanie się synonimem zasiłku dla bezrobotnych. Dla niej w słowniczku pojęć miejsca nie wystarczyło.
Skupianie się wyłącznie na pozytywnym micie przypomina nieustanne pisanie polskiej historii heroicznej, która jest jak disnejowska bajka, w której „wszyscy żyli długo i szczęśliwie”, choć nikogo nie interesuje, jak dokładnie żyli. Twórcy „1989” zainspirowali się amerykańskim „Hamiltonem” Lin-Manuela Mirandy o życiu ojca założyciela Stanów Zjednoczonych. Tylko że ten musical sprzed siedmiu lat dzielą od opisywanych wydarzeń ponad dwa stulecia. „1989” powstało raptem trzy dekady po przemianie – i cały czas odczuwamy skutki tego, co się wówczas wydarzyło.
Nowe pokolenie wychowane po 1989 roku w wolnej Polsce ma inną perspektywę. Jak pisze Jarosław Kuisz w książce „Koniec pokoleń podległości”, nie jest zanurzone w podziale postkomunistyczno-postsolidarnościowym, prędzej w podziale międzypokoleniowym. Stare konflikty i historie to nie jego doświadczenia. Nie dlatego, że zoomersi to nihiliści albo symetryści, tylko dlatego, że świat się zmienia. Zoomersi i boomersi nie spotykają się na Strajkach Kobiet, protestach w sprawie ocieplania klimatu i pod sądami, mają rozbieżne priorytety.
To stąd ten zgrzyt w „1989”, opowieści, która rozmija się z rzeczywistością, dodatkowo podlanej sosem z polskiego bagienka i jałowych sporów, które nakręcają przeciwników rządu (jest oczywiście kilka żartów wymierzonych w obecny polski rząd). Tymczasem żeby znaleźć „jakiś hit, co nas nie podzieli, lecz połączy”, najpierw trzeba naszą najnowszą historię odbrązowić. Wtedy będzie można zacząć budować wspólnotę.