„Złodzieje żarówek” to książka labirynt, skrywająca w pozornie chaotycznej narracji tropy i toposy zanurzone w mikrokosmosie PRL-owskiego bloku. Zaczynamy od podróży bohatera – oto Tadeusz, nastoletni narrator wychodzi z domu rodziców z ważną misją: zmielić kawę, zdobytą specjalnie na zaczynające się już za chwileczkę, już za momencik obchody imienin ojca. Jedyny sąsiad, który posiada odpowiednie urządzenie i może dokonać heroicznego dzieła zamiany ziaren w proszek, mieszka daleko w trzewiach olbrzymiego budynku mieszkalnego, za ciemnymi korytarzami, za stromymi schodami, za nieczynnymi windami i przerażającym strychem. Zanim narrator dotrze do drzwi Stefana i wręczy mu cenny ładunek, będziemy płynąć z nim przez morze anegdot, wędrować przez meandry rozważań o socjalistycznej gospodarce, przemyśle lekkim i ciężkim, niczym Tezeusz błądzić w plątaninie wzajemnych sympatii, antypatii i rodzinnych powiązań sąsiadów. A kiedy tylko ziarno zostanie zmielone, dowiemy się wszystkiego o dniu, w którym matka chłopca skoczyła z balkonu. Ale to za chwilę, za góra pięć minut, za dwieście pięćdziesiąt stron.
Różycki napisał powieść o PRL-u, która na szczęście nie jest sumą prostych nostalgii i kombatanckich wspomnień. Czym jest? Ustalenie tego leży po stronie osoby czytającej, autor podsuwa różne tropy, ale nie podaje odpowiedzi na tacy, nie dopowiada, pozostawia warstwę sensów w lekkim dygocie, jak opisywany blok, stojący na terenach sąsiadujących z szybami kopalni. W jego narratorze jest trochę z mitologicznej żarliwości bohatera „Sklepów cynamonowych”, kiedy szuka pierwotnej materii w trawiących dyskretnie blok ogniu i dymach, trochę z cynizmu facetów z prozy Konwickiego, przyglądających się migoczącym neonom z socjalistycznymi hasłami motywacyjnymi („Radio i telewizja oknem na świat”). Jest też Telemachem, podróżującym po świecie dorosłych, po krainach jeszcze realnych, a już mitycznych, jednocześnie przeżywającym i wytwarzającym opowieść. Wygląda to tak, jakby Różycki jego ustami postanowił stworzyć kompendium symboli komunistycznej Polski. „Złodzieje żarówek” spodobają się osobom, które lubią czytać między wierszami i gotowe są na powolny spacer po literackich piętrach z niezbyt wiarygodnym przewodnikiem.
Tomasz Różycki, „Złodzieje żarówek”. Czarne, 256 stron, w księgarniach od maja 2023
Chcecie bajki? Oto bajka. Był sobie olbrzymi blok, w którym każdy miał po równo, a niektórzy trochę więcej, na przykład wspomniany młynek do kawy. Mieszkali w nim majstrowie, robotnicy, inteligencja pracująca, lekarze, Ogińscy, pani Czartoryska obok pana Wertyńskiego i pana Zamojskiego, i nikt nie narzekał. Słyszeliście o tym, że w PRL-u były kolejki, a na półkach stały tylko butelki z octem? Proszę bardzo, oto opowieść o kolejkach i formujących się w nich komitetach, oto kartki na jedzenie sąsiadujące z przepisem na bimber i galaretę z nóżek, oto historia o inwigilacji, milicji i zagłuszaniu Radia Wolna Europa (a może to było Radio Erewań?), a na dokładkę macie meblościankę, kolorowy telewizor, pijanych fachowców i ulotki z powielacza. Wszelkie materialne i mentalne artefakty PRL-u zostają sumiennie przywołane i opowiedziane. Pomiędzy nimi tkwią ludzie, jakby prawdziwi, ale niezbyt: erotycznie fascynujące siostry Bermuda i Barakuda, żona Stefana, która pochyla się nad wanną, żeby umyć włosy, i na chwilę przesłania cały świat Tadeusza, niepełnosprawny intelektualnie Staś, odcięty od podwórkowych zabaw, robiący na drutach niekończący się szalik pod okiem matki, wszyscy okresowo chorzy, opętani przez bogów, wchodzących w ich ciała i siejących tam spustoszenie.
„Na tym bowiem cała żałość literatury się zasadza: czytelnik nic a nic nie widzi z tego, co robi pisarz, pisząc. A robi wiele, między innymi raz po raz odtańcowuje różne dzikie i niejednoznaczne, niekiedy też wyuzdane tańce (...). Bo czytelnik przeważnie nie widzi nic, oprócz siebie samego, albo ewentualnie świat przedstawiony i bohaterów przedstawionego świata, czyli tak zwanych protagonistów. Ba, im bardziej czytelnik widzi siebie, tym bardziej potem chwali książkę” – oznajmia nagle Tadeusz. A może to już nie Tadeusz, tylko właśnie opętana przez boga-pisarza marionetka, wykonująca posłusznie założenia fabuły? Bo „Złodzieje żarówek” to także książka o pamięci i pisaniu, które daje wprawdzie możliwość skatalogowania faktów i mitów (pamiętacie problemy z dostępnością papieru toaletowego?), ale nie jest tak naprawdę w stanie wywołać tego ślinotoku, który następował w kontakcie z prawdziwą galaretą z nóżek, stawianą na imieninowym stole nakrytym serwetą. Pisarz jest bogiem, zmuszającym postaci do realizowania poszczególnych kroków, czasem z podskokiem i hołubcem, ale to nadal niewielka władza, ot, puste kuglarstwo. Potwierdzeniem takiej interpretacji wydaje się zakończenie, w którym Tadeusz wreszcie opowie o skoku matki w przepaść między balkonami, zdradzi finał zapowiedzianej w pierwszym zdaniu tragedii, trochę zapomnianej, a trochę budującej jednak napięcie. Koniec i bomba, a kto czytał, ten trąba. Mógł przecież w tym czasie podpalać przyciski w windzie, a przynajmniej ukraść sobie parę żarówek.