Czarne przeznaczenie
koncert Behemota, fot. Olga Wiącek

17 minut czytania

/ Muzyka

Czarne przeznaczenie

Jakub Knera

Chętnie posadziłbym bohaterów metalowych książek Szubrychta i Joņevsa naprzeciwko siebie. Ich obrazy dorastania w postsowieckiej rzeczywistości wschodniej Europy świetnie się uzupełniają

Jeszcze 4 minuty czytania

Scena pierwsza. Połowa lat 90., spędzam wakacje na Kaszubach, odwiedzamy z rodzicami Kościerzynę. W sklepie spożywczym przy rynku jest dział z prasą – trafiam na jakiś młodzieżowy periodyk, a w nim cykl „subkultury”. W środku: depeszowcy, skejci, skinheadzi, punki, ale najbardziej pamiętam inną grupę: metalowcy.

Wydawali się najmniej określeni, nie przynależeli do jakiegokolwiek ruchu czy zjawiska. „Punkowcy i rastafarianie, Perfect i Lombard, Jan Pietrzak i Franek Kimono – wszyscy dzisiaj przyznają się do obalania komuny, tylko metalowcy się bawili w horrory, głupole jedni”, pisze Jarek Szubrycht w książce „Skóra i ćwieki na wieki”. Tak byli i tak są postrzegani przez wielu do dziś. A przytoczone zdanie świetnie uzasadnia sens napisania tej książki. Metale bywali demonizowani, spychani na margines, rzadko kiedy traktowano ich poważnie. Czarne stroje, makijaż, turpistyczne nastroje, kostki z wszywkami, quasi-filozoficzne rozmowy. Przez społeczeństwo klasyfikowani byli trochę jako dziwacy, trochę jak wyrzutkowie.

Wreszcie dostajemy kompendium wiedzy na ten temat – pomnika z niego nie będzie, jest wnikliwy opis zjawiska, nieodłącznego elementu polskiej alternatywy, a może i kontrkultury końcowego PRL-u i Polski po transformacji ustrojowej. Szubrycht, dziennikarz o metalowej prominencji (metalu słuchał, opisywał go, promował i grał), wspomina swój rodowód na tle zjawisk społeczno-kulturowych, kreśląc subiektywną encyklopedię na temat tej subkultury. Opisuje to, czego doświadczył, z kronikarską dokładnością, ale zjawisko warto traktować szerzej – jako doświadczenie wspólnotowe. Jeśli odjąć muzyczną estetykę, dorastanie pokoleń w kapitalistycznej Polsce doby lat 90. wśród wielu różnych subkultur wyglądało podobnie. Dlatego może to być materiał atrakcyjny nie tylko dla znających na pamięć całe dyskografie Venoma, Mayhem, Kata czy Behemotha. 

Kroniki metaluchów

Szubrycht opisuje, jak kiełkowało zainteresowanie gatunkiem w mediach. W „Non Stop” miejsce poświęcał mu ówczesny naczelny, Wojciech Mann, który później w radiowej Trójce prowadził audycję „Metalowe tortury”. Magazyn „Na przełaj” wydawany przez Związek Harcerstwa Polskiego opisywał jego najbardziej ekstremalne odmiany tuż obok wierszy księdza Twardowskiego. Dziś, w dobie clickbaitów ciężko sobie coś takiego wyobrazić nawet w internecie.

Jarek Szubrycht, „Skóra i ćwieki na wieki”. Wydawnictwo Czarne, 328 stronJarek Szubrycht, „Skóra i ćwieki na wieki”. Wydawnictwo Czarne, 328 stron, w księgarniach od października 2022Autor ze szczegółami przybliża cały „podziemny przemysł” metalowy. Handlowanie plakatami – kiedy za wizerunek Samanthy Fox i Sabriny można było dostać Iron Maiden, Halloween czy Judas Priest; przegrywanie albumów – na zagraniczne kasety kupione w pewexie lub polskie, produkowane w Gorzowie Wielkopolskim – na zlecenie lub samodzielnie w domu, gdy w latach 90. pojawiły się magnetofony dwukasetowe. Nośnik nierozerwalnie związany z gatunkiem podkreśla okładka zaprojektowana przez Macia Morettiego – kaseta przygotowana w myśl zasady „zrób to sam”, z dopiskami i obfitymi grafikami; nieodłączny autorski zamiennik albumów z Zachodu. Starsze pokolenia metaluchów – to słowo jakoś fajniej brzmi – będą wspominać to z rozrzewnieniem, najmłodsze, które mogą kupić takie „Reign in Blood” Slayera na wyprzedaży w Biedronce (widziałem w tym tygodniu!) niekoniecznie.

Uczenie się metalu było jak uczenie się życia, nie zawsze łatwe. Dla wielu pierwszym zetknięciem z najcięższą muzyką była „Akademia Pana Kleksa” i słynny Marsz Wilków z piosenką TSA pod tym samym tytułem. Przed rokiem w ankiecie VHS Hell, inicjatywie poświęconej kinu klasy B, ale też polskiej kinematografii, kilkaset osób wskazało, że właśnie ta scena była największą traumą dzieciństwa.”

Kogo nie zraziła straszna scena z psychodelicznej bajki, uczył się wymawiania nazw kapel, tworzył ziny, organizował imprezy, zapuszczał włosy. Ich długość irytowała rodziców, nauczycieli i księży; charakterystyczny look zapewniały skóra, dżinsy, piny i naszywki. Potem też koszulki identyfikujące metalową brać. Dziś, tak jak płyty, T-shirty z nazwami można kupić w sieciówkach, a noszą je osoby, które o muzyce metalowej nie mają zielonego pojęcia.

Chociaż Szubrycht opisuje metaluchów w superlatywach, nie pomija milczeniem ich szowinistycznych czy seksistowskich zachowań, brutalności, ale i nagłośnionych konfliktów, morderstw czy słynnego już palenia kościołów przez Varga Vikernesa (stąd zresztą wzięło się powiedzenie „jaram się jak kościół w Norwegii”, używane po ogłoszeniu programu metalowego festiwalu). Dużo w tym jednak dystansu – dziennikarz na wiele zjawisk patrzy z przymrużeniem oka, niektóre komentuje nawet ironicznie. Podsumowuje chociażby, że nazwy zespołów statystycznie najczęściej wywodzą się od słów religijnych, militarnych czy mitologicznych, co jest do tego stopnia symptomatyczne, że w sieci krążą nawet generatory nazw – jedni potraktują to jako żart, inni jako zalążek przyszłej kapeli.

Jednocześnie Szubrycht wskazuje, że metalowa scena nie utknęła w całości w kamieniołomie, czego dobrym przykładem jest progresywny Roadburn Festival, na którym grają nie tylko nowatorskie, poszukujące składy, ale prowadzone są chociażby dyskusje na tematy genderowe. W efekcie czego może się okazać, że kipiący testosteronem powermetalowy Sabaton, który otoczony militarną scenografią wykonuje piosenki poświęcone historycznym bitwom (w tym „Uprising” o powstaniu warszawskim), za jakiś czas zostanie okrzyknięty zespołem gejowskim.

Najlepszy doom to black

Scena druga. Jestem w gimnazjum, wszyscy noszą glany. Własne kieszonkowe nie pozwala jeszcze na porządne zakupy, więc zwracam się z prośbą o wsparcie rodziców. Wysokie buty to dla nich rzecz nie do przełknięcia, więc w drodze kompromisu kupują mi glany krótkie. I nawet godziny katowania „Master of Puppets” czy „Roots” w pełnym skwarze, które raz o mało nie przyprawiają mnie o udar, nie sprawią, że zostanę uznany za metala. Jestem raczej półmetalem, nie zmierzam do jądra ciemności. Dla normików (jak często pisze Szubrycht) to pewnie wystarczy, dla metaluchów nie.

Niemal równolegle z książką Szubrychta ukazuje się po polsku „Jelgava ’94”, debiut łotewskiego pisarza Jānisa Joņevsa. Wydana w 2013 roku, do tej pory została wydana w 10 krajach; Polska jest jedenasta. Wychodzi w fantastycznej serii Bałtyk gdańskiego wydawnictwa Marpress, której celem jest prezentowanie polskiej publiczności nieznanej literatury naszych nadmorskich sąsiadów.

„Jełgawa ’94” zdobyła Nagrodę Literacką Unii Europejskiej w 2014 roku, pięć lat później doczekała się ekranizacji. Okładka i tytuł różnią się od oryginału „Doom ’94”, wypisanego charakterystyczną metalową białą czcionką na czarnej okładce. Angielskie słowo ma więcej konotacji – poza nazwą podgatunku muzycznego podkreśla też beznadzieję świata (ang. doom to los, doomed – skazany na zagładę). Połowa tłumaczeń w Europie wykorzystała go bez zmian, wskazując jako punkt wyjścia subkulturę, połowa podkreśliła miasto, zwracając uwagę na społeczno-geograficzną lokalizację i towarzyszące jej przemiany.

Jełgawa znajduje się 40 km od Rygi. To „szary, smutny krajobraz. Pięćdziesiąt lat temu miasto zostało obrócone wniwecz. Wszystko, co nie spłonęło, było ruiną. Jełgawę wybudowano od nowa – pięciopiętrowe domy, więzienia, magazyny”, jak pisze na początku Joņevs. Jasny sygnał: akcja nie toczy się w centrum, a na uboczu, bez perspektyw, co tylko utrudnia hartowanie nastoletniej tożsamości. Łotewska historia zaczyna się od śmierci Kurta Cobaina w 1994 roku (a więc dobrą dekadę później niż „Skóra i ćwieki na wieki”), która w życiu głównego bohatera, także Jānisa (autor, podobnie jak Szubrycht, odcina się od określenia książki mianem autobiograficznej), przewartościowuje zastany porządek. Wcześniej zasłuchany w grunge, sięga po metal, który eksploruje z przyjaciółmi o wymownych ksywach: Zombie i Śmierć.

Metal wypiera szarą codzienność nastolatka – szkoła i sprawy rodzinne schodzą na drugi plan na rzecz rosnącej kolekcji kaset: „Mogłem zająć się tak miłym dla młodego umysłu porządkowaniem i klasyfikowaniem. Było tu sporo doomu, solidna porcja death metalu, odrobina thrashu”. Szczytuje jednak przy black metalu, uznawanym przez bohaterów za najbardziej ekstremalną formę muzyki metalowej (najbardziej popularną także wśród polskich artystów). Szubrycht z perspektywy dziennikarskiej rozkłada na czynniki pierwsze specyfikę gatunku („prymitywne, antymuzyczne, piwniczne rzężenie, granie programowo niedoskonałe”), bohater Joņevsa mówi bardziej wprost – dla niego black „był kolejnym wiadrem dynamitu wrzuconym do płonącego ogniska”.

Jānis Joņevs „Jełgawa ‚94”. Przeł. Daniel Łubiński, Wydawnictwo Marpress, 344 stronyJānis Joņevs „Jełgawa ‚94”. Przeł. Daniel Łubiński, Wydawnictwo Marpress, 344 strony, w księgarniach od września 2022Do wynurzeń w „Jełgawie ’94” najczęściej dochodzi w trakcie pijackich imprez. Są trochę jak filmiki, które nazajutrz rano powinno się skasować i nie pokazywać nikomu. Ale czasem jest w nich coś z metalowej filozofii, na swój sposób mówiącej o sprawach ostatecznych:

Nastał kres tej drogi – wszystko zrobiło się czarne, niczego więcej być nie mogło, osiągnęliśmy cel. Jeszcze nie tak dawno zdawało mi się, że doom metal to koniec wszechświata, ale teraz ze Śmiercią sterczeliśmy przy kaseciaku, a on mówił:

– Najlepszy doom to black. Automatycznie przetłumaczyłem sobie to zdanie w głowie: Najlepsze przeznaczenie jest czarne.

Jānis, Śmierć, Zombie i reszta towarzystwa żyją raczej bez głębokich przemyśleń, koncentrują się na tym, jak bez kasy się napić, dostać na koncert, pojechać do Rygi lub założyć zespół. Cytaty z bohaterów Joņevs zwięźle wplata pomiędzy imprezowy amok, subkulturowe bójki, samotne wyprawy nocą, metalowe festiwale.

W momentach przebłysków bohaterowie na swój sposób kategoryzują tematykę piosenek: blackmetalowcy śpiewają o Księżycu („O tym, że lśni, o zaćmieniach, o pełni albo innych pozycjach”), diable, demonach, lodzie; deathowcy śpiewają o sprawach filozoficznych („dużo o śmierci. O jedzeniu zwłok”), a doomowcy o złamanych sercach („Samobójstwa też są w cenie”). Brzmi śmiesznie, ale wprowadza to ludzki pierwiastek do niezobowiązujących rozmów i mamrotań, które można poważnie, ale nie trzeba.

Szubrycht opisuje skrupulatnie całe zjawisko z gorliwością wikipedysty, Joņevs skupia się na emocjonalnych przeżyciach, środowiskowych akceptacjach lub odrzuceniach, miłosnych czy kumpelskich wzlotach i upadkach. W obu przypadkach metal jest siłą napędową nowej, post-PRL-owskiej lub post-ZSRR-owskiej rzeczywistości. Łotysz łączy intymny pamiętnik nastolatka, który próbuje odnaleźć się w świecie i subkulturze, z dokumentalnym opisem kształtowania się niepodległości Łotwy. Polak pokazuje podobieństwa w kontrkulturowym potencjale metalu okresu PRL-u i kapitalizmu. I tu, i tu rządzą chaos, niedookreślenie, młodzi poszukują tożsamości. Metal ma w tym pomóc. Piosenki nie raz podtrzymują przy życiu.

„Jak się prawidłowo słucha piosenek? Czy trzeba sobie wyobrazić siebie jako bohatera tej piosenki, czy próbować odnieść jej treść do własnego życia? Czy piosenka jest o mnie, czy ja jestem o piosence?” – czytane teraz brzmi jak banał, dla nastolatka to być lub nie być. Joņevs jest w stanie świetnie to uchwycić.

Kasza kipi wzdłuż ścianek garnka

Chętnie bym bohaterów obu książek posadził naprzeciwko siebie. Obrazy pokolenia i dorastania w postsowieckiej rzeczywistości we wschodniej Europie – w wersji reportażowej, trochę chłodniejszej, oraz powieściowej, bardziej emocjonalnej – świetnie się uzupełniają. Jedni i drudzy przegrywają kasety na potęgę, wysyłają fanziny i flyersy, chodzą na giełdę, gwiazd gatunku słuchają na nośnikach, a lokalnych zespołów na koncertach.

Zarówno Polska, jak i Łotwa po 1989 roku nie ułatwiały życia nastolatkom przechodzącym z dzieciństwa w dorosłość – z przemodelowaniem ustrojowym z gospodarki centralnie planowanej na wolnorynkową nie radzili sobie przecież dorośli. U obu autorów metal jest formą ucieczki do świata tworzonego na własnych warunkach, próbą miękkiego lądowania. Pomagają alkohol, narkotyki czy imprezy, ale też zaangażowana działalność z misją: promowanie muzyki, pożyczanie albumów, wreszcie granie w zespole. Szubrycht pisze: to budowanie wspólnoty, „sprawdzanie łączności”, by nie dać się „pożreć ciemności”.

Polski autor zauważa przy okazji, że skoro punkowcy buntowali się przeciw komunizmowi, to metalowcy – przeciw katolicyzmowi. Może tu tkwi odpowiedź na pytanie, dlaczego w dyskursie tak długo byli postrzegani jako inni. Joņevs puentuje stosunek świata do tej subkultury wymowną sceną podczas jazdy autostopem. Przy dźwiękach V symfonii Beethovena kierowca pyta bohaterów, czego słuchają, a ich stroje i odpowiedź („Cannibal Corpse!”) wywołują u niego irytację, w końcu wybucha: „A dlaczego nie wyglądacie normalnie? Wiecie dlaczego? Powiem wam! Bo wcale nie chcecie być normalni. Uważacie, że to głupie. Myślicie, że jesteście od wszystkich mądrzejsi!”.

Szubrycht merytorycznie niczym profesor na wykładzie tłumaczy rzeczy dla członków subkultury oczywiste, dla postronnych być może zupełnie obce. Jak headbanging:

Może to być ruch z góry na dół, takie bardziej energiczne potakiwanie, ale lepiej wyglądają tak zwane młynki, czyli ruchy okrężne, z głową wychyloną do przodu, albo ósemki, kręcone w poziomie. Co zrobić z rękami, kiedy macha się głową? Nie powinny zwisać luźno wzdłuż tułowia, bo to źle wygląda i sugeruje niepełne zaangażowanie. Przy wyjątkowo intensywnym headbangingu dopuszczalne jest podparcie – nogi rozstawione szeroko, dłonie nieco powyżej kolan, głowa i ramiona wysunięte do przodu, dupa wypięta. Tu pracuje tylko kark, wirują włosy.

Oczami wyobraźni widzę, jak ten dokumentalny opis czyta Krystyna Czubówna, a na ekranie w zwolnionym tempie wyświetlana jest impreza metaluchów. U Joņevsa to doświadczenie metafizyczne:

Ideą headbangingu było osiągnięcie transu za pomocą nokautu, zaatakowanie fortecy własnej świadomości – mózgu. Energiczne potrząsanie głową sprawia, że kasza zaczyna kipieć wzdłuż ścianek garnka, a nasz wewnętrzny porządek na chwilę ma szansę oderwać się od myślenia i w bezpośredni sposób zespolić z czystą egzystencją… Krótko mówiąc, jest to forma medytacji. Oczywiście to również wymowne przypomnienie światu, że masz długie włosy, takie machanie siusiakami w pewnym sensie, tylko subtelniejsze.

Brawa dla tłumacza Daniela Łubińskiego!

Pochwała metalu

Scena trzecia. Czerwiec 2022, Mystic Festival w Stoczni Gdańskiej. Spaceruję między scenami, mijają mnie trzydziesto-, czterdziesto-, pięćdziesięcio- czy sześćdziesięciolatkowie w skórach z pieszczochami, naszywkami, kolczykami. Zupełnie jak ta banda za czasów nastoletnich. Myślę: jak można z tego nie wyrosnąć?

W metalu Polska jest potęgą na świecie. Miało się udać już w latach 80. z płytą „Heavy Metal World” TSA, ale musieliśmy poczekać do XXI wieku. Takie zespoły jak Vader, Decapitated, Graveland, Mgła czy Furia, która gra nawet w „Weselu” Jana Klaty („Furia się nie przekształca w projekt dla niemetalowców, to niemetalowcy przekształcają się w ludzi potrafiących z tym obcować” – mówi Nihil, założyciel zespołu), są znane na całym świecie fanom gatunku. Albo i danie główne: Behemoth, który w Polsce jest kojarzony z kółkami różańcowymi przed klubami albo ciąganiem Nergala, lidera grupy, po sądach, a w USA zapełnia stadiony, na jego koncerty przychodzą gwiazdy ciężkiej muzyki. Wiele zespołów zrywa z wizerunkiem poważnego macho, wiele chce pokazać metal w innym świetle – jak Nocny Kochanek, który gra parodię gatunku, swego rodzaju metalopolo.

Ciekawe, co z tego metalu zostało tym, którzy słuchali go w okresie nastoletnim. Bohater książki Joņevsa pod koniec powieści ma już trzydzieści lat, z metalu wyrósł. Zauważa, jak wygląda dorosłość („Ludzie piją tylko wino, są rozsądniejsi, jest zaledwie parę rozbitych kieliszków, wracają do domu taksówkami”), na imprezie ktoś włącza „My Favourite Things” Coltrane’a, a on mówi, że słucha jazzu. W towarzystwie młodszych pokoleń, którym opowiada o Mayhem, czuje się obco, tak jak kiedyś czuł się obco podczas procesu inicjacji do grupy metaluchów.

To dwie strony metalu, przepraszam, medalu. Jedni z niego wyrastają, inni nie, dla jednych kaseta to przestarzały artefakt, dla innych rzecz kultowa. „Teraz to całe prawdziwe życie nie wydaje mi się poważne”, mówi jeden z bohaterów „Jełgawy ’94”. „Całe to zamartwianie się o pracę i własne miejsce w świecie. Nie tego się uczyliśmy”, rzuca jeden. „Cóż, byliśmy kretynami”, kwituje drugi.

Nie ma co metalu demonizować, nie ma co traktować zbyt poważnie. W obu książkach widać, że metal swoją funkcję spełnił, może i pełni ją do dziś. W przeciwieństwie do ruchu punków czy rastafarian nie był siłą ukierunkowaną na zewnątrz, nie inicjował oddolnych ruchów zaangażowania. Pozwalał natomiast przetrwać w wytworzonej wspólnocie, subkulturowej grupie. Metaluchy nie chciały zmieniać społeczeństwa, tylko siebie.