My niezależny garaż
fot. Koncert Ewy Braun na festiwalu SXSW w Teksasie, zdjęcie z archiwum Rafała Szymańskiego

31 minut czytania

/ Muzyka

My niezależny garaż

Jakub Knera

Na początku lat 90. mieliśmy silną potrzebę przedefiniowania, znalezienia innej tożsamości niż peerelowska. A jedyną tożsamością, jaką mogłeś mieć, mając paręnaście lat, była twoja własna. Grasz w piwnicy i ta piwnica jest wszystkim. Reportaż o słupskiej scenie punkowej

Jeszcze 8 minut czytania

Jacek Kaczmarek: „Połowa lat 80., stary peerelowski stadion zrobiony z wałów ziemnych usypanych dookoła. W środku, na boisku dwie przyczepy traktorów ze zrzuconymi bocznymi burtami, a na nich czterech kolesi z irokezami i nisko zawieszonymi gitarami. Grali kawałek, który leciał tak: «Drogą jedzie milicyjny wóz / Pal się, pal się jasno, żeby nie zagasło». Dla mnie to był czad: nagle w milicyjnym mieście, gdzie można było dostać wpierdol od mundurowego, trafiłem na taki koncert. Od razu stwierdziłem, że nie chcę być harcerzem, tylko punkowcem i palić te milicyjne samochody”.

Rafał Szymański: „W I Liceum Ogólnokształcącym, do którego chodziłem, był zwyczaj, że każda klasa mogła coś zorganizować na dużej, dwudziestominutowej przerwie. Jedna z nich zaprosiła na aulę zespół Karcer. Dla mnie zobaczenie tych trzech gości grających punka to było coś na skalę tego, co przeżywają dzieciaki, gdy poznają seks albo internet. Poczułem, że to jest to, co chciałbym robić”.

Karcer jest wtedy nieoficjalnym ambasadorem Słupska. Występuje w filmie „Fala” Piotra Łazarkiewicza z 1986 roku, dokumentującym Festiwal Muzyków Rockowych w Jarocinie, gdzie grają trzy lata z rzędu. Różnią się od innych kapel punkowych nie tylko muzyką i tekstami, ale też wyglądem: grają na golasa ze skarpetkami na penisach. Marcin Dymiter: „Nawet jak byłeś chłopakiem z dalekiego osiedla, docierały do ciebie ich kasety – przegrane kilkadziesiąt razy, na których ledwo co było słychać”.

W latach 80. w Słupsku zespołów jest więcej. Gra nowofalowa Trina Papisten, Tabletki od Bólu Głowy, z pobliskiej Ustki przyjeżdża Parafraza. Od 1982 roku Słupski Ośrodek Kultury jest siedzibą zespołu Atman Marka Styczyńskiego. Nagrania z jednego z tamtejszych koncertów trafią na płytę „Brown Session” z 1991 roku. W budynku zespół dzieli salę prób z Karcerem, w efekcie czego powstaje efemeryczny projekt Komitet, który w 1986 roku gra na warszawskim festiwalu Poza Kontrolą.

Sam Słupsk od 1975 roku jest stolicą województwa – to kolejna zmiana w przeoranym po II wojnie światowej mieście. Szymański: „Do 1945 roku byli tu Niemcy, a potem zaczęło tworzyć się nowe społeczeństwo. Zaraz po wojnie przyjechali Polacy, zostało trochę Niemców i Kaszubów, potem, po akcji „Wisła” przyjechali Ukraińcy, później ludzie ze Wschodu: z Litwy i Białorusi, którzy musieli się tu osiedlić. Wreszcie, w 1975 roku zjechali tu urzędnicy z głębi kraju – tworzyło się województwo słupskie, trzeba było powołać nowe polityczne struktury”.

Na tkankę miasta wpływa nie tylko decyzja o powołaniu województwa słupskiego, lecz także sztucznie pompowana gospodarka sterowana. Za czasów niemieckich były to tereny rolniczo-turystyczne – za komuny próbowano to na siłę zmienić. Powstają więc sztucznie przeszczepione fabryki molochy: zakłady Alka, Sezamor, Pomorzanka, Famarol, Kapena, fabryka mebli. Wkrótce zaczną upadać, ale jeszcze chwilę – wciąż jesteśmy w latach 80.

W Słupsku zasadniczą służbę wojskową odbywa Marcin Świetlicki. W 1985 roku na przepustce w pociągu poznaje punkowca z kolorowymi włosami i plakietką Sex Pistols. Odwiedza go później w zakładzie fryzjerskim, który ten prowadzi przy ulicy Zygmunta Augusta. Za jego sprawą poznaje słupskie alternatywne środowisko. Świetlicki trafia na próby zespołu Karcer, potem idzie na ich koncert. „To dla wygłodniałego czegokolwiek innego niż codzienność wojskowa żołnierza było wielkie święto. W szarej peerelowskiej rzeczywistości, tuż po stanie wojennym tylko muzyka była jasnym punktem. Byłem szczęśliwy, że udało mi się na te krótkie momenty przepustek uczestniczyć w innym, trochę lepszym życiu” – wspomina dzisiaj.

Transformacja 1989 ze Słupskiem, jak z wieloma polskimi miastami, nie obchodzi się łaskawie. Ogromne zakłady zaczynają upadać, ludzie tracą pracę. Dużo szkół przyzakładowych, w których kształcono ich przyszłych pracowników, traci rację bytu. Do słupskiego liceum wieczorowego chodzi Jacek Kaczmarek, który pracuje wtedy w Predom Metron (późniejszym Margo), firmie zajmującej się produkcją mebli. Jest świadkiem końca zakładu i zwolnień grupowych. „Projektowano tam krzesła biurowe – trójnóg był produkowany u nas, a siedzisko gdzie indziej. Jak przyszły te siedziska, których były setki, okazało się, że krzesło nie jest w stanie się utrzymać i się przewraca. To był symbol tego skrajnego upadku – gospodarka peerelowska padała na ryj, tak jak to krzesło” – opowiada.

Arek Jastrzębski: „Kończyłem szkołę w komunizmie, w 1988 roku, i nagle przechodziliśmy na inny program, a nauczyciele nie wiedzieli, czego nas uczyć. Jedna kobieta od historii prawie się popłakała na pierwszych zajęciach, kiedy powiedziała, że w 1990 roku w końcu będzie mogła naprawdę uczyć tego, co wie”.

Polska wychodzi z komunizmu i wchodzi w kapitalizm. Nie można jeszcze wyjechać z kraju, chyba że na zawsze. Ludomir Franczak: „Równie dobrze można było mieszkać w Słupsku jak i w Warszawie”. Jest początek lat 90. Z jednej strony beznadzieja, z drugiej strony społeczność, która chce działać, chce coś wykrzyczeć.

Występują

Rafał Szymański – wtedy wokalista i autor tekstów zespołu Guernica Y Luno, basista i autor tekstów zespołu Ewa Braun, dziś urzędnik słupskiego magistratu i członek zespołu Titanic Sea Moon;

Jacek Kaczmarek – wtedy basista zespołu Guernica Y Luno, założyciel zespołu Wszystkie Wschody Słońca oraz sklepu Chaos i lokalu aktywistycznego Czarny Kot, dziś dziennikarz w ogólnopolskim medium;

Marcin Dymiter – wtedy gitarzysta, założyciel i autor tekstów zespołu Ewa Braun i Mapa, dziś muzyk i artysta dźwiękowy;

Arek Jastrzębski – wtedy aktywista, założyciel sklepu Chaos i lokalu aktywistycznego Czarny Kot, dziś dziennikarz ogólnopolskiego medium;

Piotr Sulik – wtedy muzyk zespołów Ewa Braun i Guernica Y Luno, dziś nauczyciel i założyciel zespołu Titanic Sea Moon i That’s How I Fight;

Ludomir Franczak – wtedy wydawca zina „Mózgojad”, organizator koncertów, dziś twórca projektów interdyscyplinarnych i teatralnych.

Gościnnie: Marcin Świetlicki – wtedy odbywający obowiązkową służbę wojskową, dziś poeta i autor tekstów w zespole Świetliki.

Wujku, ciociu, zróbmy koncert punkowy

Muzykę poznają z audycji „Cały Ten Rock” Marka Wiernika, relacji z Jarocina i fragmentów koncertów czy „Kuźni Muzycznej” Piotra Kaczkowskiego. Jeśli mają nośniki, słuchają ich razem: na kasetach kupionych na wakacjach albo przywiezionych z zagranicy. Do tego fanziny i artykuły o muzyce. Kolejnym źródłem są kontakty z ludźmi – można ominąć audycję „Wieczór Płytowy”, ale ktoś na pewno ją nagra. Dymiter: „Pamiętam, jak raz padła zapowiedź, że w radiu będzie emisja singla «Ku przyszłości» Dezertera. Wziąłem kasetę Krzysztofa Krawczyka mojej mamy, zakleiłem ją taśmą i wszystko zarejestrowałem”.

Dymiter i Kaczmarek mieszkają na osiedlu Budowniczych Polski Ludowej (teraz osiedle Niepodległości), Szymański na Zatorzu, a Sulik na „osiedlu wojskowym” – Hubalczyków Górna. Ten ostatni opowiada: „W Słupsku były ze dwa sklepy z kasetami – tymi pirackimi, rzecz jasna – ale głównie to ludzie z załogi i znajomi wymieniali się muzyką”. Pierwsze składy poznaje przez Szymańskiego i Dudzińskiego, późniejszych kolegów z zespołu. Słucha Godflesh, Bolt Thrower czy Betrayer z Koszalina. Dymiter: „Sąsiad z podwórka miał «Computerwelt» Kraftwerk na winylu. Pożyczył mi go na tyle, ile trwała płyta – pobiegłem do domu, wrzuciłem na talerz, nagrałem na kasetę obie strony i szybko musiałem oddać. Dotykanie jakiegoś wydawnictwa, kontakt z materialnością, oryginalna płyta – wtedy to było niezwykłe doświadczenie”. Trafia do nich płyta punkowego L7, albumy noise’owych zespołów. „Bleach” Nirvany poznają, na długo zanim zespół zdobywa popularność w MTV.

W Słupsku działają biblioteki, teatry, jest Dyskusyjny Klub Filmowy i Biblioteka Muzyczna. Koncerty i próby gra się w Słupskim Ośrodku Kultury. Tam występuje Karcer i zespół Dvitvich założony m.in. przez Pawła Sulika – brata Piotra – późniejszego wokalistę zespołu Kinsky. Dymiter: „Budowanie tożsamości lokalnej w duchu DIY to było zmaganie się z dość histerycznymi miksami. Miałeś zalążki czegoś nowego, kontynuację czegoś postpeerelowskiego plus wykwity nowych zachodnich działań w stylu teledysków gwiazd popu”.

Ludomir Franczak: „W Słupsku odbywał się festiwal Totus Mundus, naprzemiennie ze Słupskim Tygodniem Teatralnym, na którym prezentowano niesamowite rzeczy w rodzaju «Emigrantów» Mrożka z Wilhelmim i Damięckim, które do dzisiaj zostały mi w głowie”. Wszyscy się znają, bo to niewielkie miasto – ojciec Franczaka, Antoni, jest reżyserem teatralnym, który w 1976 roku reaktywował założony dekadę wcześniej Teatr Rondo. Ludomir Franczak do wszystkich z instytucji mówi „wujku”, „ciociu”. „Przychodziłem i proponowałem: «Zróbmy koncert punkowy!». A oni się uśmiechali i zgadzali, bo wiedzieli, o co chodzi, współuczestniczyli w sukcesie zespołu Karcer” – wyjaśnia.

Na pierwszy koncert razem z Jastrzębskim zapraszają zespół Nauka o Gównie, grają też Parafraza, Biurokracja i Kalesony Boga Wojny. Franczak jest wcześniej na koncercie Armii, na który przychodzi z 50 osób. Jednak kiedy zapraszają kapele punkowe, przychodzi ponad 300 słuchaczy. Co miesiąc organizują więc kolejne koncerty. Przygotowują plakaty, korzystają z ksero w domu kultury. Są tym pochłonięci – Franczak zamiast iść na studniówkę, organizuje kolejny koncert. Potem w Słupskim Ośrodku Kultury grają m.in. Kinsky, Alians, Ewa Braun, w pewnym momencie nawiązują kontakt z ludźmi z Piły, skupionymi wokół zespołu Alians i Witch World, więc przedłużają trasy zespołów, zapraszają np. folkowo-punkowy Under the Gun z Wielkiej Brytanii. Koncerty odbywają się też w klubie studenckim na terenie Wyższej Szkoły Pedagogicznej [dziś Uniwersytetu Pedagogicznego – przyp. JK]. Ponad setka osób ogląda regularnie zespoły ze Szkocji czy Finlandii. Szymański: „Chodziłem na spędy rockowe i występy kapel pokroju Lady Pank, Oddziału Zamkniętego, TSA czy Perfect z manifestami quasi-politycznymi. A potem okazało się, że to miałkie. Trafiałeś na punk i odkrywałeś nowy świat”.

Zakładają swoje zespoły. Dymiter:Na początku lat 90. była silna potrzeba przedefiniowania, znalezienia innej tożsamości niż peerelowska. Instytucje były naznaczone duchem przeszłości, wisiało nad nimi widmo poprzedniego ustroju. A jedyną tożsamością, jaką mogłeś mieć, mając paręnaście lat, była twoja własna. Grasz w piwnicy i ta piwnica jest wszystkim, co masz”.

Muzyka z garażu

Z Rafałem Szymańskim rozmawiam w kawiarni Cepelin tuż przy słupskim rynku. Przez okna widać ogromny socrealistyczny budynek dawnego kina Millenium, na którego gmachu kiedyś świecił wielki neon. W środku po sali projekcyjnej nie ma śladu, jest Biedronka. Nic nie zostało też po sklepie muzycznym, który był w lokalu obok kawiarni. W drugiej połowie lat 80. Szymański kupił w nim pierwszą gitarę basową, Lunę. „Wydawało mi się, że to nic trudnego grać na basie – po tym, jak usłyszałem jeden, drugi, trzeci zespół, pomyślałem sobie, że też tak potrafię. Moja pierwsza gitara była twarda, miała strasznie wysoką selekcję strun, ale innych nie było”.

Gdyby nie miejsca na kulturalnej mapie Słupska lat 90., ta scena nie działałaby tak prężnie. „Domy kultury to były jedyne miejsca, w których mogłeś grać. Ale tylko wtedy, gdy udało ci się wejść w grafik, między inne zespoły” – opowiada Szymański. „Gdy Ewa Braun zaczynała, mogliśmy grać w piątek wieczorem i rankiem w soboty. Marcin i Darek przyjeżdżali ze studiów w Gdańsku. Robiliśmy długie próby, oglądaliśmy dużo muzyki na wideo”. Żeby załapać się do domu kultury, trzeba wpasować się w grafik, co nie zawsze jest łatwe. Dlatego w pewnym momencie zaczynają grać w garażu rodziców Szymańskiego na Zatorzu. Szybko zaczynają się tam pojawiać także inne zespoły: Ewa Braun, Guernica Y Luno, ale też Silna Wola z Lęborka czy Go-Rich z osiedla. W kolejnych latach dołączą Wolny Tybet i Wszystkie Wschody Słońca. Wszyscy składają się na czynsz i prąd, tworzy się więź. Warunki są punkowe: wytłaczanki na ścianie, dywany na podłodze, farelki, kadzidełka i świeczki. „Zimą graliśmy w kurtkach i staliśmy na oponach, żeby nam nie zamarzły stopy” – mówi Dymiter, z którym spotykam się w Gdańsku, gdzie dziś mieszka. „W czapkach i rękawiczkach czasem graliśmy po 15 minut i było po próbie, bo dłużej nie dawaliśmy rady”.

Ewa Braun na koncercie w Katowicach, fot. archiwum Rafała SzymańskiegoEwa Braun na koncercie w wrocławskim klubie Wagon (2000), fot. Maciek Bielawski

Dymiter zaczyna w drugiej połowie lat 80. od słuchania nowej fali, cold wave, Variete, Joy Division, Warsaw, aż zakłada swój zespół De Stolp [niem. Słupsk – przyp. JK], który gra muzykę nowofalową. Szymański też ma swój skład, Tańczący Słoń – w ich muzyce słychać Joy Division i The Cure. Najpierw widują się na koncertach. Dymiter: „Tak jak i my grali smutną muzę z automatem i gitarami”. Szymański: „Widzisz na scenie trzech kolesi, którzy są ubrani na czarno i grają smutną muzykę. Myślisz: to nasi!”.

Poznają się bliżej na sali prób, do której dostęp jest nagrodą w jednym z przeglądów ówczesnego Młodzieżowego Centrum Kultury. Grają rozbudowane, długie wersje utworów Joy Division. Dymiter: „Pomyślałem o Rafale, że to taki gość, z którym warto byłoby spędzić trochę czasu”. De Stolp osuwa się w niebyt, muzycy grają razem w Tańczącym Słoniu, gdzie borykają się ze zmianami personalnymi, aż w końcu zostają sami. W tym czasie Szymański gra też z Darkiem Dudzińskim w zespole W Nogi. W końcu decydują się połączyć siły.

Szukają nieoczywistego brzmienia, rytmu i faktury. Dymiter: „Jak pisał Adorno, «zmienia się karoseria, a pod spodem wszystko jest to samo»: zwrotka – refren – zwrotka – refren – solo – koniec. Pojawiały się zespoły, które dekonstruowały tę formułę. Równolegle ambient, punk rock, scena no wave rozbijały pewne elementy na nowe cząstki; to mogły być długie formy albo krótkie, ekspresja mogła być nieprzewidywalna. Zniknęły iluzja i pewność, że piosenka raz na zawsze jest zdefiniowana”. Na próbach za wiele nie rozmawiają. „Po prostu graliśmy – czujesz, że jesteś w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu, wśród swoich” – przyznaje Dymiter. Jeden kawałek grają pół godziny, godzinę, a nawet dwie. Szymański: „To był moment zachłyśnięcia się muzyką totalną. Dużo rzeczy nam wychodziło, wzajemnie się inspirowaliśmy”. Przez rok grają tylko próby, w końcu przychodzi czas na pierwszy koncert. Organizują go na własną rękę, jest nieoficjalny – w holu Słupskiego Ośrodka Kultury na poziomie -1, w piwnicy. Zaproszenia rozsyłają po znajomych, wszystko robią sami.

Oficjalnego koncertu zagrać nie mogą ze względu na nazwę: Ewa Braun. Jeden z utworów Tańczącego Słonia nosił taki tytuł, więc Szymański proponuje, aby tak nazwać nowy zespół. Ówczesna dyrektor SOK sugeruje zmianę, co perkusista Darek Dudziński kwituje żartem: „To może zagramy jako Wanda Wasilewska?”. Po roku wynoszą się z SOK-u, grają jeszcze rok w MCK-u i po dwóch latach przenoszą się do garażu rodziców Szymańskiego. „A my powiemy nie! My niezależny garaż!” – wykrzyczy potem w utworze „Niezależny garaż” Guernica Y Luno.  

Romantyzm anarchistyczny

Jacek Kaczmarek często przychodzi na próby Ewy Braun, więc Szymański proponuje mu wspólne granie. „Jak Rafał powiedział, żebyśmy zrobili zespół punkowy, od razu na to przystałem. Pokazał mi, jak mam grać każdy kawałek, jeden po drugim, a ja mechanicznie to po nim odtwarzałem i w ten sposób zacząłem grać w zespole”. Jeśli Szymański próbował wymyślić nazwę przyciągającą uwagę jeszcze bardziej niż Ewa Braun, to trafił w punkt. Guernica Y Luno to hiszpańskie miasto zbombardowane w 1937 roku przez faszystów. Pierwszy koncert w Garażu grają pod koniec maja 1993.

Ewa Braun jest zespołem eksplorującym różne estetyki, bo muzycznie każda ich płyta jest trochę inna. Nagrywają garażowe „Love Peace Noise”, transowe „Esion” czy minimalistyczno-postrockowe „Sea Sea”. Pozytywnie wypowiada się o nich „Brum”, a „Machina” w 1998 roku wskazuje „Sea Sea” jako jedną z pięciu polskich niszowych płyt obok „Statku kosmicznego” Ścianki, „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kur, „Amariucha” Łoskotu, a także „Fudo” Mapy, innej płyty nagranej przez słupszczan.

W przypadku Guernica Y Luno wiadomo, że każda kolejna płyta będzie ostra i punkowa – są nie tyle zjawiskiem muzycznym, ile społecznym. Zespół wychodzi od ludzi – kilka osób na scenie jest przedłużeniem większego środowiska, które w Słupsku w latach 90. próbuje zmieniać rzeczywistość. „Punk rock czy hardcore cały czas muszą się posiłkować tym, co jest społeczne. Nieważne, jak graliśmy na instrumentach, tylko co chcemy przekazać. Zresztą do dzisiaj, jeżeli zespół ma coś do przekazania, to bez względu na to, jak gra, czuć od niego siłę” – wyjaśnia Szymański.

Ewa Braun ma poszatkowane, kontekstualne teksty, treści są poukrywane. Guernica Y Luno jest bardziej deklaratywna, wykrzykuje manifesty. Szymański w sposób natchniony, niczym romantyczny poeta, wypowiada się na ważne tematy, często dotyczące przemocowego systemu. Są aktualne także i dziś, wystarczy spojrzeć na słowa „Odpowiedzialności”: „przemoc policji, przemoc Kościoła, z Ministerstwa Edukacji sterowana szkoła”.

Ewa Braun po wydaniu dwóch pierwszych demówek w październiku 1993 roku jedzie zarejestrować „Love Peace Noise” do studia Roberta Brylewskiego. Objuczeni jak wielbłądy, na miejscu dowiadują się, że cały sprzęt, który przywieźli, jest do niczego. Stopa z Armii pożycza im perkusję, Paweł Piotrowski z Dezertera – bas, a Brylewski – swój wzmacniacz. Do Dymitera mówi: „Ej, tu masz fajną kaczkę, efekt wah-wah, może go użyj?”. Do Szymańskiego: „Zajrzyj pod stół, tam jest bas Maleo”. Ze Słupska do stolicy wyjeżdżają w piątek wieczorem, wracają w poniedziałek nad ranem.

Rachunek za sprzedaż kaset wystawiony przez Roberta Brylewskiego i Studio Złota Skała, fot. prywante archiwum Rafała SzymańskiegoRachunek wystawiony przez Roberta Brylewskiego i Studio „Złota Skała”, fot. archiwum prywatne Rafała Szymańskiego

W 1994 roku jadą w trasę po Europie, dzięki kasecie wydanej przez niezależną chorwacką wytwórnię Kekere Aquarium. Po „Esion” do składu dołącza drugi gitarzysta, Piotr Sulik. W 1996 roku Szymański nawiązuje kontakt z Paulem Wirkusem, który kiedyś był perkusistą Karceru i ma w Kolonii zespół Spokój. Udaje im się zarezerwować Blunoise Studio, w którym pod okiem Guido Lucasa nagrywają „Sea Sea”, znów raptem w kilka dni. „Wiedzieliśmy, że brzmienia, które uzyskujemy na koncercie, nie wykręci nam rockmen z wąsami i płetwą z włosów. Studio w Kolonii to było miejsce kompatybilne z tym, co robiliśmy w tamtych czasach” – wspomina Dymiter. Na wydanym w 1998 roku „Sea Sea” stawiają na minimalizm: redukcja tekstu, rezonująca sekcja, ostre gitary, archetypiczne doświadczanie dźwięku i rytmu, krótkie riffy. Ostatni studyjny album, „Stereo”, ukazuje się w 2002 roku. Nagrywają go w pracowni na Strychu w Sopocie, gdzie Dymiter od dłuższego czasu realizuje z Cezarym Joczynem płyty takich zespołów jak Mordy, Psychocukier, Columbus Duo. Rok wcześniej jadą do USA – dzięki kontaktom Arka Marczyńskiego z Anteny Krzyku grają w nowojorskim CBGB i na festiwalu South By Souhtwest. To nobilitacja, bo w tamtym czasie polskie zespoły estradowe grają jedynie w knajpach polonijnych.

Świetlicki: „Najpierw wyczytałem, że istnieje coś takiego jak Ewa Braun. Potem posłuchałem. Robiło bardzo dobre wrażenie. Rzadko w tamtych czasach można było powiedzieć: «O, czegoś takiego nigdy jeszcze nie słyszałem!». Częściej mówiło się o polskich zespołach: «O, gra jak ta czy tamta zagraniczna kapela». Ewa Braun bardzo charakterną, swoistą, ambitną muzykę prezentowała. I na płytach, i na koncertach. Bardzo mi się podobało. I kompozycje, i brzmienie”.

W tym samym czasie Dymiter poznaje się z Wirkusem i zakładają Mapę. Wysyłają sobie kasety z tematami i pomysłami, nagrywają na kasetach pętle, dopisują komentarze w listach, czasem rozmawiają przez telefon, co przypłacą ogromnymi rachunkami. W końcu spotykają się i nagrywają „Fudo” – stawiają na brzmienie i sampling, szukają innego paradygmatu dla gitary i perkusji połączonych z elektroniką, bliższego dokonaniom chociażby chicagowskiego Tortoise. Muzyka nie miażdży, nie ma dużego napięcia emocji.

Guernica Y Luno staje się kultowa w środowisku niezależnym. Charyzma Szymańskiego, jego teksty i muzyka, którą wymyśla, zapewniają im wysoką pozycję wśród zespołów punkowych. To przede wszystkim okazja do jeżdżenia po Polsce i poznawania nowych ludzi. Przekaz mają romantyczny, ale też radykalny, sporo w nim głębszych treści w przeciwieństwie do wielu punkowych zespołów, których narracja jest dosyć płytka. Kaczmarek: „Mieliśmy poczucie mesjanizmu; koncerty odbywały się w podniosłym charakterze; to było przeżycie polityczne, kulturowe i społeczne. Po 1989 roku wydawało się, że przyszłość należy do nas i że zbudujemy rzeczywistość taką, jaką będziemy chcieli. Poprzedni świat był zły i myśleliśmy, że nie ma szansy przetrwać, bo wszyscy komunistyczni aparatczycy poumierają, a ich biznesy oparte na uwłaszczeniach się rozsypią”.

Grają raptem trzy lata, ale są w czołówce – gdy występują w stolicy, są headlinerem. Kiedy Szymański widzi, że Guernica Y Luno robi się zbyt popularna i na ich koncerty przychodzi po 500 osób, robi sobie naszywkę z napisem „GYL is dead”. „Nigdy nie chciałem być takim zespołem, jakim wydawało mi się, że w punk rocku nie można być – gwiazdorskim. W pewnym momencie musiałem powiedzieć «stop», żeby pozostać wiarygodnym w stosunku do swoich tekstów” – opowiada. „Gdybyśmy nagrali kolejnych dziesięć płyt, na których śpiewamy, że świat jest zły, a system trzeba zniszczyć, to byłby to rock’n’roll, a nie punk”.

Guernica Y Luno podczas koncertu w Łodzi, fot. archiwum prywatne Rafała SzymańskiegoGuernica Y Luno podczas koncertu w Łodzi, fot. archiwum prywatne Rafała Szymańskiego

W 1999 roku własnym sumptem wydają ostatnią płytę, „Święta Religia Anarchii” – zapis koncertu z pierwszej edycji Nocy Walpurgii z 1994 toku, gdzie grali obok Post Regimentu, Złodziei Rowerów czy Piekła Kobiet. Na okładce puszczają wodze fantazji i kreślą political fiction: co by z nimi było, gdyby jeszcze bardziej się zradykalizowali. W formie stylizowanej na prasowe artykuły piszą o tym, że członkowie Guerniki trenują karate i uczą się angielskiego. Zamieszczają spekulacje, jakoby mogli stać za pożarem okrętu wojsk amerykańskich, który w latach 90. przypłynął do Gdyni, i że widziano ich podobno w Nikaragui, Wenezueli czy Peru wśród lewicujących partyzantów. Wiele osób bierze to na poważnie.

Ewa Braun jest świadectwem tego, jak daleko można wyjść od formuły muzyki noise. Guernica Y Luno jest emanacją idei, która scaliła ludzi.  

Bliżej Berlina niż Warszawy

Kaczmarek nazywa Słupsk „miastem milicyjnym” – bo była tam duża szkoła milicji. „Jeszcze w latach 80. moja mama dostała mandat, bo przechodziła przez ulicę Wojska Polskiego nie po pasach. Milicjant, gdy spisywał dane z dowodu, skwitował: «O, pani z bloku przy Hanki Sawickiej 5 [obecnie Generała Andersa – przyp. JK], sąsiadka!»” – wspomina. „Ale nie przeszkodziło mu to w wystawieniu mandatu. I faktycznie okazało się, że on mieszkał w pierwszej klatce, a my w czwartej. Ten klimat milicyjny był w Słupsku bardzo mocny”.

W centrum miasta mieszka natomiast dużo dresiarzy, to giciarnia. „Na Ziemiach Odzyskanych filozofia nowej władzy była prosta: centra miast, te starówki, tak jak w Słupsku, były zasiedlone lumpenproletariatem. Nie było wiadomo, czy Niemcy czasem nie wrócą, więc na wszelki wypadek lepiej nie remontować domów, bo jak wyremontujemy, to będą mieli lepszy powód do tego, żeby wrócić. Nie remontujemy więc i zasiedlamy je tymi najgorszymi” – opowiada Kaczmarek.

W takich realiach w Słupsku powstają dwa nowe miejsca: sklep Chaos z punkowymi płytami i kasetami, a później Czarny Kot – lokal aktywistyczny. Do tego drugiego z dworca kolejowego prowadzi ulica Wojska Polskiego. Kiedy ludzie przyjeżdżają wieczorem do miasta i próbują się do niej dostać, często dostają bęcki. Od milicji – za nic, od giciarzy – za to, że nie są z ich rewiru, od skinheadów – bo są punkami.

Po 1989 roku, skoro granice są otwarte, Kaczmarek korzysta i jeździ do stolicy Niemiec. „Zawsze było mi stąd bliżej do Berlina niż do Warszawy. Wychodziłem o 8 rano za miasto na wylotówkę, do której miałem kilkaset metrów od bloku, i o drugiej mogłem już być w Berlinie”. Jeździ też do Holandii, Szwajcarii i Francji z ekipą z Żółtych Papierów i z Mać Pariadki z Gdańska. Mieszkają w squatach, ogromne wrażenie robi na nich multikulturowy Kreuzberg. Czytają fanziny, postanawiają zostać wegetarianami. „Byliśmy nimi niemal wszyscy w momencie, kiedy w ogóle trudno było cokolwiek kupić. A tam wjeżdża kuchnia turecka, są falafele i to było wow!” – wspomina. Ujmuje go idea infoshopów – wkrótce otworzy taki w Słupsku.

Jastrzębski na początku lat 90. pracuje w słupskim oddziale Polskiego Radia, do którego wciąga Szymańskiego i Kaczmarka. Na wzór Rozgłośni Harcerskiej zaczynają prowadzić audycję „Grzejnik”, która jest emitowana na trzy województwa: koszalińskie, słupskie i pilskie. Puszczają punk rocka, głównie zagranicznego, bo mają do niego dostęp. W 1991 roku Ludomir Franczak wydaje zina „Mózgojad”. Pierwszy numer wychodzi, gdy jest w drugiej klasie liceum. Powstaje w ciągu miesiąca i pojawiają się w nim rozmowy z muzykami Ewy Braun, Silnej Woli czy Kuciapy, grupy, która istniała jedynie przez miesiąc. Do drugiego numeru dołączają rozkładówkę ze świnią w kasku ze swastyką i napisem „Nazi Pigs Fuck Off”, przez co dostają groźby od skinów z całej Polski. Zin rozchodzi się w trzech tysiącach egzemplarzy. Trzeci numer ma format A3, jest składany na pół i ręcznie podkolorowany. Razem z Jastrzębskim równolegle robią gazety na Festiwal Teatrów Niesfornych „Totus Mundus” – co dwa dni na mieście dystrybuują 300 egzemplarzy. Podpatruje ich dziewczyna z „Głosu Pomorza”, w rezultacie od roku 1991 zaczynają robić lokalny odpowiednik „Na Przełaj”, czyli hyde park, w którym każdy może wypowiedzieć się na dowolny temat. Dostają całą stronę – najpierw raz na dwa tygodnie, a potem co tydzień. Nakład: 120 tys. egzemplarzy kolportowanych na województwo słupskie i koszalińskie.

W roku 1990 Kaczmarek zakłada pierwsze stowarzyszenie ekologiczne. „Na ulicach małego i szarego miasta natykałeś się na tablice z informacją, że jest tam przekroczona norma stężenia czegoś” – opowiada. „Wszyscy pokazywali, że są alternatywni – słuchali chociaż The Doors, byli zaangażowani społecznie. Było dużo partii politycznych, powstawały organizacje społeczne i ekologiczne”. Razem z Jastrzębskim na dworcu PKP organizują zjazd Federacji Anarchistycznej, a na tyłach kina Millenium otwierają infoshop Chaos. Ma dwa i pół na dwa metry – to punkt informacji o anarchizmie, drugie tego typu miejsce w Polsce, po B12 w Sopocie. Wymyślają biznes – żeby się utrzymać, sprzedają martensy. Przez długi czas idzie im bardzo dobrze, ale w końcu plajtują. W międzyczasie występują jako Kolektyw Aktywność Społeczna – Sekcja Federacji Anarchistycznej Słupsk i Front Wyzwolenia Zwierząt Słupsk.

Okładka pierwszego numeru zina MózgojadOkładka pierwszego numeru zina „Mózgojad”

W końcu stwierdzają, że założą Stowarzyszenie Przyjaciół Ziemi – osobowość prawną, która umożliwi im faktyczne działanie. Dostają lokal w kamienicy w centrum miasta przy ulicy Sienkiewicza 7, który nazywają Czarny Kot. Organizują koncerty, przyciągają do siebie nastolatków. Udaje się im otrzymać dotację od organizacji, której pierwszym darczyńcą był George Bush senior. Kaczmarek: „Dziś to chichot historii, bo robiliśmy za to anarchistyczną propagandę. Jednak oni chcieli dawać pieniądze na coś innego, żeby post-Peerel się nie betonował, tylko rodziły się ruchy oddolne i demokracja bezpośrednia”. Mają wreszcie budżet na księgową, komputer, skaner i drukarkę – na nich tworzą okładki kolejnych płyt Guernica Y Luno i Ewy Braun.

W pewnym momencie do Stowarzyszenia zgłasza się grupa mieszkańców, która protestuje przeciwko budowie stacji paliw Amoco. Jej przedstawiciele przylatują na rozmowy z Warszawy samolotami: białe kołnierzyki spotykają się z punkowcami. Innym razem inicjują debatę na temat sfałszowania planu zagospodarowania przestrzennego i na rozmowę do studia zaprasza ich TVP Szczecin. Kaczmarek: „Poczuliśmy się ważni i trzeba się było z nami liczyć. Nie byliśmy gówniarzami, których można rozstawiać po kątach. To znaczy byliśmy, ale poczuliśmy przez chwilę, że nie jesteśmy”.

Stara gwardia nie rdzewieje

Świetlicki: „Dziś te ponure skojarzenia z Ludowym Wojskiem Polskim już się zatarły. Słupsk ma urok. Ma wdzięk. Ma klimat. Czuje się bliskość morza. W ubiegłym roku graliśmy w Słupsku jako Morświn. Dzieliliśmy scenę z zespołem Titanic Sea Moon. I był taki jeden numer, że połączyliśmy siły naszych zespołów. I wyszło bardzo pięknie. Ze słupszczanami da się grać. To pewne”.

Marcin Dymiter zwraca uwagę, że transformacja i rodzaj oddolności pozwoliły zafunkcjonować ośrodkom, w których wystarczyło kilka osób z determinacją, by organizować koncerty, zajmować się czymś offowym i nieoczywistym. Dzięki temu w pierwszej połowie lat 90. najważniejszym miejscem na mapie Polski nie była tylko Warszawa, równie ważna były Piła, Nowa Sól, Poznań, Lidzbark Warmiński czy Końskie. W każdym z tych miast grywały słupskie składy.

Franczak: „Siłą Słupska było to, że splotło się tu dobrej wielkości miasto i specyficzna energia tamtych czasów”. Ta sytuacja zmieniła się w 1999 roku, kiedy wprowadzono reformę administracyjną. Nastąpił koniec województwa słupskiego, a wszystkie ośrodki i urzędy przeniosły się do Trójmiasta. Generacja, która tworzyła środowisko, rozpadała się, ale też zaczęła się profesjonalizować. Franczak: „Punk wymagał zbiorowego ruszenia, a w którymś momencie trzeba było zacząć robić rzeczy w inny sposób”.

Szymański wspomina lekturę „Dróg kontrkultury” Aldony Jawłowskiej, która pisała, że każda kontrkultura wcześniej czy później się rozpadnie pod wpływem tego, co sama stworzyła. Ale stara gwardia nie rdzewieje: Jastrzębski i Kaczmarek pracują w mediach, Franczak kontynuuje działania interdyscyplinarne w Lublinie, Dymiter ma niezwykle szerokie pole działalności dźwiękowej. Szymański natomiast od 2019 roku pracuje w słupskim magistracie. Pytam, co by powiedział sobie sprzed 30 lat.

Żadna teoria nie odda tego, co można zrobić w praktyce. Gdy pisałem i śpiewałem teksty w Guernica Y Luno, nie podobało mi się to, co widzę wokół” – tłumaczy. „Przez 25 lat byłem dziennikarzem i widząc miałkość i małą sprawczość tego zawodu, postanowiłem przejść do czynu: spróbować coś zrobić, spalić się w tym albo cokolwiek zmienić. Rafałowi sprzed 30 lat powiedziałbym: «Tylko mówiłeś, ale nie robiłeś tego, ja teraz to robię». Prawda jest taka, że tytuł najważniejszego albumu Guernica Y Luno cały czas jest moim credo: «Wszystkie Sztandary Tak Mocno Już Zostały Splamione Krwią i Gównem, Że Najwyższy Czas Byłoby Nie Mieć Żadnego. Wolność». To hasło mnie nie rozgrzesza, ale pozostaje adekwatne. Nic bym w nim nie zmienił”.