Szaleństwa i medytacje
Antonina Nowacka (w głębi) i Sofie Birch, fot. Filip Preis

12 minut czytania

/ Muzyka

Szaleństwa i medytacje

Jakub Knera

Koncertów zapadających w pamięć było w tym roku na Unsoundzie mało. Ale jeśli tytułowy autentyzm potraktować jako społeczne doświadczanie muzyki i bycie razem na żywo w postpandemicznej rzeczywistości, to festiwal wykonał swoje zadanie

Jeszcze 3 minuty czytania

„Czy ten festiwal nie mógłby się odbyć bez tematu przewodniego? Nie możemy po prostu słuchać koncertów?” – zapytał znajomy po wyjściu z synagogi Tempel na krakowskim Kazimierzu. W środku, w cyklu „Morning Glory”, trzeciego dnia już zaspaną i lekko skacowaną publiczność Antonina Nowacka i Sofie Birch wciągnęły przed chwilą w mglistą, oniryczną opowieść, opartą na ambientowych, bulgoczących pasażach syntezatora Dunki i mglistych, ale wyraźnych zaśpiewach Polki. Było ciekawie, chociaż trochę za długo, bez wyrazistego szkieletu koncertu; trzeba było pobudzić się potem kawą.

Już od 2010 roku Unsound gra w ten sposób ze słuchaczami – rzuca tematy przewodnie na długo przed ogłoszeniem programu. Był „Horror”, było „Future Shock”, apokaliptyczne i złowrogie „The End”, zwracające uwagę na doświadczanie koncertów „Presence”. Najwięcej do myślenia dały hasła „Surprise” i „Solidarity”. Pierwsze obaliło stereotyp, że lubimy tylko to, co znamy, ale i pokazało, jak dużym zaufaniem cieszy się krakowska impreza. Drugie uwypukliło jej społeczno-polityczny potencjał.

Patrzę na ten zabieg nadawania tagów kolejnym edycjom z dystansem. To sposób promocji i umieszczenia eklektycznego programu w jakichś ramach. Ale zarazem forma sugestii, jak odczytywać program lub poszczególne koncerty, czasem pretekst do żartów – szczególnie gdy niektóre występy są przeładowane ideologicznie, a estetycznej jakości im brakuje. Hasło „Deep Authentic” podkreśla społecznościowy wymiar odbioru muzyki, jego autentyczność, żywe doświadczenie po roku ślęczenia nad onlajnowymi koncertami. Ale prześwietla też to, co słyszymy na scenie. Z podwójną uwagą filtruję koncerty: koncepcję, wykonanie, dramaturgię, nowatorskie podejście. Unsound przyzwyczaił mnie przez kilkanaście lat do wysokiego poziomu wykonawców, więc wtórność, niespójność, czasem teatralność, która przysłania brak treści, są od razu wyczuwalne.

Najbardziej bezpośrednim i niezaplanowanym spotkaniem był występ Angel Bat Dawid. Podekscytowana klarnecistka, oczarowana tłumem, zachęcała do wspólnego śpiewania, opowiadała o poszukiwaniu siebie i autentyczności („Sprawdziłam na stronie festiwalu, co znaczy deep authentic, i okazało się, że nic innego nie robię przez ostatnie półtora roku”). Trochę przy tym odpłynęła, muzyka zeszła na dalszy plan i nie do końca było wiadomo, czy to wykład, koncert, performance czy duchowy coaching w duchu Sun Ra. Za mało było tu w pełni odegranych kompozycji, a więcej chaotycznych improwizacji i rozmów. Występujący przed nią Giant Claw wyłożył karty na stół od razu: jestem online, wszystko powstało wcześniej, dorzucę psychodeliczne wizualizacje, górski krajobraz w tle, słuchajcie. Założyciel Orange Milk Records zakpił sobie ze streamingowych koncertów, kot wił mu się wokół nóg, outfit miał bardziej domowy niż wyjściowy. Zagrał elektronikę buzującą, połamaną, trochę kiczowatą, w duchu postinternetowego kolażu. Było to śmieszne, zdystansowane, bez nadęcia, ale i ciekawe muzycznie, choć za wirtualnym ekranem.

Angel Bat Dawid, fot. Jakub KneraAngel Bat Dawid, fot. Jakub Knera

Rzeczy prawdziwe, namacalne były na zewnątrz: sklepy Kocyk z alkoholem i club mate, śmigające meleksy, rażące żółte parasole RMF FM, z którymi nie radzi sobie uchwała o parku kulturowym, karykatura „Damy z łasiczką” na flagach Krakowskiego Biura Festiwalowego albo resztki stoisk z magnesami, które przetrwały lato. Sceneria miasta to nieodłączny element tego festiwalu i jego dopełnienie: wybieranie najkrótszych tras, wspólne spacery, w tym roku trochę dłuższe dystanse, przejazdy tramwajem.

W Teatrze Łaźnia Nowa siły połączyła Bastarda i trio Jrpej z północno-zachodniego Kaukazu. „Chcieliśmy zagrać razem od dawna, spotkaliśmy się kilka dni temu, a czuję, jakbyśmy znali się sto lat”, zapowiadał podekscytowany Paweł Szamburski. „Gramy muzykę posttradycyjną”, wyjaśniał Bulat Khalilov. Na tym festiwalu muzyka inspirowana tradycją zabrzmiała osobnie, jakby nie pasowała do programu. Lekkość smyczków i uderzenia w bęben Michał Górczyński dopełnił basowym brzmieniem klarnetu. A Szamburski snuł wstęgi, wystukując rytm stopą w scenę. Efektem był współczesny rytuał, bez cepelianych naleciałości. Czerkiesi, którzy mieszkali nieopodal Krymu, w XIX wieku byli ofiarami czystek etnicznych, wielu z nich emigrowało. Muzyka pełniła u nich funkcje uzdrawiające. Unsound nadał jej nowy kontekst, trans wciągnął. Zupełnie inaczej niż przestylizowana, występująca później Eartheater, której akustyczne ballady z kwartetem smyczkowym przerwał niespodziewanie alarm przeciwpożarowy.

Trudno było też odpłynąć, słuchając ścieżki dźwiękowej do remake’u horroru „Candyman”, którą zagrał Robert Aiki Aubrey Lowe z m.in. Karoliną Rec, Hubertem Zemlerem i Spółdzielnią Muzyczną. Wymęczona, odegrana do bólu poprawnie muzyka nużyła, wybijała z rytmu przez przerwy na przekładanie nut. Przełożenie jej na orkiestralną aranżację nie było łatwe, nadanie narracji okazało się niemożliwe. Zabrakło dramaturgii. Jak wydobyć taki potencjał, pokazała dwa lata temu Hildur Guðnadóttir, grając muzykę z serialu „Czarnobyl”, skomponowaną na wielokanałowe brzmienie, zsynchronizowane oświetlenie, ale też przestrzeń: opuszczoną halę fabryki Telkom-Telos. Dla projektu Lowe’a wyjątkowego miejsca zabrakło, a do reszty wszystko zepsuł nadgorliwy oświetleniowiec – sprawiał wrażenie, jakby po pandemicznej przerwie dorwał się do konsolety głodny wrażeń: raz migał wirującymi punktowymi światłami, innym razem włączał pulsującą czerwień.  

Bastarda i JrpejHubert Zemler i Angel Bat DawidQba JanickiAleksandra Słyż
fot. Jakub Knera

Treściwą i przekonującą perkusyjną ekwilibrystykę zaserwowali Miłosz Pękala, Hubert Zemler i Grzegorz Tarwid – przy utrzymaniu narracji w ryzach. Zaczęli od footworkowych akrobacji w stylu Jlin. „Black Origami”, zaaranżowane na zestawy perkusyjne, brzmiało kapitalnie – wplatane stopniowo moogi, toy-piano i rury PCV doprowadziły do interpretacji kompozycji Pendereckiego. Nie czuło się, że to dwa światy, wszystko brzmiało spójnie. Pękala dwoił się i troił; było miejsce na wartką narrację i napięcie utrzymane od początku do końca.

Niedosyt pozostawił Hype Park, przestrzeń na obrzeżach Kleparza, która niestety zastąpiła kultowy hotel Forum. Szkoda brutalistycznego budynku odzyskanego dla miasta przez Unsound dekadę temu. Kapitalizm zrobił swoje, nowi najemcy rozgościli się na stałe. Na Kamiennej żyrandole rodem z „Lśnienia”, dywan i boazerię pamiętające PRL zastąpiły surowe hale, ogromny namiot i różowy goryl. To nie jest klimat tego festiwalu. Oby była to tymczasowa lokacja.

Łączniczką między tymi miejscami była MC Yallah, która wróciła po dwóch latach – jej genialny raperski flow do zawiesistych bitów Scotch Rollex publiczność kupiła od razu. Julek Płoski rozkręcił szalony rejw, przeplatany hardcorowymi rytmicznymi połamańcami, trochę nawiązując do estetyki wytwórni Orange Milk, w której ma zresztą wydać kolejny album. Na swojej „desce dźwięków” – pudle rezonansowym z membranami, strunami, elementami kalimby i werbla amplifikowanym piezo – Qba Janicki grał, jakby chciał zmaltretować instrument.

Popołudniowym koncertom zabrakło kontekstu miejsca – pokroju Kopalni Soli w Wieliczce, opuszczonej fabryki Telkom-Telos czy Muzeum Inżynierii. Po aferze z krakowską kurią sześć lat temu (oskarżenia o satanizm w związku z planowanym koncertem Current 93) szansy na powrót do kościołów raczej nie ma. Choć oczywiście cieszy synagoga. Umiejscowienie niektórych występów w przestrzeniach sakralnych niewątpliwie wpłynęłoby korzystnie na całościowe doświadczenie. Może przejściowy czas pandemii to okazja do sięgnięcia po nowe miejsca albo wdrożenie na Unsound koncertowej idei site-specific?

O ile lepiej w niezwykłym otoczeniu wybrzmiałby uduchowiony set Shackletona, który po dwóch latach w końcu spotkał się na scenie z Wacławem Zimplem (koncert był wstępnie planowany na 2019 rok). Razem z Barbarą Kingą Majewską i Aleksandrą Klimczak zagrali długą ambientową medytację, opartą na dronach, nachodzących na siebie falach dźwięku i zainicjowanym przez Brytyjczyka nieco modlitewnym wymiarze. Szkoda tylko, że linie melodyczne klarnetu i głosów były takie same. Gdyby je zróżnicować, walory wokalistek byłyby bardziej słyszalne, a instrumenty zyskałyby więcej mocy. Swój wyraz miał natomiast mroczny i performatywny koncert „Community of Grieving” Zosi Hołubowskiej i Julii Giertz, na elektronikę i polifoniczne wokale, którego punktem wyjścia był utwór „O, jak fałszywe wszystko”, pokazujący potencjał polskiej muzyki tradycyjnej. Dodatkową wartością koncertu były choreografia i image artystek, a także uszyte z firan stroje.

fot. Jakub Knerakoncert Zosi Hołubowskiej i Julii Giertz, fot. Jakub Knera

Program dzienny festiwalu za bardzo skupił się na przyszłości i technologiach, za mało na teraźniejszości i człowieku, który musi odnaleźć się w postpandemicznej rzeczywistości. Mam wrażenie, że czasem był ułożony tak tylko po to, żeby kolejni przedstawiciele branży mogli wystąpić, czytaj: pojawić się w Krakowie. Jako forma sieciowania branży ma to sens, ale pamiętajmy o widzach, którzy przychodzą poszerzyć swoją wiedzę pozamuzyczną, a trafiają na spotkania o nautofonach lub psychotycznej historii Salford i mogą wpaść w konsternację. Jeśli poprzednią edycję klamrą spinał motyw solidarności, co objawiało się w przemyślanym programie spotkań, odwołujących się do tematów politycznych i społecznych nierozerwalnie związanych ze sceną klubową – to tegoroczny dość mocno się rozjechał. W tym roku spotkania w Pałacu Krzysztofory nie były czymś, na co po nocnych eskapadach i spotkaniach chciało się biec przez miasto – tematy rzadko dawały muzyce podbudowę teoretyczną.

We wrześniu, podczas Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni pozazdrościłem branży filmowej okazji do spotkania. W muzyce taką rolę odgrywa właśnie Unsound. Wiadomo, nie spotkają się tu wszyscy z każdej strony, bo scena muzyczna jest bardziej sfragmentaryzowana niż filmowa. Ale ta niezależna, awangardowa część zjeżdża do Krakowa co roku. Nie po to, żeby się sieciować, wymieniać wizytówkami i załatwiać biznesy (chociaż wiele projektów ma tu swój początek), ale po prostu żeby się spotkać.

Unsound. Deep authentic, KrakówUnsound Festival: „Deep Authentic”,
Kraków, 13–17 października 2021
Kiedyś na Unsoundzie widać było brak proporcji między reprezentacją polskiej i zagranicznej sceny. Cieszy więc obecność w tegorocznym programie wielu premier przygotowanych właśnie przez artystów i artystki z Polski. Unsound jest okazją do spotkania, wymiany myśli, ale i okazją do pracy nad materiałem. Efekt tych spotkań widać potem na scenie: projekty zamówione, których współtwórcy spotykają się w dniu koncertu, nie zawsze wypalają, dłużej planowane kooperatywy – jak ta Zimpla i Shackletona, którzy znają się nie od dziś – przynoszą lepsze efekty. Nawet jeśli efekt końcowy koncertów „Candyman” czy Eartheater nie zachwycał, to swoje umiejętności (chociażby częściowo) mogły tam pokazać twórczynie Spółdzielni Muzycznej, AUDIVI Cracow Vocal Quartet, Resina czy Hubert Zemler. A w hotelu Puro ambientowe poranki uprzyjemniała reprezentacja polskiej sceny.

Niby to oczywistość, ale w pandemicznej rzeczywistości zainteresowanie rodzimymi twórcami jest ważnym sygnałem ze strony Unsoundu: nie odwracamy się od was. W kilku przypadkach taki zamysł programowy stał się też przejawem ambicji. Programerzy festiwalu chcieli pokazać, że to, co na zeszłorocznej edycji działo się online, można z powodzeniem przenieść do realu. 

Podczas koncertu Angel Bat Dawid w ICE odbyła się symboliczna scena, która pokazała, jak ważna jest właśnie możliwość spotkania się. Artystka weszła między publiczność, zaśpiewała i na środku sali trafiła na perkusistę, Huberta Zemlera, którego odruchowo przytuliła, co muzyk szybko odwzajemnił.

Czym więc mógł być tytułowy autentyzm? Realnym doświadczeniem interakcji z artystą? Społecznym przeżywaniem muzyki? Wspólnymi imprezami do rana w Alchemii? Spotkaniem długo niewidzianych znajomych? Wszystkim tym, czego brakowało przez większą część pandemii, kiedy wymęczeni gapiliśmy się w laptopy, oglądając kolejne streamingi. Autentyzm to energia, która jest wynikiem tych wszystkich elementów – w tym wymiarze Unsound wykonał swoje zadanie.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)