Jestem klasą średnią na wiecznym dorobku. Moi dziadkowie z obu stron rodziny pochodzą ze wsi, awans komunistyczny sprawił, że znaleźli się w podwarszawskim Mińsku Mazowieckim. Babcia Tkacz skończyła studia zootechniczne. Dziadek Wróbel był zawodowym żołnierzem i kwatermistrzem. Rodzice wyjechali do Warszawy, zaliczając kolejny schodek rodzinnej ewolucji. Moim zadaniem było się uczyć, uczyć jak najlepiej, mieć piątki ze wszystkiego, dostać się do dobrego liceum, znać języki obce, potem sumiennie skończyć studia, najlepiej prawo, i mieć już z górki. Wyjść za mąż, urodzić dziecko, kupić mieszkanie na kredyt. Rodzice wierzyli w edukację, zjednoczoną Europę, kowalstwo własnego losu i że jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Jeżeli spadała mi średnia ocen, miałam surową pogadankę, której konkluzja brzmiała zawsze tak samo: weź się do roboty, zamiast w kółko czytać „Muminki”, chcesz skończyć jako sprzedawczyni w mięsnym? Jesteś na to zbyt zdolna. Marsz do pokoju i powtórz trzy ostatnie lekcje.
Jestem jak z piosenki Petera Gabriela, wytrenowana do wygrywania, nieprzyjmująca do wiadomości, że można się potknąć. Inaczej: można, jeszcze jak. Ale nie wolno. Po raz pierwszy zrozumiałam to na początku nauki w elitarnym liceum, gapiąc się na kartkę z pytaniami ze sprawdzianu z fizyki. Nie umiałam rozwiązać żadnego z zadań i nie umiałam sobie wyobrazić, że dostanę jedynkę. Nigdy mi się to nie zdarzyło. Przecież zawsze wszystko umiałam. Dlaczego nagle przestałam sobie radzić z fizyką, chemią, matematyką i, na domiar złego, z francuskim? Merde! Wprawdzie na zebraniu zapowiedziano rodzicom, że dzieci nie będą już dostawać samych piątek i szóstek, ale u mnie w domu uznano z automatu, że dotyczy to innych osób, bo przecież nie mnie. Tylko że ja nie bardzo umiałam się już uczyć. Jeżeli coś nie wychodziło samo z siebie, tak jak wychodziło pisanie i czytanie, nie bardzo wiedziałam, jak sobie poradzić. Zostawały frustracja i przekonanie, że wszystkich zawiodłam oraz że sklep mięsny na Nowolipkach czeka. Zaliczyłam pierwszy rzut depresji, niezdiagnozowany, potem drugi, na studiach, kiedy nie dostawszy się na prawo, utknęłam na znienawidzonej filologii słowiańskiej, która w 2001 roku stanowiła zbiorowisko osób czekających na czerwiec i kolejną szansę zdania na wymarzony kierunek. Dopiero teraz rozumiem, jak potwornie było mi wstyd za tę porażkę (w moim świecie porażką było dostanie się na dzienne studia na uniwersytecie, ale nie te najbardziej oblegane). Rodzice nie byli zachwyceni, nie miałam o czym rozmawiać ze znajomymi ze szkoły, którzy rozwijali się na wymarzonych kierunkach. Miałam wrażenie, że nikt tak nie spieprzył jak ja. Oczywiście w tym założeniu starannie ominęłam wszystkie osoby, które nie pasowały do tego obrazka. Skupiłam się na tych, które osiągnęły więcej niż ja – i ja też bym tam była, miód i wino piła, ale się nie postarałam.
Trzeci rzut choroby, zakończony już wizytą u psychiatry i trwającą z przerwami do dziś farmakoterapią, pojawił się dopiero w ostatnim semestrze kulturoznawstwa, które dla odmiany okazało się dla mnie wymarzone (czytanie, pisanie, stypendium, książki, więcej książek). Wraz z napisaniem magisterki musiałam podjąć poważne decyzje, znaleźć stałą pracę (nie w mięsnym), wynieść się wreszcie z domu, wymyślić, co dalej zrobić ze związkiem, który nie chciał wyglądać tak, jak tego potrzebowałam. Tyle wyzwań i oczywiście nie wolno było popełnić błędu, zabronione było rozczarowanie rodziców i samej siebie, chociaż w tamtym momencie trudno mi było powiedzieć, co właściwie chcę robić, jak chcę to robić i po co. Wiedziałam tylko, że mam się wykazać. Dzieci społecznego awansu nie mają czasu ani przestrzeni na eksperymenty, na szukanie siebie. Nie mają rodziców pracujących w wydawnictwach, prowadzących programy kulturalne, nie mają mieszkania po prababci w centrum Warszawy, w którym można lizać rany i pisać konspekty wymarzonych powieści. Eksperymentując na dorobku, można grzmotnąć o ziemię. A co to by oznaczało dla mnie? Mieszkanie w komórce u babci w Mińsku Mazowieckim i wieczną hańbę? Kolejny rok kłótni z matką o to, że za długo śpię i odgrzewam pizzę, kiedy ona chce coś robić w kuchni? No nie. Wystarczyło, że skończyłam ekskluzywne, ale beznadziejne w jakiś sposób studia „a co ty po tym będziesz robić” humanistyczne, w dodatku dwa lata później niż rówieśnicy przez tę przeklętą wpadkę z filologią słowiańską. To wyczerpało pulę wygłupów.
Szukając stabilnej pracy, przez przypadek trafiłam spersonalizowaną szóstkę w totka w postaci etatu w sekretariacie muzeum. Wprawdzie zamierzałam popracować w politurze i kurzu maksymalnie dwa lata, a potem wrócić do chromowanego świata korporacji farmaceutycznej, w której dorabiałam na studiach, ale w międzyczasie zdarzyły się dwie rzeczy: kryzys 2008, który kazał jednak docenić nieobfite, lecz regularne przelewy z budżetówki w połączeniu z umową o pracę na czas nieokreślony oraz kariera w branży komiksowej, połączona z wzięciem sobie za męża osoby o artystycznym temperamencie. Wynajęta kawalerka, wspólne rysowanie po nocach, wspólne dziecko, zupełnie inne podejście do dorosłości i pieniędzy. Oboje zarabialiśmy na chleb i na czynsz, ale ja lubiłam mieć jeszcze na masło i wakacje. I na bezpłatny wtedy urlop opiekuńczy po ukończeniu przez dziecko szóstego miesiąca życia, który wykorzystał mój mąż. I na kilka czynszów na zapas, gdyby któreś z nas straciło pracę. I na obiady na mieście. I na książki. I na prywatną operację przerośniętych migdałków dziecka, bo moje mogą poczekać. I tak dalej. Nie po to babcia kończyła studia, żebym ja teraz żyła jak jakiś plebs. A jak na to wszystko zarobić? No cóż. To dość łatwe, trzeba mieć tylko zero instynktu samozachowawczego, żelazne poczucie odpowiedzialności za wszystkich i wszystko, brak granic, znakomite wykształcenie humanistyczne, skłonność do monetyzowania swoich pasji i lęk przed porażką, która nie jest już taka abstrakcyjna, bo kojarzy się z jedynką z fizyki i ciemnymi miesiącami studiowania czeskiego ze łzami w gardle, ewentualnie z poczuciem głębokiej żenady, którą przeżywam w poczekalni u psychiatry, za każdym razem. Przestań sobie wymyślać problemy, weź się w garść, tego typu sprawy.
Przepis:
etat w muzeum pokrywa zasadnicze wydatki, pensja przychodzi regularnie, praca w sekretariacie nie jest wymagająca umysłowo. Dlatego można w wolnym czasie prowadzić bloga komiksowego. Rysując osobiste i zaangażowane feministycznie historie, wyrabiamy sobie bazę fanów, głównie fanek, tworzymy rozpoznawalną markę i lekko neurotyczną personę, ironią maskującą wszelkie życiowe bolączki, bo skoro możemy się pośmiać, to nie ma co płakać. Na tym zaczynie, połączonym z frustracją wynagrodzeniami na rynku komiksowym, zakładamy bloga książkowego, prowadzimy go z furią i oddaniem, bo jednak te talenty humanistyczno-polemiczne gdzieś tam w nas drzemią, dobieramy okazjonalnych wspólników, wszystko się pięknie rozrasta, można monetyzować, w międzyczasie zaliczając kolejny poważny epizod depresji po tym, jak mąż stracił pracę i zajął się rozwojem swoich pasji rysowniczych. Na szczęście nie ucierpiały na tym finanse rodziny, bo rozpoznawalność pozwoliła pracować w dziewczyńskim portalu internetowym, pisać głupie felietony, pisać ich coraz więcej i coraz głupiej z uwzględnieniem słów kluczowych i wytycznych redakcji, bo nie można zawieść czytelniczek, naczelnej (dała nam szansę! zaufała!) i domowego budżetu. Poza tym haha, czy wypada narzekać na pracę w mediach, głaski, kliki i rosnącą rozpoznawalność? Na sesję zdjęciową w makijażu wieczorowym? Co z tego, że miałam po nim wysypkę przez dwa tygodnie. Narzekać to może sprzedawczyni w mięsnym.
Dobra, starczy – nawet teraz robię to, co umiem najlepiej, czyli ironizuję, w dodatku rozmydlając własne doświadczenia na bliżej niesprecyzowaną grupę nieszczęśników. W kupie łatwiej, jak głosi obiegowa mądrość. To jakieś medialne „my” przeżyło te lata w rozpaczliwym zapierdolu: wyrobnicy contentu, uśmieciowieni dziennikarze i dziennikarki z powołania i przypadku, nie ja. A jednak. To byłam ja, moje dni, noce i moja krzywda pracoholiczki.
Czemu piszę z perspektywy, jakbym zmądrzała i obecnie rozsądnie zarządzała czasem i pracą, pijąc herbatę w fotelu i pamiętając o tym, że mam jedno życie i być może nawet nie bardzo lubię nieustannie popisywać się w nim wyrobionymi opiniami na temat literatury? Nie zmądrzałam ani trochę, co najwyżej wiem, że źle się bawię. Jestem po rozwodzie (praktycznie, ale nie formalnie), wychowuję córkę. Jestem po pandemii, jestem w wojnie tuż za granicą, w inflacji, w katastrofie klimatycznej, gospodarczej i w kryzysie publicznej służby zdrowia, w kryzysie szkolnictwa i sądownictwa, w wynajętym mieszkaniu, bo nigdy nie odważyłam się na ten mityczny kredyt na dwa pokoje na Białołęce. Od prawie czterech lat chodzę co tydzień na prywatną psychoterapię. Pani Beata kieruje moją uwagę na kwestię przepracowania, wypalenia, przemęczenia. Kim chcę być? Kim chciałam, zanim zapomniałam i wzięłam na barki utrzymanie awansu społecznego rodziny na fali wznoszącej? A może wolałabym pracować mniej i częściej siedzieć w ogródku działkowym, patrząc na sikorki? (Skąd mam ogródek działkowy? Kupiłam prawa do niego za ciężko zarobione tysiące złotych, hm, hm). A, i jeszcze jedna sprawa: od czerwca sesje drożeją, drugi raz w ciągu roku. Czy chciałabym porozmawiać o tym, jak się z tym czuję? Nie wiem, chyba nie bardzo. Wolałabym się rozpłakać i żeby ktoś był dorosły za mnie.
Ale nic takiego się nie wydarzy. Mam 41 lat i to ja jestem głową rodziny.
Dlatego:
utrzymuję od piętnastu lat mój cenny etat w muzeum. Z rysowania dawno zrezygnowałam, bo nie mam czasu rozkładać farb, a na gruncie fabularnym sprzedałam już wszystko dziewczyńskiemu portalowi. Odkąd stamtąd odeszłam (nikt nie płakał i nikt mnie nie zatrzymywał), mam permanentny, głęboki wstręt do ironizowania na tematy damsko-męskie, społeczne i wszystkie inne. Prowadzę nadal Kurzojady, bazę moich krytyczno-literackich działań. Pracuję jako recenzentka wewnętrzna w trzech wydawnictwach z czworgiem redaktorów i redaktorek prowadzących, czytam po polsku i angielsku fikcję i non-fiction. Za pieniądze piszę posty promocyjne książek, które mi się wystarczająco podobają, ale mam też misję, więc o wielu piszę po prostu, bo warto. Recenzuję dla magazynu „Książki” i dla Empiku, czasem dla „Dwutygodnika”. Prowadzę spotkania autorskie i panele, czasami na nich występuję jako osoba z autorytetem i aurą. Jeżdżę na festiwale literackie. Robię wywiady. W międzyczasie zrezygnowałam z redagowania kryminałów i literatury faktu oraz z pisania większych tekstów i wywiadowania dla „Krytyki Politycznej”. Staram się należycie zajmować córką, mieć życie towarzyskie, pasje (działka!) i czasem jeszcze spać. Marzę o napisaniu książki o powieściach młodzieżowych PRL-u. Mam na dysku kilka rozdziałów, wysmażonych w finałowych tygodniach małżeństwa, kiedy to wreszcie miałam mieć czas na rozwój osobisty. Nie jestem w stanie od trzech lat wydusić z siebie ani linijki tekstu więcej. Zawodowo? Tak, owszem, proszę przesłać draft umowy i tekst w PDF-ie. Prywatnie? Nie ma mowy, nie mam siły, nie mam słów, jeżeli jeszcze raz napiszę „narrator” czy „struktura świata przedstawionego”, to oszaleję, rozpadnę się na miliard kawałków, a każdy z nich będzie piszczał z rozpaczy. Dziesiątki osób radziły mi już serdecznie, jak ten problem rozwiązać. Zaliczka z wydawnictwa. Stypendium. Stypendium wyjazdowe. Ale zaliczka się skończy, a ze stypendium będę musiała przyjechać z powrotem do świata, w którym masło drożeje, córka wymaga wizyty u ortodonty i nowych spodni, zresztą ja też lubię się czasem wystroić. Co wtedy? Rozkręcać wszystko od nowa, i to przy szczęśliwym założeniu, że skończyłam pisać wyśnioną książkę oraz zostałam dobrze sprzedana i pochwalona? Już raz rozczarowałam wydawnictwo i siebie, zrywając umowę. Na kolejną porażkę nie ma miejsca. Lepiej trzymać się znajomego kołowrotu i liczyć na to, że siła odśrodkowa nie wypchnie mnie na aut kolejnego załamania psychicznego. Ponieważ śmiech to zdrowie, w wolnym (ha, ha) czasie śledzę kolejne dyskusje o krytyce literackiej. Niechlujna. Pobieżna. Schlebiająca gustom. Bez ambicji. Bez etosu. Kolesiostwo. Koleżankostwo. Klasyków im się nie chce czytać. Przecinków nie umieją stawiać. Płatne posty. Niejasne powiązania. Co z nimi zrobić? Nie wiem, ja chętnie przyjmę wieżę z kości słoniowej i sześć tysięcy na rękę, obiecuję, że będę wtedy sumiennie czytać niedoceniane powieści i pisać ich strzeliste recenzje starannym językiem. Ale na razie 30 000 osób zobaczyło mój post o nadmiarze przymiotników w kryminałach (czas pisania: trzy minuty), natomiast rozważny tekst o kwestiach aborcji we współczesnej powieści amerykańskiej (czas pisania: trzy godziny plus lektura książki po angielsku, jakieś trzy dni robocze): 5000. O statystykach wywiadu z rysownikiem komiksowym nawet nie wspominam, Facebook uciął zasięgi zewnętrznego linka.
Oczywiście, nie mogę narzekać. Jakoś żyję. Stać mnie na rzeczy, na dziecko moje jedyne, na koty, na psa i skórzaną torebkę, na ogródki i wyjazdy, chociaż na te ostatnie nie mam prawie czasu, bo 26 dni urlopu rocznie nie jest z gumy, a trzeba obsłużyć festiwale. (Urlop na pracę: tak. Urlop na wyjazd do Mongolii: nie). Jestem dogłaskana, jeżeli chodzi o prestiż i zlecenia, mam nieustanną gwiazdkę za sprawą egzemplarzy recenzenckich ze wszystkich wydawnictw na rynku. Gdyby ktoś powiedział mi w 1997, kiedy siedziałam nad tą pustą kartką sprawdzianu z fizyki; gdyby mi ktoś powiedział w 2001, kiedy nie dostałam się na prawo; w 2009, kiedy po raz pierwszy płakałam u psychiatry, przerażona wizją końca studiów – że będę prowadziła spotkania na festiwalu organizowanym przez noblistkę, która mówi: „Cześć, Ryjek” do mojego psa i „Cześć” do mnie – uznałabym, że więcej nie potrzebuję do szczęścia. Zrobiłam to. Nie skończyłam w mięsnym. Dziękuję mamie, tacie i pani profesor, która zawsze wyciągała mnie z matematyki na dwóję.
A dziś? Dziś jestem zmęczona.